Ależ zimna ta mgła! Zdawała się opadać na ziemię igiełkami szronu, choć to, oczywiście, tylko takie wrażenie…
Czy spoza tej mgły nie wyłaniają się jakieś twarze? Duże twarze o rozmazanych rysach majaczące w miękkiej, wilgotnej bieli? Niewyraźne twarze wypływające z wirującego wolno tumanu i zaraz potem ginące w kłębowisku obłoków. Na ich miejsce natychmiast pojawiały się nowe.
Groźne, ponure oblicza.
Na drodze żwir już nie chrzęścił pod stopami. Może zabłądzili?
Nie. Pobocza tutaj były porośnięte trawą.
Gabriel próbował patrzeć w dół, ale gęsta mgła sprawiała, że nie widział nawet własnych kolan.
Dokąd zmierzają?
I gdzie się znajdują? Czy Ulvhedin i Niklas są pewni, że idą we właściwym kierunku? Nigdzie przecież nie ma żadnych punktów odniesienia, wszędzie tylko te gęste opary, kapiąca z nich lodowata woda, a wszystko wirujące powoli w jakimś niesamowitym tańcu.
A jeżeli zabłądzili? I dotarli do jakiegoś okropnego miejsca, które może się pojawić jedynie w czyjejś chorej wyobraźni?
Poszukał ręki matki. Nie robił tego już od dawna, był przecież prawie dorosły. Dwanaście lat to wiek, który musi budzić respekt.
Teraz szedł między matką a Ulvhedinem i trzymał oboje za ręce. To, oczywiście, dość dziecinne, ale nie umiał inaczej, postępował po prostu zgodnie z nakazami instynktu samozachowawczego. A i tak serce biło mu jak młotem i bał się, że za chwilę zemdleje.
Niklas szedł po drugiej stronie matki Gabriela. Jakby oba duchy chciały ochraniać dwoje słabych ludzi przed jakimiś niewidocznymi wrogami, czającymi się w gęstej mgle.
Uff! Nie powinien straszyć sam siebie!
Nagle dotarły do niego głosy, stłumione i niewyraźne.
Christa! To przecież głos Christy! I Nataniela! O, jak to dobrze! Mama i on nie są sami w tym obcym, przerażającym świecie. Są krewni, tuż obok.
– Bogu dzięki – szepnęła Karine.
Przywitali się pospiesznie. Z Christą i Natanielem przyszło jeszcze dwóch obcych mężczyzn. Młody, bardzo sympatyczny chłopiec o oczach jak gwiazdy.
– To jest Linde-Lou – przedstawił go Nataniel. – A to Tarjei, niebywale utalentowany – wyjaśniał, wskazując ręką na drugiego, średniego wzrostu młodzieńca o wyrazistych rysach i przenikliwym spojrzeniu. Sprawiał ogromnie sympatyczne wrażenie.
Od razu zrobiło się przyjemniej.
Ruszyli w dalszą drogę. Gabriel marzł przeraźliwie, takiego zimna we mgle jeszcze nie przeżył.
W końcu zapytał cicho:
– Gdzie jesteśmy?
– Właśnie przekraczasz granicę – wyjaśnił Ulvhedin głębokim głosem, który brzmiał dość surowo, lecz mimo to wyczuwało się w nim wesołość. – Zmierzamy do całkiem nieznanego miejsca.
– Daleko od domu? – zapytała Christa.
– I tak, i nie. Nie szliśmy zbyt długo, ale mimo to jesteście bardzo daleko od domu. A przy tym sami nie znaleźlibyście tego miejsca, choć byście przeszukali całą ziemię.
– Tak właśnie myślałem – wtrącił Nataniel.
– Ale chyba wrócimy do domu? – szepnął Gabriel, a broda mu drżała. Myślał przede wszystkim o ojcu, który by pewnie strasznie tęsknił.
– Oczywiście, że wrócicie. Już jutro wcześnie rano, nim ktokolwiek zauważy waszą nieobecność.
W ciszy słychać było tylko ich kroki.
