Po tej ogromnej porcji wiedzy o Ludziach Lodu potrzebna była krótka przerwa i trochę odprężenia.
Tula wyjaśniła zresztą, że ich krewni z Taran-gai chcieliby się najpierw naradzić, zanim sami przystąpią do wyjaśnień.
– Proponuję zatem, abyśmy wyszli trochę na tarasy na tyłach mojej siedziby, zaczerpniemy świeżego powietrza, kto chce, będzie mógł wypić coś orzeźwiającego albo się posilić.
Wszyscy uznali, że brzmi to zachęcająco, wobec czego cała norweska część Ludzi Lodu wyszła do hallu, a potem na zewnątrz po stronie, której jeszcze nie widzieli. W zdumieniu stali na rozległym, pięknym tarasie ze wspaniałym widokiem na dużo łagodniejszą okolicę niż wulkaniczny krajobraz po tamtej stronie góry.
Tutaj wszystko skąpane było w żółtawym, łagodnym świetle. Widziało się stąd odległe wioski z długimi budynkami, tonącymi w pięknych ogrodach. Widzieli drzewa przypominające pinie i topole, senne rzeczki i bystre potoki, które ginęły w błękitnej dali.
– Kto tam mieszka? – zainteresował się Gabriel.
– O takie sprawy nie należy pytać – uśmiechnęła się Tula. – Ale z pewnością są to ludzie szczęśliwi.
– Czy będę mógł tam kiedyś pójść?
– Takich rzeczy nigdy się nie wie. Ale byłoby naprawdę bardzo przyjemnie! Wtedy moglibyśmy się czasami spotykać, ty i ja.
– A mama? I tatuś?
– Oni także. Jeśli, oczywiście, twój tatuś nie ma innego życzenia.
No tak, tata jest Gardem, myślał Gabriel. Tata wierzy w niebo i piekło.
– Czy człowiek może sobie życzyć, dokąd chciałby pójść?
– Myślę, że powinniśmy zakończyć ten dialog – roześmiała się Tula przyjaźnie. – Spójrz tam, Petra i Line rozmawiają ze sobą, tak jak chcieliśmy. Ich losy były niemal identyczne.
– Jak to!
– Żadna nie wyszła za mąż. Każda urodziła dwoje dzieci z różnych ojców i obie urodzenie drugiego dziecka przypłaciły życiem. Możesz mi wierzyć, że nie było im łatwo!
– Ale teraz są szczęśliwe?
– Na to wygląda!
Na tarasie było mnóstwo kwiatów, wielkie bukiety, a nawet całe kwitnące krzewy. Pięknie rzeźbione krzesła i stoły stwarzały bardzo przytulny, domowy nastrój. Wszyscy usiedli przy stołach i podano przekąski. Gabriel stwierdził że dorośli piją lekkie białe wino.
Jak przyjemnie spędzamy tutaj czas, pomyślał opierając się wygodnie. Nie spuszczał wzroku z pięknego krajobrazu. Chciałbym zostać tu na zawsze, westchnął.
Na tarasie znajdowali się wyłącznie Ludzie Lodu z linii norweskiej. Słychać było jednak liczne głosy zarówno z boku, jak i z góry, więc pewnie inne grupy znajdowały się właśnie tam.
Za pierwszym razem, kiedy podczas przerwy pokazywano im wnętrze góry, w grupie Gabriela znaleźli się tylko żyjący członkowie norweskiej linii oraz ich opiekunowie. Teraz przyszli tu wszyscy, którzy żyli w okresie pomiędzy czasami Tengela Złego i Tengela Dobrego.
Wszyscy, którzy zdążyli o sobie opowiedzieć.
Zastanawiał się, ilu ich tu będzie następnym razem.
Dida i Wędrowiec, to znaczy Targenor, przyszli również. Rozmawiał z nimi Marco i Gabriel najchętniej by do nich podszedł, ale brakło mu odwagi.
Siedział i z podziwem przyglądał się Targenorowi. Nad tym mężczyzną unosiła się niezwykła aura! Musiał posiadać niewiarygodną siłę psychiczną. Jakiś czas temu jego ręka dotknęła dłoni Gabriela. Była lodowato zimna. Dokładnie tak jak mówił Vetle, którego Wędrowiec wyprowadził kiedyś z ogarniętej wojną Europy.
