ROZDZIAŁ VIII

Szła pustą drogą.

Wieczorne niebo wznosiło się nad ziemią takie wysokie i takie samotne. W kosmicznej nocy zaczynały się zapalać pierwsze gwiazdy. Wokół niej skrzył się i mienił odbitym światłem księżycowym śnieg.

Góry trwały czarne i milczące, zamykając horyzont. Szczyty były takie strome, że śnieg nie mógł się na nich utrzymać. Tylko w żlebach i rozpadlinach białe plamy połyskiwały z oddali.

Dolina Ludzi Lodu!

Dusza Ludzi Lodu!

Ich jedyne miejsce na ziemi.

Żeby nie wiem jak bardzo jej nienawidzili, żeby nie wiem jak bardzo chcieli ją wyrzucić ze swych myśli, Dolina Ludzi Lodu nie popuszczała uścisku. Zawsze musieli do niej wracać, nigdy nie mogli jej uniknąć, byli z nią związani, choć lata nadchodziły i przemijały…

Och, żeby tak można się było stąd wydostać!

Och, tęsknoto, dlaczego tak boleśnie ranisz duszę? Dlaczego tworzysz takie czarujące obrazy świata poza górami, który nigdy nie będzie osiągalny?

Ostatniej jesieni znowu dwóch chłopców podjęło próbę ucieczki. Masy lodu pogrzebały ich na wieki w tunelu. Wszyscy wiedzieli, za czyją sprawą oberwał się ten lód.

Innych natomiast Tengel Zły wypuścił z Doliny i obiecał przyjąć z powrotem, gdy wrócą, pod warunkiem, że będą pokornie wykonywać wszystkie jego polecenia. Zostali więc jego najwierniejszymi sługami. Ród potrzebował nowej krwi. Nowej, złej krwi!

Jego własne plemię, główny ród Ludzi Lodu, nie było imponująco duże. Teraz oprócz niego samego liczyło zaledwie dwóch członków. Innych mieszkańców Doliny traktował jednak jak swoich niewolników, mimo że wszystkich szczerze nienawidził.

Dida była w drodze do domu, jeśli można tak nazwać to miejsce, w którym pozwolono jej mieszkać na łasce obcych ludzi. Po jedzenie mogła tam sięgać jako ostatnia, kiedy już wszyscy się najedli, tak że najczęściej niczego już po prostu nie było i Dida chodziła głodna. Musiała jednak wykonywać najcięższe i najbardziej męczące prace. Zrywała się bladym świtem, najwcześniej przed wszystkimi, codziennie pracowała w polu i w gospodarstwie, musiała dbać, by dzieciom gospodarzy niczego nie brakowało. Zajmowała się też starą babką, do której nikt nie chciał się nawet zbliżyć, bo obłożnie chora załatwiała się do łóżka.

I to właśnie Dida musiała chodzić do znienawidzonego domu, w którym mieszkał jej potworny dziadek, zanosiła tam jedzenie i stawiała wszystkie niezbędne rzeczy na ławce przy furtce. Dziadek! Jakież to bezgranicznie szydercze określenie! Na ogół dziadek kojarzy się ludziom z życzliwością i poczuciem bezpieczeństwa. Tengel Zły dla wnuczki, Didy, oznaczał największe przerażenie.

Zresztą nie widziała go od wielu lat. Nikt go nie widział. Ukazywała się tylko jego szponiasta ręka, żeby zgarnąć z półki przyniesione dary, albo niekiedy ponura postać w czarnej pelerynie, kręcąca się po podwórzu domu, w którym mieszkał, ale to też tylko pod osłoną wieczornego mroku.

Tengel Zły żył w nocy, wszyscy o tym wiedzieli. Za dnia nie widywano go kiedy, z wyjątkiem sytuacji, gdy trzeba było ukarać kogoś, kto sprzeniewierzył się ustanowionym przez niego prawom.

Musiał mieć teraz około stu osiemdziesięciu lat.

Ludzie podejrzewali, że jest nieśmiertelny. I ta myśl była dla nich nieznośna. Ale dlaczego żyje tak długo właśnie tutaj?

Dida miała teraz dziewiętnaście lat. Zdawała sobie sprawę z tego, że dojrzała już do małżeństwa, lecz młodych chłopców było w Dolinie bardzo mało, bowiem Tengel co i raz likwidował kogoś nieposłusznego. Młodzi chłopcy bywają na ogół żądni przygód, wielu więc próbowało się wyrwać z niewoli. Albo jeszcze gorzej: buntowali się!

Tengel unicestwiał każdego, kto okazał choćby cień nieposłuszeństwa.

Dolina śmiertelnego przerażenia…

Wciąż tu jednak przybywały nowe, podejrzane indywidua, starały się ukryć w tym odgrodzonym od świata miejscu, nie przeczuwając nawet, że trafiają z deszczu pod rynnę. Kiedy zaś poznawali prawdę o Tengelu Złym, było za późno. Nigdy żaden z nich nie wracał do świata.

Dida, panna na wydaniu, była osobą dumną. Wśród nowo przybyłych obieżyświatów miała wielu konkurentów do ręki, trzymała ich jednak z daleka od siebie. Umiała spojrzeć z taką lodowatą niechęcią, że kurczyli się i szli w swoją stronę.