Po chwili Nataniel powiedział w zamyśleniu:
– Sądziłem, że granicę można przekraczać tylko w jednym miejscu, na wzgórzach w pobliżu starego Grastensholm. Tam, gdzie Heike sprowadził kiedyś na świat szary ludek. I gdzie zniknęła Vanja z Tamlinem. Tymczasem my idziemy po żwirowej drodze, więc…
– Nie, tamto przejście było tymczasowe, sami Ludzie Lodu je odkryli. Ale to była niebezpieczna droga, spotykało się na niej wiele niepożądanych istot. Ta, którą idziemy, jest właściwa.
– Ty… jak sądzę, nie możesz powiedzieć, dokąd idziemy?
Ulvhedin się uśmiechnął.
– Szczerze mówiąc, to i my nie bardzo wiemy. Ja wiem, którędy, ale nic poza tym. To Gand nas wezwał. Powiedział, że zostaliśmy zaproszeni. Na miejsce spotkania odpowiednie i dla żyjących, i dla umarłych.
– W marmurowych ciemnych salach czarnych aniołów? – zapytała Christa.
– Nie. Z początku myśmy też tak myśleli, ale Gand mówi, że to niemożliwe. Nie, to ktoś inny zaprosił nas na spotkanie do swego domostwa. Nie wiemy jednak, kto.
– To brzmi niezwykle interesująco – rzekł Nataniel. – Ale chyba wiele mamy do zawdzięczenia Gandowi, prawda?
– Oczywiście – potwierdził Tarjei. – Bez niego nigdy by takie spotkanie nie doszło do skutku. Miłość Sagi i Lucyfera to naprawdę wielka wygrana dla Ludzi Lodu.
– Masz rację – przyznał Nataniel. – Wydaje mi się, że walka byłaby dużo, dużo trudniejsza, gdyby nie dziedzictwo czarnych aniołów, które związały się z naszym rodem.
– Byłaby to walka beznadziejna – stwierdził Ulvhedin.
Zrobiło się teraz znacznie jaśniej wokół, a i ziąb nie był już taki przejmujący.
– Idziemy teraz po podłodze! – zawołał Gabriel.
– Nie, to nie podłoga – uśmiechnął się Niklas. – To jest skała, tak jak mówił Nataniel.
Nagle znaleźli się poza zasięgiem mgły. Przed nimi wznosiły się wysokie góry, skały mieniły się dziwnym blaskiem, antracytowym i ciemnogranatowym, to tu, to tam skrzyły się płaszczyzny lodu, zielonkawe, niebieskie, liliowe. Góry zdawały się lśnić i migotać tak, że trudno było na nie patrzeć.
Światło? To nie było zwyczajne światło. To jakaś niezwykła poświata, która otaczała również wędrujących ludzi. Jakby znaleźli się w samym centrum wieczornej zorzy tuż po zachodzie słońca. Atmosfera płonęła złociście, pomarańczowo, purpurowo, ale w oczy to ludzi nie raziło.
Gabriel uznał ostatecznie, że mu się to wszystko śni.
Wokół górskich szczytów krążyły majestatycznie ogromne, czarne ptaki. A może to nie ptaki? Latały tak wysoko, że chłopiec nie rozróżniał szczegółów, ale owe dziwne stwory bardziej przypominały ludzi z rozpostartymi skrzydłami. Groteskowe ludzkie postaci.
Na tle najbliższego szczytu ukazała się jakaś sylwetka, niemal równie wysoka jak góra i tak samo połyskująca ciemnym blaskiem; głowa zjawy przypominała głowę smoka.
– Kto to? – szepnął Gabriel i cofnął się instynktownie.
– Więc ty go widzisz? – zapytał Ulvhedin zdumiony. – No nieźle, to znaczy, że masz fantazję. Bo to jest rodzaj próby, żeby sprawdzić siłę twojej wyobraźni. To jest ktoś, od kogo zależą wszystkie twoje sny, on jest swego rodzaju pośrednikiem. Sprawia, że marzenia i sny stają się dla ciebie rzeczywistością. Twoja kuzynka, Mari, przed chwileczką przeszła tędy i nie zauważyła niczego. Christel również miała spore problemy, chociaż w końcu go dostrzegła.