Ciekawe, o czym teraz Vetle myśli? Ten człowiek, który mu wówczas pomógł, był królem!
Zostali ponownie wezwani na salę i mogła się rozpocząć opowieść o historii Taran-gaiczyków. Tula wygłosiła parę słów wprowadzenia:
– Już to raz dzisiaj mówiłam, ale nigdy nie za wiele przypominania takich spraw. Otóż wszyscy jesteśmy serdecznie wdzięczni Vendelowi i Danielowi za to, że nawiązali kontakt pomiędzy nami i naszymi krewnymi ze Wschodu i że podtrzymywali ten kontakt jak długo to było możliwe. Jak wiecie, rezultat tych kontaktów pomiędzy Ludźmi Lodu ze Wschodu i z Zachodu przeszedł wszelkie oczekiwania! Jest nim mianowicie Shira! A niewielu z rodu Ludzi Lodu mieć będzie takie znaczenie w naszej walce jak właśnie ona.
Targenor wtrącił nie bez złośliwości:
– Tengel Zły boi się jej bardziej, niż możecie przypuszczać.
– Właśnie dlatego Najwyższa Rada wzywa teraz tego, którego sami Taran-gaiczycy wybrali, by o nich opowiedział. Niech na podium wejdzie Sarmik, inaczej zwany Wilkiem!
Okazało się, że Taran-gaiczycy bardzo dobrze wykorzystali przerwę. Słowa Sarmika świadczyły o tym najlepiej.
Mimo iż był niższy od dotychczasowych mówców, sprawiał wrażenie człowieka władczego i cieszącego się autorytetem.
– Jesteśmy przedstawicielami wymarłego narodu – oświadczył człowiek, którego nazywano Wilkiem. – Nigdy jednak nie zapomnimy spotkania najpierw z młodym Vendelem, a potem z jego kuzynem Danielem. Kiedy do Nor przybył młodszy brat Shiry, Orjan, nasze plemię było już właściwie starte z powierzchni ziemi. Ale Vendel i Daniel przynieśli z sobą informacje o krewnych w dalekim kraju. I teraz możemy się spotkać z wami wszystkimi. Jeszcze nie mieliśmy okazji wyrazić, jak wielkie znaczenie ma dla nas ta noc, jak bardzo cenimy sobie fakt, że możemy tu z wami być. A także to, że możemy być wam pomocą w walce z naszym wspólnym złym przodkiem i wrogiem. Możecie liczyć na pełne wsparcie z naszej strony. W porównaniu z wami jesteśmy prymitywnym ludem, lecz prymitywni mają inne wartości i umiejętności, których brak cywilizowanym.
– To prawda – przyznała Tula. – Wy stoicie bliżej przyrody, możecie się niemal z nią stopić i, o ile nam wiadomo, żyjecie w przyjaźni z siłami natury, których my właściwie nie znamy.
– Mimo to – mówił dalej Sarmik – jesteśmy również skromnym i nieśmiałym ludem. Nie lubimy mówić zbyt wiele o sobie, to jest sprzeczne z zasadami, w jakich zostaliśmy wychowani. Dlatego, po naradzie, postanowiliśmy, że nie wszyscy będziemy tu dzisiaj zabierać głos. Po części dlatego, że nasze życie toczyło się w szczególnych warunkach skalistej krainy, w nagich i surowych górach Taran-gai. Wytypowaliśmy zatem tych, którzy są tutaj najważniejsi. Czyli opiekunowie pięciorga norweskich dzieci. Wszyscy oni zostali ciężko doświadczeni dziedzictwem zła, ale ze wszystkich sił starali się to zło w sobie pokonać…
Spontaniczny aplauz zagłuszył jego słowa. Sarmik podziękował uprzejmie i mówił dalej:
– Ponadto moi rodacy zdecydowali, żebym to ja opowiedział o ostatnich latach naszego ludu na ziemi. Mają mi w tym pomagać moi synowie, Orin i Vassar. Wezwany będzie również Mar. A także szamanka Tun-sij. I to już wszyscy.
Tula przerwała mu:
– Domyślam się, że dotknięci będą nam mogli zreferować różne okresy historii Taran-gai?