Jako dziecko została przyrzeczona jednemu takiemu przybyszowi nazwiskiem Jolin. Ale nie chciała nawet spojrzeć na tę głupią świnię. Za nic na świecie!

– Jolin? – zawołało wielu zgromadzonych w Górze Demonów – Pierwszy Jolin? Kim on był?

Heike powiedział pospiesznie:

– Jolin? Ten, który tak się przestraszył, kiedy zobaczył cię w Eldafordzie? No właśnie, kim on był?

Dida ocknęła się, od wspomnień wróciła do rzeczywistości. Naprawdę zapomniała, że opowiada zebranym o swoim życiu.

– Niewiele pamiętam na temat tego wstrętnego Jolina. W każdym razie był potomkiem pewnej kobiety, która przybyła ze Wschodu, i jakiegoś łobuza, któremu nasze plemię pomogło w drodze do Norwegii. Później krew tej rodziny została przemieszana z krwią różnych intruzów, którzy szukali u nas schronienia. Jolin nie był spokrewniony z Tengelem Złym ani z naszym plemieniem, ale został wychowany zgodnie z odwiecznymi rytuałami rodu i mówił naszym językiem. Nie był on jednak człowiekiem o dobrym charakterze, co to, to nie! Wszyscy w Dolinie Ludzi Lodu uważali, że jest odrażający, leniwy i podstępny. Nie można było na nim polegać. No i właśnie tylko on jeden miał prawo przychodzić do domu Tengela i usługiwać mu jako ulubiony niewolnik. Przez to dla nas Jolin był jeszcze bardziej obrzydliwy.

Dida zadrżała na to wspomnienie. Przypomniała sobie, że za tego człowieka chciano ją wydać za mąż.

– Och, to była wstrętna, okropna, odpychająca kreatura – mruczała sama do siebie.

– Możemy sobie to bez trudu wyobrazić – powiedział Eskil, który widział Jolina w Eldafordzie.

Inni Ludzie Lodu siedzieli w milczeniu. Nie bardzo mogli zrozumieć, że taka piękna i dumna istota jak Dida mogła być trzymana daleko od normalnego świata, w otoczeniu pospolitych, prymitywnych ludzi. Jak ona to zniosła? Ale… Człowiek ma ogromne zdolności do przystosowywania się, nawet jeśli nie akceptuje swego otoczenia.

Mimo wszystko każdy dzień musiał być udręką dla szlachetnej Didy, wnuczki możnego havdinga. Noszącej w dodatku stempel obciążonych dziedzictwem zła, żółte oczy…

Wszyscy zgromadzeni czuli bolesny ucisk w gardle, gdy myśleli o gorzkim losie tej pięknej kobiety. Choć przecież słyszeli dopiero początek tej historii. A miało się jeszcze tyle wydarzyć! I czekało ją wiele jeszcze straszniejszych przeżyć.

– Ale niewolnik zdołał przechytrzyć swego pana – rzekła Dida w rozmarzeniu. – Jolin otrzymywał od czasu do czasu pozwolenie na opuszczenie Doliny. A był to człowiek zachłanny. Wprost niewiarygodnie zachłanny. Wszystkie najcenniejsze relikwie Ludzi Lodu, pamiątki plemienne, które z wielką ofiarnością zostały przyniesione ze Wschodu, przechowywano w świętym domu. Pewnego dnia Jolin, za pozwoleniem swego pana i na jego polecenie, miał się wyprawić do pobliskich osad, żeby ukraść jak najwięcej jedzenia z zimowych zapasów, jakie chłopi przechowywali w spichrzach. On skorzystał z okazji i na saniach umieścił nasze skarby. Udało mu się niepostrzeżenie odjechać tak daleko, że kiedy Tengel odkrył kradzież, już żadne jego przekleństwa nie były w stanie dosięgnąć rzezimieszka. A wtedy Tengel nie wiedział jeszcze, że złodziej zabrał też jego zaczarowany flet, który był przecież niezastąpiony. Odkrył to dużo później.

– No tak, a kto właściwie ukrył flet w rogach jaka? – zapytał Heike. – Myśmy zawsze myśleli, że to ty i Wędrowiec.

– Nie. Wtedy ja byłam jeszcze dzieckiem, a Wędrowca w ogóle nie było na świecie – uśmiechnęła się Dida. – To Krestiem, mój starszy brat, poważył się na taki czyn. Trzeba wam wiedzieć, że nasz ojciec, Ghil Okrutny, dowiedział się o istnieniu fletu i o jego czarodziejskiej sile, udało mu się też pożyczyć instrument z domu ojca, Tengela Złego. Bo Ghilowi wolno było tam wchodzić. Zanim jednak zdążył wydobyć z fletu choć jeden ton – a nikt nie ma pojęcia, co by się wtedy stało – flet ukradł Krestiern. Znał złośliwość swego ojca i dziadka aż nazbyt dobrze, to właśnie on wywiercił dziury w rogach jaka i tam schował flet. Tengel Zły nie dowiedział się o zaginięciu fletu aż do czasu, gdy Jolin uciekł z rogami jaka i pozostałymi skarbami Ludzi Lodu.

– Jolin natomiast doszedł nad morze – powiedział Eskil. – Do Eldafjordu. Zatrzymał się w starej osadzie obronnej i tam rozpoczął swoją ofiarę ognia. Czy takie ofiary to dawny rytuał Ludzi Lodu?