– Czy on jest niebezpieczny?
– Nie, w żadnym razie. To najlepszy przyjaciel, jakiego człowiek może mieć. Ale pod warunkiem, że człowiek nie pozwoli mu przejąć nad sobą kontroli, bo wtedy może być źle. Ale oto nasi znajomi, zobacz!
Gabriel zamarł przestraszony, ale zaraz się uspokoił.
Czekała na nich liczna grupa krewnych z Lipowej Alei i Voldenowie. Byli też z nimi Heike i Dominik, którym Nataniel przedstawił Gabriela, swego kuzyna i ze strony ojca, i ze strony matki. Wędrowiec, który przyszedł razem z tamtymi, przyprowadził jakąś tajemniczą postać, która na pierwszy rzut oka bardzo chłopca przestraszyła. Ale tylko na moment, bo smok, ta ledwo dostrzegalna fantastyczna figura, nieustannie nad nimi krążąca, dodała mu odwagi. Teraz umiał już sobie wyobrazić, że przeżywa to wszystko w przyjaznym świecie snu. Z uśmiechem spojrzał w górę na przypominającą smoka postać, która w odpowiedzi skinęła mu porozumiewawczo głową.
– Dokąd pójdziemy teraz? – zapytał swego towarzysza. Od jakiegoś czasu już uważał Ulvhedina za sojusznika i traktował jak starego znajomego. To spora odwaga jak na małego chłopca, który po raz pierwszy w życiu spotkał wszystkie duchy przodków Ludzi Lodu.
– Skierujemy się do tamtego przejścia wśród skał, naprawdę nie ma się czego bać – powiedział Ulvhedin obdarzając chłopca spojrzeniem, które mówiło, że podziwia jego odwagę.
Usłyszeli wołanie Nataniela, biegnącego pospiesznie na spotkanie dwojga obcych ludzi, przyprowadzonych tu przez dwa duchy kobiece.
– Ellen – mówił Nataniel z taką miłością w głosie, że Gabriel poczuł ciepło koło serca. Oczekiwał, że Nataniel obejmie i uściśnie przybyłą, on jednak tego nie zrobił. Ujął tylko jej dłoń i nieprawdopodobnie długo trzymał ją w swoich rękach. I on, i Ellen mieli dziwnie błyszczące oczy.
Gabriel wzroku nie mógł oderwać od dwóch pięknych kobiet, które przyprowadziły nowo przybyłych. Dida i Villemo, wyjaśnił Ulvhedin.
Z największą uwagą chłopiec wpatrywał się w Didę, tak pełną godności, że niemal wyniosłą. Zdawało się, że pochodzi z epoki tak odległej, iż zwykłemu człowiekowi po prostu trudno to pojąć.
Mimo woli Gabriel wziął znowu Ulvhedina za rękę. Żeby pokazać, do kogo on przynależy.
– Czy to królowa? – zapytał szeptem.
– Tego nie wiemy – mruknął Ulvhedin w odpowiedzi. – Być może właśnie dzisiejszej nocy poznamy jej historię.
Na te słowa Gabriel zadrżał z lęku, lecz także z niecierpliwego oczekiwania.
Rikard i Tova przyszli wraz z chłopcem, którego nazywano Trond oraz w towarzystwie najpiękniejszego mężczyzny, jakiego Gabriel kiedykolwiek spotkał. Nie był w stanie oderwać oczu od tego zjawiska. Stwierdził, że wszyscy pozostali witają nowo przybyłego z wielkim szacunkiem. I wtedy Gabriel uświadomił sobie, kogo widzi. To musi być Gand, o którym cała rodzina mówi niemal z czcią.
Wszyscy żyjący członkowie Ludzi Lodu byli już na miejscu. Benedikte, Andre i Mali, Rikard i jego córka Tova, Vetle Volden, jego syn, Jonathan, wraz z dziećmi: Finnem, Olem i Gro. Była też córka Vetlego, Mari, z pięciorgiem swoich dzieci, a także druga córka, Karine, czyli matka Gabriela, a ponadto Christa Gard z synem Natanielem oraz Knut Skogsrud z córką Ellen. Razem dwadzieścia dwie osoby. Już dawno ich ród nie był tak liczny. Największą grupę stanowili w nim potomkowie Vetlego.