– Oczywiście.
– W takim razie zacznijmy od najstarszego z nich. Bo bardzo chcielibyśmy dowiedzieć się jak najwięcej o pobycie Tengela Złego w Taran-gai.
– Najstarszy nazywa się Inu.
Inu okazał się niedużym, okropnie brzydkim człowieczkiem, jego sylwetka rysowała się dość niewyraźnie na tle ściany, żył bowiem w bardzo odległych czasach. Sprawiał wrażenie niezmiernie skrępowanego tym, że będzie musiał przemawiać. Gabriel zrozumiał teraz słowa Sarmika: u Taran-gaiczyków publiczne występy nie należały do dobrych obyczajów. A tym bardziej przemawianie do wielkiego zgromadzenia.
Inu kłaniał się niemal do podłogi.
– Ja byłem wnukiem prawnuka Tengela Złego – oświadczył takim tonem, jakby prosił o wybaczenie.
Tula znowu się wtrąciła:
– Ale kiedy ty się urodziłeś, on musiał już chyba opuścić Taran-gai?
– Nigdy go nie widziałem.
Na sali powstało poruszenie.
– Bardzo byśmy chcieli dowiedzieć się czegoś o jego życiu w waszym kraju.
Inu skulił się jak skarcone dziecko i znowu pokłonił się do samej ziemi.
– Tego się nie da zrobić. Oni byli bardzo źli i nie mogli tu przybyć.
Vendel Grip zerwał się z miejsca.
– Ale Tun-sij opowiadała mi, że syn Tan-ghila był normalny. Dopiero jego wnuk…
– Nie, nie – powtórzył Inu i potrząsał swoimi czarnymi, błyszczącymi włosami. – Możliwe, że Tun-sij słyszała to tak. Ale legendy się zmieniają wraz ze zmianami księżyca. Syn Tan-ghila, którego spłodził niedługo po wyprawie do grot, z początku sprawiał wrażenie całkiem normalnego. Ludzie mówili, że nic po nim nie było widać. Ale w głębi duszy był gorszy od samego Shamy. Porywał nasze kobiety, a potem składał z nich ofiary. Chodził na posyłki dla swojego ojca i węszył, kto z jego współplemieńców jest wiernym poddanym Tan-ghila, a kto się przeciwko niemu burzy. Możecie jego imię zapisać obok tych, którzy są dla nas niebezpieczni. To jest bardzo długie imię i na pewno trudno wam będzie je wymówić, ale znaczy ono tyle co „Zimowy smutek”. Ponieważ jego nieszczęsna matka umarła, kiedy wydała go na świat. Niech mu tam będzie jak najgorzej u Shamy!
Zimowy Smutek to zbyt ładne imię dla łotra o takim paskudnym charakterze, pomyślał Gabriel.
Łotrzyk o smutnym imieniu został wpisany na coraz dłuższą listę wrogów.
– No, a po nim był jego syn, Kat – powrócił Inu do swego opowiadania. – Jego wspominam z przerażeniem. Niebezpiecznie było choćby zbliżyć się do jego siedziby, czyli wielkiej jamy w ziemi, bo przeróżne duchy kręciły się tam i z powrotem…
Tula zawołała:
– Mar, czy te duchy były niebezpieczne?
– Moim zdaniem tak – odparł Mar z ław Taran-gaiczyków, gdzie teraz siedział. – Oni wszyscy to banda Shamy!
– Ach, tak. Mów dalej, Inu.
– Dla przywołania tych duchów rozpalał ognisko – wyjaśnił Inu. – Musicie zapisać Kata i jego duchy, to bardzo ważne. Po nim nastał syn Kata, czyli mój ojciec. Miał na imię Kat-ghil i nie był to ojciec, jakiego chciałoby się mieć. On również palił ogniska. Nocami na wysokim wzgórzu można go było widzieć na tle nieba, jak siedzi przy ognisku i śpiewa jakieś magiczne pieśni. Kiedy taka pieśń została odśpiewana, zawsze coś złego przytrafiało się komuś w Tacan-gai. Jak wiecie, ze Wschodu przybyło bardzo wielu ludzi, nie tylko Tan-ghil. I tamci byli normalni. Nie tacy jak my.