– Nie – odrzekła Dida. – Jolin musiał się tego nauczyć gdzie indziej. Ale my w Dolinie nie wiedzieliśmy, co się z nim stało po ucieczce. Zresztą, jak powiedziałam, ja wówczas byłam jeszcze dzieckiem. Możecie sobie wyobrazić, że z radością myślałam o ucieczce mojego przyszłego narzeczonego!

– To oczywiste! Ale Tengel Zły musiał być wściekły.

– Przeżyliśmy wtedy naprawdę straszny rok – mówiła Dida drżącym głosem. Na jej twarzy malowały się wszystkie tragiczne przeżycia. – Jego gniew spadł, rzecz jasna, na tych, którzy pozostali.

W tej chwili weszły dwie istoty o końskich głowach, niosąc wiele dziwnych przedmiotów. Złożyły to wszystko na marmurowym stoliku pośrodku sali tuż obok ślubnego prezentu Silje, rzeźbionej szkatułki.

Wszyscy wstali, by lepiej widzieć.

– To jest skarb z Eldafjordu – powiedział Nataniel. – Widzicie te rogi?

Ogromne rogi jaka zajmowały niemal cały stół. Były kolosalne. Niegdyś zostały uratowane z Grastensholm, wisiały przecież w starym dworze nad kominkiem. Teraz znajdowały się tutaj.

Obok nich na stole leżał szamański bębenek. Bardzo stary, pokryty jakimiś tajemniczymi znakami. Przy nim maska demona. Tova i Nataniel rozpoznali, że pochodzi z Japonii. Może to pamiątka po ojcu Tengela Złego? A może to maska szamana ze stepów u podnóża Ałtaju?

Widać też było zęby jakiegoś okropnie wielkiego dzikiego zwierza, może tygrysa z syberyjskiej tajgi albo niedźwiedzia z gór Uralu? Widzieli wspaniałe przedmioty kultowe wykonane z zębów wieloryba i narzędzia, które z pewnością należały do jakiegoś szamana, oraz jeszcze wiele innych rzeczy, których znaczenia nie pojmowali.

Zebrani wstrzymywali dech z podziwu.

To wszystko pochodziło z najdawniejszej przeszłości Ludzi Lodu. Dalej w przeszłość nie można się było chyba cofnąć.

Fletu jednak w zbiorze nie było. Flet Tengela Złego został na zawsze unicestwiony dzięki jasnej wodzie Shiry.

Jakże miła -to świadomość!

– Dziwne uczucie widzieć to wszystko jeszcze raz – rzekła Dida. – Kiedyś ten skarb znajdował się w Dolinie Ludzi Lodu… W małym domku, który był dla nas świętością. Tam chodziliśmy, żeby wspominać nasze dawne domy, które zostały daleko. Ja ich już nie pamiętałam, ale my wszyscy, pierwsi Ludzie Lodu w Norwegii, nosiliśmy zawsze w sercach tęsknotę za bezkresną tundrą i terenami jeszcze dalej na wschód, za żyznymi stepami.

Na chwilę znowu zapadła cisza.

– Tula – powiedział potem Andre. – Przechowujemy nasze kosztowności i cały czarodziejski skarb Ludzi Lodu wraz z butelką Shiry w szafie, do której bardzo trudno się włamać. Ale mimo to nie są tam całkiem bezpieczne! Jeśli Tengel Zły znajdzie się na wolności, to natychmiast zacznie szukać właśnie tych rzeczy i żaden zamek nie będzie dla niego przeszkodą.

– Masz rację.

– Więc pomyślałem sobie… Czy nie moglibyśmy naszych skarbów przechowywać tutaj, w Górze Demonów?

– Sama mówiłaś, że on nie zna drogi do twojej siedziby, że w ogóle nie wie o istnieniu tego miejsca – wtrącił Heike.

Tula zastanawiała się.

– Myślę, że to dobre rozwiązanie. A gdyby któreś z was potrzebowało czegoś ze zbiorów, to Andre mnie wezwie.

– A butelką z wodą ze Źródeł Życia ja sama się zajmę – powiedziała Shira.

– Ale teraz niech już Dida kontynuuje swoją opowieść – ponaglał Eskil. – Nie będziemy ci już więcej przerywać.

– No, no, nie obiecuj zbyt wiele – roześmiała się Dida.

Myślami jednak już znowu była w tamtych strasznych czasach w Lodowej Dolinie. Patrzyła na salę nieobecnym, bardzo smutnym wzrokiem. Niekiedy podczas opowiadania na jej czarnych, gęstych rzęsach pojawiały się łzy. Ponownie sala i zgromadzeni tu ludzie przestali dla niej istnieć.

Dida dotarła do domu, a gospodyni natychmiast znowu wyprawiła ją w drogę. Trzeba było odnieść nowe spodnie, które gospodyni uszyła na rozkaz Tengela Złego.

– Połóż je na ławce przy jego furtce – nakazała szorstko. – I nie zapomnij odmówić Ojcze nasz, kiedy znajdziesz się w pobliżu i żegnaj się znakiem krzyża, kiedy będziesz tam szła i w drodze powrotnej też. Ty, pomiocie jego rodziny!

Te słowa Dida słyszała bardzo często. I za każdym razem czuła wstręt i obrzydzenie, że należy do potomstwa kogoś tak strasznego.