Razem z nimi przyszło na spotkanie dwanaścioro pomocników: Dida, Wędrowiec, Heike, Villemo, Dominik, Niklas, Tarjei, Trond, Ulvhedin, Ingrid, Linde-Lou i Gand.
Ale tylko Gand wiedział, dokąd idą i kto ich zaprosił do swej siedziby.
Okolica była zupełnie wyjątkowa.
Wszyscy szli w napięciu, lecz tylko nieliczni odczuwali strach.
Gand prowadził ich pośród skrzących się migotliwym blaskiem ciemnych skał. Chłód zniknął razem z mgłą, teraz temperatura była bardzo przyjemna, nad dość monotonnym krajobrazem wciąż trwała ta poświata jak po zachodzie słońca.
Kraina Cieni, przemknęło Gabrielowi przez myśl. Czytał bowiem opowieść Silje o kraju z dziewczęcych wizji. Raz jeszcze spojrzał w stronę szczytów, gdzie nieustannie krążyły te jakieś dziwne stwory. Było dokładnie tak, jak Silje opisała. Demony…?
Czy te skrzydlate stwory w górze to demony? Z tej odległości trudno byłoby cokolwiek powiedzieć.
Usłyszał jakiś daleki grzmot, jakby wybuch potężnego wulkanu albo podziemna eksplozja, która wstrząsnęła górami. Potem ten huk powracał jeszcze wielokrotnie z większym lub mniejszym natężeniem.
Gabriel ukradkiem spoglądał na innych członków rodziny, zastanawiając się, czy oni również zauważyli to zjawisko. Zdaje się, że tak.
Zrobili zaledwie kilka kroków wśród skał, gdy ukazała się przed nimi szeroka brama. Strzegły jej dwa czarne dziobiaste stwory o nogach cienkich jak u pająków.
– Ja je poznaję! – krzyknęła przestraszona Tova. – Tylko kiedy widziałam je pierwszy raz, to siedziały pod napisem: „Brama Pokoju”. Dosyć szczególny napis w takim miejscu, muszę stwierdzić. Ale tutaj też już byłam. To wejście do drugiego świata. Tam jest naprawdę bardzo niebezpiecznie, doświadczyłam tego na własnej skórze!
– Teraz nie ma najmniejszego niebezpieczeństwa – uspokoił ją Gand. – Vanja również tędy przeszła, kiedy szukała Tamlina w siedzibach Demonów Nocy.
– Ale przecież nie wszędzie są takie bramy z pilnującymi ich potworami – protestowała Tova ze złością.
– Owszem, wszędzie. Ponieważ, jak sama powiedziałaś, są to wejścia do drugiego świata. A poza tym one się między sobą trochę różnią zależnie od okoliczności, w jakich się je pokonuje. Vanja zrobiła to przy wejściu do grot zamieszkanych przez Demony Nocy. Ty szukałaś świata istniejącego równolegle ze światem ludzi. Tu natomiast…
Mari wtrąciła pospiesznie, śmiertelnie przerażona:
– Ale przez cały czas mówimy o sennych marzeniach, prawda?
– Nie gadaj głupstw – ofuknęła ją Tova ostro i Mari wybuchnęła płaczem.
Vetle starał się udobruchać Tovę:
– Widzisz, Mari zawsze bardzo się boi, że ktoś się na nią zdenerwuje, zacznie ją strofować albo będzie miał do niej pretensje. Ona źle reaguje na podniesiony głos. Nie krzycz na nią.
Tova zagryzła wargi, przełknęła nieprzyjazne słowa i starała się, by jej głos brzmiał łagodnie, a wszyscy prócz Mari widzieli, że przychodzi jej to z wielkim trudem.
– Wybacz mi, Mari. Nie chciałam być niegrzeczna. Ale może jednak powinniśmy już iść dalej, Gand? Żeby znowu nie natknąć się na coś nieprzyjemnego.