Tula kiwała głową.
– To by się zgadzało, że w jego najbliższej rodzinie wszyscy byli dotknięci. Bo wtedy jeszcze nie było Ludzi Lodu w Norwegii. Ale potem urodziłeś się ty, no i ty jesteś tu dzisiaj z nami.
– Tak. Bo ja nie chciałem słuchać tego złego głosu we mnie, bo pokochałem pewną dziewczynę, najpiękniejszą i obdarzoną najczystszym sercem na ziemi.
– No popatrzcie, czego może dokonać miłość! – zawołała Tula. – I dostałeś tę dziewczynę?
– Tak. Dostałem. Bo Tan-ghil oprócz złego dziedzictwa zostawił nam też wielkie bogactwo. To mu przecież obiecano u źródeł. Byłem bardzo zamożnym człowiekiem. Posiadałem więcej reniferów, niż można policzyć. A potem wydawało się, że złe dziedzictwo też przestało nas obciążać. Mieliśmy dwoje ładnych dzieci, w których nie było zła, a one ze swej strony dały nam wspaniałe wnuki o dobrych sercach.
– Bardzo możliwe – powiedział Andre, który prowadził obliczenia statystyczne i teraz oczy mało mu z orbit nie wyszły. – Bo wtedy Tan-ghil zaczynał już szaleć w Norwegii i przekleństwo obciążało urodzonych tutaj, wy mogliście żyć w spokoju.
Ku wielkiemu rozczarowaniu zebranych Inu nie umiał już nic więcej powiedzieć o życiu Tengela Złego w Taran-gai. Znał, oczywiście, legendę o potężnym huku, jaki któregoś dnia słyszano od strony Góry Czterech Wiatrów na morskiej wyspie. Ten huk i krzyk sprawiły, że ziemia zadrżała, a morze wzburzyło się jak przy największym sztormie. I po tym Tan-ghil przez wiele okrążeń księżyca leżał w swojej jaskini jak martwy. A poza tym… nie. Jeśli ktoś w tamtych czasach zaczynał mówić o Tan-ghilu, wszyscy milkli i odwracali wzrok. Nie rozmawia się o kimś aż tak złym.
– Ale przecież Tan-ghil miał też w Taran-gai innych krewnych? – zapytał Heike. – Tych, którzy urodzili się przed jego wyprawą do źródeł.
– Tak jest – potwierdził Inu. – To jednak byli normalni ludzie. On sam jeszcze przedtem nie był aż tak naznaczony złem, chociaż od samego początku był bardzo złym człowiekiem.
– Masz rację – powiedział Nataniel. – Dziękujemy ci, Inu! Bardzo dobrze nam to wszystko wyjaśniłeś.
Na te słowa Inu musiał się znowu bardzo głęboko pokłonić, a jego szeroka twarz jaśniała z radości. Zakończył pozdrowieniem dla Christel i wyrażeniem nadziei, że będzie zadowolona z jego opieki. Christel kiwała głową trochę skrępowana, ale Bogu dzięki uśmiechała się do niego sympatycznie. Wszyscy odetchnęli z ulgą, bowiem Christel, dokładnie tak jak jej matka, Mari, była jedną z najbardziej nieobliczalnych osób wśród Ludzi Lodu. Nikt do końca nie wiedział, czy one dwie zaakceptują te wszystkie fantastyczne wydarzenia, które się tu rozgrywały.
Dwieście lat minęło, zanim kolejny obciążony, lecz obdarzony dobrym sercem urodził się w Taran-gai. Był to pomocnik Mariany i miał na imię „Ten-który-urodził-się-w-drzwiach”. Dosyć wymowne imię, trzeba przyznać. W tamtych czasach nie używano, rzecz jasna, pojęcia „drzwi”, Taran-gaiczycy mieszkali przecież w namiotach i nikt nie nazywał drzwiami tej skóry, która zasłaniała wejście, ale dla uproszczenia tak właśnie przetłumaczono jego imię na norweski.
Był to człowiek przyjazny światu, który pięknie opowiadał o wyprawach z Samojedami do Nor, o latach nieurodzaju w górach, do których przecież Taran-gaiczycy byli przyzwyczajeni.