Wiadomość, że Tengel Zły potrzebuje nowych spodni, przyniósł jego zaufany niewolnik. Rozkaz trzeba było spełnić jak najszybciej. Gospodyni Didy pracowała nad tym dzień i noc. Gdyby nie zdążyła na czas, Tengel zemściłby się natychmiast. Jego zemsta spadała najczęściej na któreś z dzieci.

Nowy niewolnik nazywał się Wąż i tak też wyglądał. Podstępny morderca, który dość dawno temu zdołał umknąć władzom i przedostał się przez góry. Teraz mieszkał w pobliżu domu Tengela, widywano go rzadko, ale nikt tego nie żałował.

Dida wzięła spodnie i poszła, wiedziała bowiem, że protesty na nic się nie zdadzą. Zima panowała sroga tego roku, śnieg chrzęścił pod stopami, a zaspy były wyższe niż ona sama. Tylko wąska dróżka prowadziła przez wieś, po obu jej stronach wznosiły się ściany śniegu. Dida bała się wejść do tego korytarza, czuła się tam zamknięta, bez możliwości ucieczki, gdyby się to okazało potrzebne.

A okazało się już wkrótce. Idąc do Tengela Złego, musiała minąć dom Węża, a ten już raz ją zaczepiał. Nie ukrywał wcale, o co mu chodzi, bezczelny, pozbawiony wszelkich skrupułów. Wtedy zdołała mu się wyrwać, była po prostu szybsza od napastnika, ale teraz, na tej zamkniętej ścieżce…

Minęła dróżkę, która prowadziła do jego zabudowań, gdy nagle Wąż stanął za jej plecami. Z pewnością widział, że Dida nadchodzi, bo w niektórych miejscach zaspy były niższe i tam pewnie widać było ponad nimi jej głowę.

Obleśny, brudny Wąż szczerzył zepsute zęby w obrzydliwym uśmiechu. Brudne, nigdy chyba nie myte ręce wyciągnęły się i chwyciły jej sweter.

– Puszczaj! – syknęła Dida i wyprostowała się dumnie, jak przystało na wnuczkę hovdinga, którą była że strony matki. A teraz przemawiała do najniżej postawionego niewolnika.

– O, nie! Tym razem cię mam! – wykrzywił się do niej w obrzydliwym uśmiechu ze złośliwą satysfakcją, że ją dopadł.

Dida wyrwała mu się z taką siłą, że znoszony sweter się rozdarł. Jak strzała pomknęła jedyną drogą, jaką miała przed sobą, prosto do domu Tengela Złego.

Przemknęło jej przez myśl, że mogłaby pobiec dalej, do lodowej bramy, wiedziała jednak bardzo dobrze, że lodowiec szczelnie zamyka wyjście. Poza tym miała iść do swego strasznego dziadka, skręciła więc w źle utrzymaną dróżkę prowadzącą do jego furtki, tam gdzie innym nie wolno było chodzić, w nadziei, że Wąż nie odważy się tam jej ścigać.

Ale on tak właśnie postąpił. Widocznie przecenił własne znaczenie, a zlekceważył zagrożenia ze strony swojego pana i władcy.

Nieoczekiwanie w drzwiach chaty stanęła mała, przeniknięta złem istota. Dida cofnęła się o krok. Nie widziała dziadka od wielu lat, ale on w tym czasie nie wypiękniał. Odniosła wrażenie, że jest jakiś skurczony, jak na wpół ususzony owoc. Ale też i nie ma się czemu dziwić, liczył sobie przecież sto osiemdziesiąt lat. Przy tym otaczała go aura zła tak intensywna, że Dida poczuła mdłości. Stała niczym słup soli w jakiejś groteskowej pozycji z pochylonymi ramionami i ostrzegawczo rozczapierzonymi palcami. Spodnie, które przyniosła, upadły w śnieg. Dida była jakby wzięta w dwa ognie.

Wąż zatrzymał się także, choć z innego powodu. On się po prostu nie był w stanie ruszyć. Ogłupiały gapił się na Tengela Złego, który nie zwracał uwagi na Didę, koncentrował się natomiast na osobie swego niewolnika. A oczy Didy rozszerzały się coraz bardziej w miarę jak patrzyła na to, co się dzieje. Odwróciła się w stronę Węża i ku swemu przerażeniu zobaczyła, że robią się w nim dymiące dziury, tak jakby nakłuwać wysuszoną purchawkę. Wszelka ludzka substancja uchodziła z tych dziur, Wąż kurczył się i malał, aż w końcu stał się niewielką kupką prochu na ziemi, kupka rozsypywała się jak w podmuchu wiatru, w końcu zniknęła.

Wtedy Dida po raz pierwszy w życiu usłyszała skrzekliwy głos Tengela Złego:

– Wejdź do środka, ty głupia dziewucho!

Do środka? Nigdy w życiu!

Wola Tengela Złego była jednak silniejsza niż jej własna. Obrzydliwa postać jakby pokryta szarą pleśnią spoglądała na nią z wyrzutem tymi zmatowiałymi ze starości oczkami niczym u gada, ledwie widocznymi spod grubych, pomarszczonych powiek.

A przecież Dida widziała go w pierwszym okresie jego życia, w czasie kiedy jeszcze chodził po ziemi. Później jego wygląd zmienił się niewiarygodnie, przodek Ludzi Lodu ostatecznie stał się potworem.