O Boże, jak trudno wymówić imię Ganda bez skurczu serca!
– Nie, nie, teraz już nic nam nie grozi – uśmiechnął się Gand nieznośnie spokojny i niewzruszony. Dlaczego on nigdy nie reaguje na jej obecność?
I rzeczywiście, było tak, jak powiedział: stwory przy bramie podniosły się z miejsc i łagodnymi, powolnymi ruchami opuściły swoje lśniące miecze. Kłaniały się głęboko przechodzącej przez bramę procesji. Najgłębiej kłaniały się, oczywiście, Gandowi, to widzieli wszyscy.
Gabriel sądził, że przejdą bez przeszkód, ale gdy w bramie stanęła Mari, doszło do krótkiej wymiany zdań. Owe podobne do pająków istoty skrzyżowały miecze i zagrodziły jej drogę. Stwierdziły, że postawa Mari nie jest zadowalająca. Ich głosy brzmiały ostro i skrzekliwie. Mari odnosi się do spotkania negatywnie, nie uważa, że przeżywa coś pięknego i wyjątkowego.
Innymi słowy, Mari utraciła zdolność przeżywania przygody.
Mari znowu zaczęła płakać i tłumaczyła, że dopiero teraz naprawdę rozumie, co to znaczy pochodzić z Ludzi Lodu. Czy nie mogłaby mimo wszystko iść z nimi? Zwracała się z błaganiem przede wszystkim do Ganda.
Dzieci niepokoiły się o matkę i wstawiały się za nią. Najmłodsze bały się głównie tego, że Mari musiałaby wracać sama pustą drogą w gęstej, zimnej mgle. A co by było, gdyby zabłądziła?
Gand spoglądał na nią łagodnie.
– To bardzo źle, Mari, gdy człowiek traci dziecięcą zdolność przeżywania. Byłaś kiedyś łagodną i wrażliwą dziewczyną. Czy postarałaś się tego wyzbyć po to, by łatwiej znosić rozczarowania i ból, jakich człowiek doznaje na zimnym świecie?
– Tak właśnie było – szlochała Mari.
Gand spojrzał na strażników bramy.
– To jedynie zewnętrzny pancerz, pod którym kryje się głęboka wrażliwość i niepewność. Uważam, że Mari właśnie teraz odsłoniła przed nami swoją prawdziwą naturę. Przepuśćcie ją!
Miecze uniosły się w górę. Mari otarła oczy i pociągając nosem ukłoniła się strażnikom z wdzięcznością.
Wszyscy znaleźli się teraz w „drugim świecie”.
– Krajobraz nie jest ten sam – powiedziała Tova zdziwiona. – Przedtem rozciągała się tu rozległa dolina. A wszystko, co było dalej, przesłaniała mgła. We mgle zaś czaił się szary ludek.
– Szarego ludku teraz nie ma – wyjaśnił Gand. – I wcale też nie znajdujemy się w miejscu, które widziałaś przedtem.
Tym razem szli przez górzystą okolicę, rozległą, zdawało się – nieskończoną. Długo wędrowali drogą wijącą się niebezpiecznie wąskimi zakosami, karawana istot żywych i zmarłych dawno temu, choć wszyscy zdawali się być sobie równi. Z wyjątkiem może dwojga, którzy jednak różnili się od reszty: Dida pełna godności i jakby przezroczysta oraz Gand, który kroczył na czele i prowadził wszystkich.
Szli w milczeniu, z coraz większą, ale skrywaną ciekawością, aż dotarli do pięknej doliny. Przez cały czas słyszeli jakieś stłumione dudnienie, coraz silniejsze i coraz bliższe. Za każdym razem, gdy się rozlegało, niebo rozjaśniało się płomiennie, jakby gdzieś daleko wybuchał wulkan.
Zatrzymali się.
Pośrodku doliny sterczała w ziemi połyskliwa skała, wysoka, w kształcie stożka, jakby wypchnięta z wnętrza ziemi przez jakiś potężny wstrząs tektoniczny.