Za jego czasów legenda o Tan-ghilu należała już do przerażających historii, w które tak naprawdę nikt nie wierzył, ale którymi ludzie uwielbiają się nawzajem straszyć. Główne wątki tej historii zdążyły się rozmyć w zapomnieniu. Ale Ten-który-urodził-się-w-drzwiach zapewniał, że pomiędzy Inu a nim samym urodził się tylko jeden człowiek naprawdę bardzo zły.
Norwegowie kiwali głowami. Oni mieli bowiem jedno „wolne” pokolenie, mianowicie pokolenie Ivara i Signy. Rozumieli, że Tengel Zły przestał się przejmować Taran-gaiczykami. Teraz najbardziej na świecie nienawidził swoich norweskich potomków i im przede wszystkim starał się dokuczyć.
Ów zły człowiek w Taran-gai dostał po prostu przezwisko „Strach”. Jego ulubionym zajęciem było porywanie małych dzieci i składanie ich w ofierze jakimś własnym tajemniczym bogom i duchom. Kobiety w ciąży starały się ukrywać swój stan albo wyjeżdżały gdzieś daleko, żeby urodzić swoje dzieci. Niekiedy jednej czy drugiej udawało się wywieść w pole Stracha, ale nie zawsze. Ci, którzy wtedy żyli, opowiadali Temu-który-urodził-sięw-drzwiach, że były to upiorne czasy, co zresztą wszyscy zebrani na sali bardzo dobrze rozumieli.
Strach został wpisany na „czarną listę”.
Ten-który-urodził-się-w-drzwiach był szamanem, jak większość w jego rodzinie i przed, i po nim. Można było być szamanem, nawet jeśli się nie było dotkniętym przekleństwem Tan-ghila. Wystarczy popatrzeć na Tun-sij.
Ale już córka Tego-który-urodził-się-w-drzwiach była dotknięta, tyle że należała do tych, którzy starali się być dobrzy. Teraz została opiekunką najstarszego syna Mari, Jorgena. Miała jakieś okropnie długie imię, które oznaczało mniej więcej tyle, co: „Gwiazda, która się uwolniła i płynęła po niebie”. Bo takie właśnie wydarzenie miało miejsce tej nocy, kiedy się urodziła. Imię było zbyt długie i zbyt trudne do wymówienia, więc nazywano ją po prostu: Gwiazda, i tak została zapisana w protokołach. Po dziadku ze strony matki odziedziczyła zdolności szamańskie i bardzo długo żyła w Taran-gai. Doczekała się nawet takiej radości, że jej współplemieńcy widzieli w niej największą dobrą siłę. Przychodzili do niej po radę i pomoc przy wszelkich zmartwieniach. Dokładnie tak jak do Tengela Dobrego i wielu jeszcze po nim.
Na podium pojawili się, jeden po drugim, dwaj ostatni wyznaczeni do opowiadania. Dwaj mężczyźni niewielkiego wzrostu, uprzejmi, kłaniający się i przepraszający, a nade wszystko niewiarygodnie sympatyczni, niezależnie od wyjątkowego braku urody. Wszyscy byli zachwyceni Taran-gaiczykami właśnie ze względu na ich wdzięk i onieśmielenie. Ci dwaj jednak nie mieli zbyt wiele do dodania, jeśli chodzi o Tengela Złego. Najwyraźniej zupełnie przestał się interesować tamtym plemieniem, nie traktował tych ludzi jak swoich potomków.
Drugi od końca syn Mari miał na imię Mads i jego opiekunem został Gawar. Najmłodszy natomiast, Odd, został oddany pod opiekę Hiir.
Wszyscy dostali swoich opiekunów, myślał Gabriel. Wszyscy z wyjątkiem Jonathana.
Dlaczego akurat nim nikt się nie opiekuje?
Wzrok Gabriela prześlizgiwał się po tylnych rzędach, gdzie siedzieli Taran-gaiczycy, ci, którzy nie chcieli zabierać głosu. Bardzo ich polubił. I tych, którzy pokazywali się na podium, także. Lubił te ich długie do ramion włosy, ich ubrania z miękkiej, dobrze wyprawionej skóry. I ich twarze naznaczone trudnym życiem w niegościnnych górach. Uważał, że są na swój sposób bardzo ładne.