Nie powtórzył rozkazu, ale też i nie było to konieczne. Dida, zbyt młoda, by poznać wszystkie swoje możliwości, mogła jedynie zrobić, co kazał. Zresztą protesty na nic by się nie zdały. Jak lunatyczka weszła do niskiej chaty.

Straciła świadomość, że w gruncie rzeczy znajduje się teraz w wielkiej sali Góry Demonów, i opowiadała, że później, kiedy Tengel Zły już opuścił Dolinę, mieszkańcy spalili jego zagrodę. I o tym, że dym, jaki przy tym powstał, śmiertelnie zatruł znajdujących się najbliżej. W parę dni później kilka osób zmarło. Dopiero po kilku stuleciach Grimar i Hanna zbudowali w tym miejscu mały, pokraczny domek.

Dida była całkowicie pogrążona w strasznych wspomnieniach, liczna grupa obecnych na sali krewnych przestała dla niej istnieć.

W chacie Tengela panował mrok, dostrzegała jednak dziwne przedmioty przynależne do sztuki szamańskiej. Choć Tengel ich właściwie nie potrzebował, jego magiczne zdolności przewyższały wszystko, co może nawet bardzo zdolny szaman.

– Ty jesteś z mojej krwi – rzekł znowu skrzekliwy głos.

Dida nie miała odwagi nawet spojrzeć w stronę, gdzie stał jej straszny dziadek. Dławił ją też panujący w domu odór. Nigdy w życiu nie spotkała się z niczym podobnym, jakiś zastarzały smród czegoś zbutwiałego. Wszechobecny.

– Nasz lud nie może wyginąć – zaskrzeczał Tengel.

– Nie wyginie – odważyła się powiedzieć. – Wyjdę za mąż, kiedy nadejdzie właściwy czas.

– Nie wolno dopuścić do rozwodnienia naszej krwi.

Dida nie zrozumiała, o co mu chodzi.

– Zostało bardzo niewielu – rzekł znowu ten drażniący głos, który przenikał do szpiku kości, wdzierał się pod skórę. – Jest nas tylko troje.

Dida wiedziała o tym. Syn Krestierna zmarł złą, nagłą śmiercią, została jednak po nim córeczka, która teraz miała dziesięć lat. A więcej potomków głównej gałęzi Ludzi Lodu, plemienia Tengela Złego, nie było. Dida nie wiedziała nic na temat syna, którego Tengel spłodził w Taran-gai, ani o tym, że tam również żyją ich krewni.

– Nie wolno dopuścić do rozwodnienia krwi – powiedział raz jeszcze. – Zdejmuj ubranie!

Dida patrzyła na niego bez słowa. O co mu chodzi?

Kiedy prawda do niej nareszcie dotarła, z krzykiem przerażenia rzuciła się do drzwi. Jej własny dziadek? Ten najbardziej obrzydliwy człowiek na świecie? Nie, nie!

Tuż przed nią drzwi zatrzasnęły się z głuchym łomotem. Szarpała klamkę, kopała drzwi, tłukła pięściami, ale nic nie pomogło, drzwi ani drgnęły.

Dziewczyna wpadła w panikę. Czuła, jak ubranie opada z niej niczym podane szmaty, słyszała jakieś magiczne słowa, które ją oszałamiały, musiała puścić klamkę, choć nikt jej tego nie nakazywał, krzyczała, próbowała się opierać, mimo to jakaś siła pchnęła ją na łóżko, widziała, że ta obrzydliwa gęba się przybliża…

W końcu ze strachu, z rozpaczy i obrzydzenia straciła przytomność.

Kiedy się ponownie ocknęła, leżała na śniegu, za furtką, naga, a ubranie obok.

Sina z zimna, dzwoniąc zębami, wstała. Najpierw nie mogła pojąć, gdzie się znajduje, gdy jednak pamięć jej wróciła, zaczęła wymiotować na śnieg. Czuła dotkliwy ból w dole brzucha, chwiała się na nogach, ledwie była w stanie włożyć na siebie trochę odzieży, a potem przez pogrążoną w mroku osadę powlokła się do domu. Nogi nie chciały jej nieść, płacz wstrząsał tak gwałtownie całym ciałem, że zataczała się od jednej zaspy do drugiej.

Jedyne, czego teraz pragnęła, to przestać żyć. Była pewna, że nigdy nie zapomni tych strasznych przeżyć, nigdy nie zdoła się pogodzić z hańbą, jaka na nią spadła, choć przecież była nieprzytomna, kiedy się to działo.

Gospodarz, u którego mieszkała, znalazł ją w oborze dokładnie w chwili, gdy miała odtrącić stołek i zawisnąć na sznurze. Zdążył odciąć sznur i zaniósł Didę do domu.

Przez całe dwa tygodnie leżała w gorączce i majaczyła, na przemian zanosiła się płaczem i wykrzykiwała pełne rozpaczy słowa. Dzięki temu gospodarze poznali prawdę.

Byli po tym wszystkim dla niej nieco lepsi, ale też i odsunęli się od niej zdecydowanie, jakby była zadżumiona. Zresztą ona sama, kiedy już trochę doszła do siebie, też tak uważała.

Apatycznie wykonywała wszystkie swoje obowiązki w domu, w pobliże tamtej przeklętej zagrody nigdy nie chodziła.