Najmłodsi w grupie starali się szukać bliskości rodziców.
Drogę przez dolinę przecinała wysoka skalna ściana. Czarne kamienne schody wiodły do kolejnej bramy, otwartej na oścież. Było to wejście do wnętrza góry.
Wyżej, na skalnym występie ponad wejściem, zobaczyli kilka budzących grozę postaci.
Gabriel wziął matkę za rękę.
– Myślę, że dalej już nie pójdziemy.
Ulvhedin zwrócił się ku niemu z przyjaznym uśmiechem.
– Naprawdę nie ma się czego bać – powiedział. – Jesteśmy tu oczekiwani, wszyscy. Wkrótce się przekonacie, że będzie to noc wielu radosnych spotkań i powitań. Przynajmniej na początku, później bowiem będziemy się musieli koncentrować na innych sprawach.
I rzeczywiście, byli oczekiwani! U podnóża schodów ukazały się jakieś nie znane istoty. Miały bardzo piękne, kształtne końskie głowy z ludzkimi twarzami. Ich ciała były ciemnogranatowe, srebrzyste grzywy opadały na czoła, bujnie układały się na głowach i karkach, porastały grzbiety, a na końcu przemieniały się we wspaniałe długie ogony. Poza tym istoty podobne były do ludzi.
Niebywale piękne stworzenia wyszły Ludziom Lodu na spotkanie, kłaniały się i gestami wskazywały, żeby przybysze udali się za nimi.
– Ja śnię, to oczywiste, że śnię – mamrotała Mari.
– Nieprawda – powiedział stanowczo jeden z jej synów. – Bo w takim razie wszyscy musielibyśmy śnić. A to niemożliwe.
– Nie, wy wszyscy jesteście po prostu ze mną, znajdujecie się w moim śnie.
Jonathan, brat Mari, uszczypnął ją z całych sił w ramię.
– Czy to też ci się śni?
– Au! Nie, oczywiście, że nie!
– Powinnaś być ostrożniejsza, Mari – upomniał ją. – Jeśli nie potrafisz odnieść się do tej sytuacji pozytywnie, będziesz musiała opuścić nasze grono.
Jęknęła przestraszona, ale starała się opanować.
Gabriel spoglądał z lękiem na skalny występ. Teraz nie ulegało już najmniejszej wątpliwości, że te cztery postaci w górze to nic innego jak demony. Paskudne, o wielkich skrzydłach i pomarszczonej skórze, były prawie nagie. Zamiast palców u rąk i nóg miały szpony, spoglądały na przybyłych z ponurymi minami, szczerzyły wielkie zęby, a ich oczy jarzyły się ognistym blaskiem. Groza! Gabriel ciągnął za sobą nogi po schodach tak wolno, jakby szedł na Sąd Ostateczny.
No i – o ile się dobrze orientował – tak właśnie było.
Wszyscy zwolnili kroku, bowiem nieoczekiwanie z groty wyszła jakaś kobieta i stanęła na skalnym występie pośród tamtych czterech strasznych figur.
Była młoda i niezwykle pociągająca, z kręconymi ciemnoblond włosami i szelmowskim wyrazem twarzy. Może niespecjalnie piękna, Gabriel widział już ładniejsze, nigdy jednak nie spotkał nikogo o takich promiennych oczach ani o takim radosnym, zaraźliwym śmiechu. Była obdarzona wdziękiem, któremu chyba nikt nie mógłby się oprzeć.
– Witajcie na Górze Demonów, kochani kuzyni! – zawołała przyjaźnie.
Heike stanął jak wryty.
– Tula! – krzyknął uszczęśliwiony. – To jest Tula!
– Tula – powtórzył za nim Wędrowiec z serdecznym uśmiechem. – Tula, która zaginęła! Jedna z dotkniętych Ludzi Lodu, która została nam odebrana.
– Rzeczywiście, wszyscy byliśmy przekonani, że została dla nas stracona na zawsze – powiedziała Villemo. – Kogo jak kogo, ale jej bym się nie spodziewała!
Tula śmiała się perliście, rozbawiona, że tak ich zaskoczyła.