Ta, która jako ostatnia pojawiła się na scenie, Hiir, żyła mniej więcej w tym samym czasie co pewien wstrętny człowiek, jeden z najgorszych krewnych Tengela Złego. Ów człowiek musiał być nieprzyzwoicie stary, Hiir jednak wolała, żeby opowiedział o nim kto inny.
I wtedy przyszła kolej na Tun-sij, szamankę, która została teściową Vendela Gripa. Andre mógł teraz ludzi żyjących na początku osiemnastego wieku umieścić we właściwym czasie.
Na podium wkroczyła bardzo dziwna kobieta. Tun-sij, legendarna szamanka dla tych, którzy czytali księgi Ludzi Lodu, podziwiana przez nich i budząca w nich grozę. Była wyższa niż jej ziomkowie, wyprostowana, o przenikliwych, płomiennych oczach.
– Chciałabym opowiedzieć o tym złym człowieku, którego wspomniała Hiir. Nazywał się Oko Zła i był ojcem mego dziadka. Musiał być kuzynem Hiir lub czymś w tym rodzaju. Człowiek zły do szpiku kości, co może potwierdzić mój drogi zięć i przyjaciel, Vendel.
– Tak jest – powiedział Vendel. – Ja go widziałem w Taran-gai, był już wówczas bardzo stary, właściwie nie chodził, tylko pełzał, ale w oczach miał jakieś dzikie zło. Nigdy w życiu nikogo się tak nie bałem jak jego!
Oko Zła wpisano na listę wyjątkowo groźnych przeciwników.
– Mogłabym długo o nim opowiadać – rzekła Tun-sij. – Ale to tylko takie ponure sensacje, nic więcej. Odczuwalibyście wstręt, a także ból z powodu tego, o czym mówię. Tymczasem ja wolałabym powiedzieć wam o czymś przyjemniejszym. Czy wiecie, jak niewiarygodnie wielu szamanów zebrało się tu tej nocy? I otóż oni wszyscy, którzy są zbyt dobrze wychowani na to, żeby stawać przed wami na podium, tak jak ja to czynię, oni wszyscy proszą, by dysponować ich wiedzą i doświadczeniem w nadchodzącej walce przeciwko bestii, którą wszyscy nienawidzimy równie mocno.
– Za tę wiadomość jesteśmy niewypowiedzianie wdzięczni! – zawołała Tula. – Dziękujemy wam, wszyscy szamani, którzy chcecie pozostać w cieniu. Na pewno nie raz skorzystamy z waszej pomocy!
Gabriel dostrzegał w mroku białe zęby, to szamani uśmiechali się uszczęśliwieni.
Tun-sij powiedziała zatroskana:
– Nie widzę tu, niestety, ani mojej córki, Sinsiew, ani syna Nguta. No trudno, szczerze mówiąc, wcale na to nie liczyłam. Ale wiem jedno: chociaż oboje mają zatwardziałe serca, to nigdy nie staną w walce przeciwko nam! Nie byli dotknięci dziedzictwem zła. Ale, och, jakże bym pragnęła mieć przy sobie mojego Irovara! Niestety…Nie pochodził z naszego rodu. Tak więc jedyna moja radość to Vendel. No i ci czterej wspaniali książęta…
To zdumiewające, rak niewiele Taran-gaiczycy mieli do powiedzenia o swoim strasznym przodku, Tan-ghilu. Po Tun-sij przed zebranymi stanęli dwaj synowie Sarmika. Orin i Vassar byli wojownikami. W Taran-gai należeli do Strażników Gór i teraz postawili się do dyspozycji w nadchodzącej walce. Również ta oferta została przyjęta z wdzięcznością.
W końcu pojawił się ktoś, kogo Ludzie Lodu znali bardzo dobrze. Mar, straszny Mar z Taran-gai. Ich największy czarnoksiężnik, jeden z tych, do których wszyscy mieli wielkie zaufanie.
Mar przywołał do siebie Shirę, bo tego sobie życzyli jego ziomkowie. Shira była przecież Taran-gaiką ze strony matki. Ze strony ojca była Norweżką, należała do Ludzi Lodu.