Opiekunowie Didy stanowczo oświadczyli, że nie życzą sobie więcej osób przy stole, po czym pomogli jej się przeprowadzić do opuszczonego domostwa na krańcach Doliny. Zatroszczyli się, by miała, co potrzebne, i obiecali sprowadzić akuszerkę, kiedy jej czas nadejdzie. Więcej zrobić nie mogli.

W tym nowym miejscu miała sąsiada, starego człowieka, nieco słabowitego na umyśle, lecz bardzo jej życzliwego. Obecność staruszka dawała jej nieco poczucia bezpieczeństwa, ale i tak żyła w nieustannym strachu.

Nienawidziła dziecka, które miała urodzić. Nie chciała go, na tysiąc różnych sposobów próbowała się go pozbyć, ale bezskutecznie.

Starała się o nim nie myśleć, nie chciała nic o nim wiedzieć, próbowała sobie wmawiać, że żadne dziecko nie istnieje. Jeśli miała dalej jakoś żyć, musiała zapomnieć o straszliwych wydarzeniach, musiała przekonać samą siebie, że nic takiego nigdy się nie stało. Że to był koszmarny sen, z którego wkrótce się obudzi.

Jesienią roku 1265 – jeśli rachuba czasu w Dolinie była właściwa – urodziła dwoje niezwykle pięknych dzieci, chłopca i dziewczynkę.

To chyba nic dziwnego, że dzieci były takie urodziwe. Dida słyszała, że Tengel również był niepospolicie pięknym dzieckiem i młodzieńcem, tylko że jego rysy przesycone były mrocznym okrucieństwem. Kto by się teraz doszukał urody w jego rysach?

Na pewno nikt.

Po urodzeniu dzieci jakby się na nowo obudziła do życia. One przecież nie były niczemu winne, a chociaż chłopczyk miał żółte oczy, podobnie jak ona, to w żadnym z maleństw nie było cienia zła.

Strzegła ich niczym orlica przed ewentualnym atakiem Złego. On się jednak nie pokazał ani razu, a ludzie we wsi nie chcieli jej mówić, że zauważono któregoś wieczora skurczoną, odpychającą postać, przemykającą się pod osłoną mroku. Sąsiad Didy widział przez szparę w drzwiach, że tamten długo stał pod jej nędzną chatynką i zaglądał przez okna do środka. Sąsiad, który bardzo lubił Didę, nigdy jej o tym nie wspomniał. Ona jednak dowiedziała się o wizycie.

Po wielu latach.

Potwór więcej się nie pokazał. Najwyraźniej był zadowolony, że ród powiększył się o dwoje nowych członków, i to za jednym razem. Postanowił widocznie czekać, aż dzieci podrosną na tyle, by mógł wykorzystać je dla swoich celów.

Dzieci rosły i wciąż były najładniejsze w osadzie, zwłaszcza dziewczynka, niezwykle łagodna i grzeczna. Nikt im nie mówił nic na temat, skąd się wzięły. Córeczkę Dida ochrzciła imieniem Tiili, co w języku Taran-gaiczyków znaczy „Mały Kwiatek”. Gdy Tiili dowiedziała się o Chrystusie, tak się przejęła istnieniem dobrego, pełnego miłości Boga, który pomaga wszystkim, jeśli tylko się do niego modlą, że nie ustawała w modlitwach. Prosiła o to, by mama nie musiała tak ciężko pracować, oraz o to, by wszyscy troje mogli opuścić Dolinę.

Dobry Bóg jednak chyba nie słuchał jej próśb. Zimy bowiem były tak samo surowe jak dawniej, dzieci chodziły zrywać korę z brzóz i sosen, żeby jakoś zaspokoić głód, ludzie umierali i rodzili się następni, do nowych cierpień.

Pewnego dnia podczas wiosennych roztopów Tiili przyszła do domu z jakimś bardzo dziwnym przedmiotem, który znalazła nad strumieniem. Wyglądało to jak lalka i było zawieszone na rzemieniu, jakby przeznaczone do noszenia na szyi.

Dida patrzyła na dziwaczny przedmiot ze zdumieniem i niechęcią.

– Przy którym strumieniu to znalazłaś?

– Szłam wzdłuż brzegu – wyjaśniła szesnastoletnia wówczas Tiili – i doszłam prawie do bramy…

Dida jęknęła przerażona.

– Nie wolno ci tam chodzić, wiesz o tym. Tam jest bardzo niebezpiecznie!

– Myślałam, że nie wolno chodzić drogą, a ja szłam przecież brzegiem strumienia.

– Opowiadaj dalej – westchnęła Dida.

– I nagle zobaczyłam dalej na brzegu jakiegoś bardzo dziwnego człowieka. To było tam koło tego małego, czarnego domku. On wyglądał paskudnie. Au, mamo, dlaczego tak mocno ściskasz moje ramię?

– Przepraszam – mruknęła Dida i puściła córkę.

– I ten wstrętny, nieduży człowiek w czarnej pelerynie z rozmachem rzucił coś bardzo, bardzo daleko nad wodą i wykrzykiwał jakieś słowa, których nie zrozumiałam, a potem bardzo szybko uciekł do czarnego domku.

– Czy on ciebie widział? – zapytała Dida bezgłośnie.

– Nie. Nie mógł mnie widzieć, bo schowałam się za kamieniem.

– Bardzo dobrze. Ten człowiek jest śmiertelnie niebezpieczny. Czy to właśnie ten przedmiot wyrzucił?

– Myślę, że tak. Bo po chwili zobaczyłam, że coś płynie w strumyku, i właśnie to zaczepiło się o brzeg tam, gdzie stałam. Czy mogę to zatrzymać, mamo?

– Nie wiem. Skoro on nie chciał tej rzeczy, to pewnie nie jest groźna. Niech więc zostanie w naszym domu przez noc, a potem zobaczymy.

W nocy nic złego się nie stało. Wprost przeciwnie, Dida odnalazła spokój i poczucie bezpieczeństwa, jakiego nie zaznała od śmierci Krestierna. Zatem Tiili mogła zatrzymać swoją „lalkę”. I opiekowała się nią naprawdę czule. Brat zrobił lalce łóżeczko, a Dida znalazła jakieś gałganki na pościel.

Od tego też dnia sprawy w ich domu przybrały znacznie lepszy obrót. Wiodło im się tak dobrze, jak to w tej przeklętej Dolinie możliwe.

Troskliwość Tuli o lalkę miała niewiele wspólnego ze zwyczajną dziecięcą zabawą. Zresztą dziewczynka wyrosła już z „lalkowego” wieku. Dida obserwowała ze zdumieniem, ale też ze zrozumieniem, zainteresowanie, jakie jej córka okazywała brzydkiemu korzeniowi. Ona sama bowiem również żywiła do niego takie uczucia, jakby był ludzką istotą, którą trzeba się zaopiekować. Zauważyła zresztą, że syn myśli podobnie.

Któregoś dnia jednak, w trzy lata później, gdy dzieci miały dziewiętnaście lat, Tuli przyszła do matki z płaczem.

– Co ci się stało, mój kwiatuszku?

– Te dzieci, które dzisiaj u nas były… One zabrały moją lalkę!

– Ależ to niemożliwe! Musisz natychmiast pobiec za nimi i przynieść lalkę z powrotem! Ona jest chyba bardziej wartościowa, niż myślimy. Pewien stary mieszkaniec Doliny przypuszcza, że to musi być alrauna Tengela Złego.

– A co to takiego? – pytała Tuli, ubierając się do wyjścia.

– To taki magiczny korzeń. Mówią, że ten zły człowiek zdobył ją w Nidaros w czasach, kiedy mijał to miasto w drodze do nas. Ówczesny właściciel, który przywiózł korzeń ze Wschodu, chciał się go pozbyć. Bo to, widzisz, jest tak, że trzeba sprzedać alraunę przed śmiercią. Ten, kto umrze jako jej właściciel, trafi do piekła. Nie, ale nie bój się, to tylko takie przesądy! No i on, wiesz, o kim mówię, kupił alraunę niebywale tanio. Kosztowała go tylko jeden błękitny dzwoneczek, który rósł na skraju drogi, tak opowiada ten stary człowiek. Inni mówią jednak, że zabił poprzedniego właściciela. W Dolinie przebywał też kiedyś inny człowiek, który miał na imię Jolin. Otóż on próbował ukraść alraunę swemu panu i został za to bardzo surowo ukarany. Ja myślę, że właśnie ta kara spowodowała ucieczkę Jolina. Wiesz, chciał się zemścić, zabrał ze sobą wszystkie święte skarby Ludzi Lodu. Alrauny jednak nie zabrał, a w końcu właściciel i tak się jej pozbył…

W tamtym czasie Tuli wiedziała już, kim jest ten wstrętny, mały człowiek ze starego domku, wiedziała też, że nie wolno jej się tam zbliżać. Nie wiedziała tylko, że jest on jej ojcem. Dida postanowiła, że dzieci nigdy się o tym nie dowiedzą, i od wszystkich mieszkańców Doliny otrzymała obietnicę, że nie puszczą pary z ust.

Po tej rozmowie Tiili poszła do domu tamtych dzieci, żeby odebrać swoją lalkę, ale nigdy tam nie doszła.

Mały Kwiatek przepadł bez śladu.

Jednocześnie zniknął też Tengel Zły.

Nie było go przez trzydzieści dni i trzydzieści nocy, a przez ten czas cała wieś szukała Tiili.

Później Tengel Zły wrócił, natomiast dziewczyny nie odnaleziono nigdy.

Benedikte, podobnie jak wielu innych na sali, płakała słuchając opowieści Didy. Teraz wstała, otarła oczy i powiedziała:

– Wiele spraw uderzyło mnie w twojej tragicznej historii.

– Co na przykład? – zapytała Dida spokojnie.

– Po pierwsze to, że nigdy nie wymieniłaś imienia twego synka. Pozostał dla nas kimś anonimowym.

– Wkrótce dojdziemy do niego.

– To dobrze. A teraz druga sprawa: Wszyscy, w których żyłach płynie krew Ludzi Lodu, zebrali się dzisiejszej nocy w tej sali. Wszyscy, z jednym wyjątkiem. Brak nam Tiili.

– Mnie też jej brak – rzekła Dida bardzo cicho. – Moja ukochana córeczka przepadła bez śladu. Nikt nie widział jej nigdy od tamtej chwili, kiedy zamknęły się za nią drzwi mojego domu.

– Ale ona nie była obciążona?