Kiedy Mar i Shira stali na podium, długi rząd Taran-gaiczyków wstawał z ław i człapiąc wchodził na scenę. Wszyscy kłaniali się obojgu głęboko. Za wszystkich mówił Sarmik.
– Shira jest naszym najpiękniejszym kwiatem i to jej pragniemy pomóc w walce ze złem, które tak strasznie doświadczyło nasze dwa plemiona.
Wtedy wstali też wszyscy Norwegowie, żeby oddać cześć Marowi i Shirze i wszystkim Taran-gaiczykom, tym niskim ludziom o wspaniałych sercach, którzy teraz uśmiechali się szeroko, bo stwierdzili, że to nic takiego stać na scenie. Przeciwnie, to nawet bardzo przyjemne!
Andre poprosił, by wolno mu było później wysłuchać historii każdego z nich, opowiadanych w cztery oczy, żeby mógł uzupełnić kroniki Ludzi Lodu. Ubrane w futra, na egzotyczny sposób piękne istoty obiecały mu to z wielką chęcią.
Później Taran-gaiczycy opuścili podium i wrócili na swoje miejsca. Sarmik musiał w ich imieniu powiedzieć, jak bardzo są wdzięczni za to, że mogą uczestniczyć w tak wspaniałym spotkaniu.
Mar i Shira byli swego rodzaju pomostem pomiędzy wschodnią i zachodnią linią rodu. Shama jednak sprawił, że pozostali bezdzietni. I po ich śmierci ród Taran-gai przestał istnieć. Rosyjska inwazja w górskim kraju oznaczała zagładę dla całego plemienia.
– Aha, więc to na tym stoimy – powiedział Andre wyraźnie rozczarowany. – O życiu Tengela Złego w Taran-gai nie wiemy nic. Ani słowa o jego spotkaniu z Shamą, nic o sytuacji, zanim zdecydował się wyruszyć na zachód.
– Nie denerwuj się, Andre – roześmiała się Tula. – Jeszcze nie skończyliśmy! Jeśli Tengel Zły myślał, że zabierze swoje sekrety na miejsce spoczynku, to się bardzo pomylił!
Oj, ożywił się Gabriel. Znowu zaczyna się coś dziać, czuję to, nerwy mam napięte do ostateczności.
Wszyscy widzieli, że Tula jest podekscytowana, w oczach pojawiały się tajemnicze błyski, a głos drżał, gdy zawołała:
– Drodzy przyjaciele! Wysłuchaliście oto historii Ludzi Lodu. Również historia Taran-gaiczyków została tu w skrócie przedstawiona. Dzięki Tovie i Natanielowi wiemy, skąd pochodzili rodzice Tengela Złego. Mimo wszystko znamy jedynie fragmenty życia naszego przodka od momentu, gdy jako dziecko zamordował swego ojca, aż do czasu, gdy mieszkał w Dolinie Ludzi Lodu w Norwegii.
– Więcej informacji ponad to, co mamy, nie powinniśmy się raczej spodziewać – westchnął Andre.
Tula zrobiła wymowną pauzę, po czym powiedziała:
– Drodzy przyjaciele! Czy nikogo wam nie brakuje? Czy nie odczuwacie nieobecności piątego członka Najwyższej Rady? Opiekuna Jonathana? Tego, który jest równie ważny, jak Shira, Targenor, Marco i Nataniel? Tego, który może nam udzielić informacji na temat fletu Tengela Złego? Przyjaciele, pozwólcie sobie przedstawić tego jedynego, który mógłby nam opowiedzieć całą historię Ludzi Lodu!
Gabriel i Nataniel spoglądali na siebie pytająco. Kto to może być?
Z mroku wyłoniła się jakaś postać. Przybyły lekko utykał, wydawał się jakiś kanciasty i brzydki, wszystko w nim było brunatne, od potarganych, przypominających słomę włosów po wyraźnie ułomne dłonie i stopy.
Za plecami Gabriela rozległ się przeciągły krzyk. To jego wuj Jonathan z jękiem zerwał się z miejsca.
– Ale… Ale… – jąkał.
Siostry Jonathana, Karine i Mari, również wstały. Osłupiałe wpatrywały się w postać na scenie.