– Nie, ona nie. Mimo wszystko powinna była się tu pojawić, skoro nie odszukała mnie wcześniej. Wzywaliśmy ją na dzisiejsze spotkanie, lecz bez rezultatu.

– To rzeczywiście dziwne. Przecież wszyscy wezwani przyszli, prawda?

– Wszyscy, co do jednego!

Benedikte zastanawiała się nad tym długo, w końcu westchnęła ciężko.

– Trudno, ale ja mam jeszcze jedno pytanie, i myślę, że inni też się nad tym zastanawiają. Dlaczego Tengel Zły tak długo pozostawał w Dolinie Ludzi Lodu? Dlaczego zwlekał z przejęciem władzy nad światem?

– Ja myślałam, że wiecie, dlaczego!

– Nawet się nie domyślamy – powiedział Andre.

– To przecież alrauna go zatrzymywała!

– Alrauna?

– Tak. Ja sama dowiedziałam się o tym dużo później. Alrauna nigdy nie uznała Tengela Złego jako swego właściciela i we wszystkim starała się robić mu na przekór.

– Sądziliśmy, że nikt ani nic nie mogło stawiać oporu temu człowiekowi składającemu się z samego zła.

– Wprost rzeczywiście nie, lecz alrauna wywierała wpływ na jego myśli. Nieustannie nakłaniała go, by odkładał na później moment wyjścia na świat. Przekonywała go, bez słów, rzecz jasna, podsuwała mu tylko takie myśli, że czasy są niesprzyjające i niebezpieczne. „Poczekaj, poczekaj”, to były myśli, które nieustannie sączyła do jego mózgu. Kiedy Tengel Zły uświadomił sobie nareszcie, pod czyim wpływem wciąż zmienia i odkłada na później swoje plany, próbował alraunę spalić. To mu się nie udało, nie zdołał też zniszczyć jej w inny sposób i wtedy, w ataku wściekłości, cisnął ją po prostu do strumienia. W naszym domu natomiast korzeń musiał czuć się dobrze, więc i my mieliśmy z tego powodu wiele radości. Aż do dnia, gdy wyniosły ją od nas te dzieci sąsiadów. To katastrofalnie odmieniło nasz los.

Heike wstał ze swego miejsca.

– Ale, Dido, Tengel Zły jeszcze długo po wyrzuceniu alrauny pozostawał w Dolinie. Na co wtedy czekał?

– Mam nadzieję, że odpowiedź na to pytanie otrzymamy dzisiejszej nocy. Bo sama zastanawiałam się nad tym niezliczoną ilość razy.

Jej słowa zdziwiły wszystkich. Któż bowiem miałby im rozwiązać tę zagadkę?

– No, a co z alrauną? – zapytał Nataniel i niemal wszyscy drgnęli na dźwięk jego niskiego, młodzieńczego głosu. – Co się z nią stało? Czy ona także przepadła?

– Nie, nic podobnego – odparła Dida. – Mój syn poszedł do domu dzieci, które ją zabrały, i przyniósł z powrotem. Zdążył dosłownie w ostatniej chwili, bo gospodyni miała zamiar wrzucić ją do pieca jako opał. Byliśmy wdzięczni, że do nas wróciła, a myślę, że ona również się z tego cieszyła. Tak, bo ona była w jakimś sensie osobą.

– Wiem o tym – powiedział Heike, a wielu innych, do których kiedyś należała alrauna, kiwało głowami, że zgadzają się i z nim, i z Didą.

W tym momencie Gabriel uświadomił sobie, że zanosi się na jakieś bardzo dramatyczne wydarzenia. Pochylił się do przodu, żeby niczego nie uronić.

Dida wstała ze swojego tronu i powiedziała znacznie wyższym niż dotychczas głosem:

– Od tamtego dnia alrauna należała do mojego syna. Zawsze nosił ją na szyi, a razem byli niewiarygodnie silni. Silniejsi niż ktokolwiek na świecie.

Przerwał jej Vetle:

– Tak jest! My wiemy, kim jest twój syn, on sam mi to kiedyś powiedział. Twój syn to Wędrowiec, prawda?

Dida uśmiechnęła się z macierzyńską dumą.

– Tak, to on został kiedyś nazwany Wędrowcem, a zawsze był najlepszym synem, jakiego tylko matka może pragnąć.

Uczyniła ręką ruch w stronę, gdzie siedzieli członkowie Najwyższej Rady, i na podium ukazała się dobrze wielu z zebranych znana postać Wędrowca w mnisim habicie.

– No, mój synu – rzekła Dida. – Czas się dopełnił.

Wędrowiec podniósł rękę i zsunął z głowy kaptur, po czym zrzucił swoją szeroką opończę. Stał teraz na podium, zaskakująco młody, wysoki, bardzo postawny, o czarnych włosach i wypielęgnowanej brodzie, z połyskującymi złotym blaskiem oczyma, ubrany w granatową aksamitną kurtkę i spodnie, ze srebrnym pasem, w miękkich wysokich butach. Na czarnych lśniących włosach nosił niewysoką, bardzo starą koronę z żelaza.

– Drodzy przyjaciele – rzekła Dida z łagodnym uśmiechem i ze łzami wzruszenia oraz dumy w oczach. – Pozwólcie, że przedstawię wam mojego syna! To jedyny król, jakiego kiedykolwiek mieli Ludzie Lodu: Targenor!

Загрузка...