Mari przypomniała sobie najbardziej wstydliwy moment swego życia. Ona, która myślała o sobie, że jest wspaniałym człowiekiem, zupełnie wtedy straciła panowanie. Zdawało jej się, że jest tolerancyjna i pełna wyrozumiałości, a wtedy, wiele lat temu, gdy zobaczyła tego człowieka na skraju lasu, odwróciła się z obrzydzeniem. Cóż za wstyd!
Karine wspominała co innego. Ona żywiła wdzięczność dla tego budzącego przygnębienie stworzenia. On bowiem jej pomógł, milczący i życzliwy, pomógł jej pochować mężczyznę, którego zabiła. A teraz ten człowiek tutaj?
Jonathan rozpoznawał druha, który wiernie stał u jego boku w latach wojny. Tego, który się nim opiekował i dzielił się z nim swoją porcją jedzenia w kraju wroga, a później został zastrzelony na oczach Jonathana. Tej potwornej chwili nigdy nie zdołał zapomnieć. Żal…
Wielu zgromadzonych na sali zareagowało gwałtownie na widok ostatniego gościa.
Sol. I Mattias. Ingrid. Daniel. I Heike. Henning. Benedikte i Andre…
Heike zaczął płakać.
Najgwałtowniej jednak reagował Nataniel. Zerwał się z miejsca.
– Więc to ty? – krzyknął. – Mój przyjaciel, mój ukochany przyjaciel, za którym tęsknię od tak dawna! Utrata ciebie była najstraszniejszym przeżyciem, jakie mnie spotkało!
– To ty znasz Runego? – zapytał Jonathan, który również wszedł na podium, by uściskać starego towarzysza z wojennych lat. – O ile pamiętam, Natanielu, to mignął ci tylko kiedyś na ciężarówce, gdy byłeś jeszcze dzieckiem. Chociaż bardzo chciałeś już wtedy go poznać.
– Rune? – wyjąkał Nataniel zdezorientowany. – W takim razie to ty nie wiesz, kim on jest.
Jonathan zdumiony patrzył, jak tłum jego krewnych wchodzi na podium. Na Boga, jakim sposobem Sol i Daniel, i Ingrid mogli znać Runego?
Podbiegł Heike i wziął w ramiona tego młodego człowieka o kalekich rękach i nogach.
– Dziękuję ci – szeptał. – Dziękuję za wszystko, kim dla mnie byłeś, i za wszystko, co dla mnie uczyniłeś! I dziękuję ci za to, że mogłem jeszcze raz cię zobaczyć!
– Jak łatwo cię poznać! – mówił bardzo wzruszony Henning. – Natychmiast wiedziałem, że to ty!
Na sali dosłownie wrzało. Wszyscy chcieli wiedzieć, o co chodzi, większość niczego nie rozumiała.
Tula próbowała to jakoś opanować.
– Najdrożsi przyjaciele! Teraz usłyszymy historię Runego!
Przełknęła ślinę i głęboko wciągnęła powietrze. Gabriel siedział z otwartą buzią i gapił się na podium, starał się pojąć, ale nie był w stanie.
– Za to, że Rune jest tu dziś z nami, winniśmy wdzięczność czarnym aniołom. Ale wy chcielibyście na pewno wiedzieć, kim on jest, prawda?
Na sali raz jeszcze zapadła kompletna cisza.
Gabriel widział, że owa niezgrabna postać skierowała wzrok ku ławom czarnych aniołów i ukłoniła się sztywno, jakby z trudem. Cóż to za zdumiewająca istota! Straszna! Ale na trójkątnej twarzy, pod niesforną grzywą, błąkał się uśmiech. Przyjazny i sympatyczny. Oczy jednak, jasnobrązowe jak wszystko na nim, były smutne, przepełnione żalem.
Imię… Rune? Rune?
Czarne anioły? Nataniel?
Tula znowu zabrała głos.
– Rune jest starszy niż wy wszyscy razem wzięci. On jest starszy niż Adam i Ewa, postanowił jednak śledzić losy Ludzi Lodu od ich pierwszych dni i pomagać im w walce przeciwko tej zakale świata, jaką jest nasz okrutny przodek, Tengel Zły.
I wtedy Gabriel pojął, kim jest Rune.