ROZDZIAŁ VIII

Tengel Zły wraz ze swą prawą ręką, Lynxem, z bezpiecznej odległości przyglądali się temu, co rozgrywało się na płaskowyżu.

– Świetnie idzie. – Ohydna stara twarz zmarszczyła się w grymasie, który miał chyba być uśmiechem, złym uśmiechem. Jak zawsze gdy jego mięśnie się poruszały, ze skóry uniosła się chmura szarego, cuchnącego pyłu. Teraz prawie przesłoniła mu twarz.

– Tak, ja też kilkoro zabrałem – obojętnym tonem powiedział Lynx, starając się ukryć dumę.

Tengel spytał ostrzejszym głosem:

– Ale tej przeklętej grupy żyjących nie ma tutaj?

– Nie – odrzekł Lynx.

– Gdzie oni są?

Najbliższy współpracownik Tengela Złego odparł dyplomatycznie:

– Wysłałem kilka czarownic, aby ich wytropiły.

– Tak, moje czarownice – mruknął Tengel zadowolony. – One potrafią prawdziwe cuda! Wystarczy, bym kiwnął palcem, a już mnie słuchają.

Lynx obojętnie przyglądał się temu palcowi, wystającemu z rozcięcia peleryny. Kościsty, czarny i skurczony jak u skamieniałego skorpiona, zakończony takiej samej długości pazurem.

– Posłałeś, rzecz jasna, Hannę?

– Tak, jest z nią i Grimar.

– Wspaniale! Jeśli oni czegoś nie znajdą, to znaczy, że nie warto tego szukać.

– Wyprawiłem też Vegę.

– Vegę? – ostro powtórzył Tengel. – Razem z Hanną? Niedobrze. One ze sobą walczą, nie będą miały czasu na szukanie tych łotrów.

– Najważniejsza jest chyba dla nich służba u ciebie, panie – przypochlebił się Lynx.

– Oczywiście – odparł Tengel, mile połechtany.

– A dla bezpieczeństwa posłałem jeszcze Tobbę.

Na ohydnej twarzy pojawił się wyraz zadowolenia.

– Tobba… od dawna jej nie widziałem, od chwili gdy pogrążyłem ją we śnie z myślą, że później mi się przyda. Ale ona wtedy była już bardzo stara.

– Teraz odzyskała młodość – zapewnił go Lynx. – I jest bardzo… pociągająca.

– Wierzę, wierzę. To ja postanowiłem, aby powróciła do swego młodzieńczego wyglądu. Chciałbym zobaczyć mężczyznę, który potrafi się jej oprzeć!

– Bije od niej niezwykła siła erotycznego magnetyzmu – przyznał Lynx. – Nigdy nie spotkałem się z niczym podobnym.

– Tobba to jeden z moich najsilniejszych atutów. Szkoda, że nie mogę się zbliżyć na taką odległość, bym mógł widzieć, jak mężczyźni padają przed nią jak muchy! Drgnęli, słysząc czyjeś wołanie, kobiecy głos. Gdy się odwrócili, ujrzeli zbliżającą się straszną Vegę. Tengel Zły nie zatroszczył się o jej odmłodzenie, byłoby to bezsensowne, bo pod względem urody Vega nigdy nie zaliczała się do najszczodrzej obdarowanych.

– Znalazłaś ich? – przenikliwym głosem zawołał do niej Tengel Zły.

– Tak, panie, znalazłam – oznajmiła Vega z ożywieniem. – Hanna także, i Grimar.

– No i co? – dopytywał się, kiedy starucha urwała. – Co dalej?

– Przeciągnęli ich na swoją stronę.

Po dłuższej pauzie Tengel spytał złowrogim tonem:

– Kto kogo przeciągnął? Mów tak, żeby dało się zrozumieć.

– Hanna i Grimar zdradzili.

Tengelowi Złemu na moment odebrało mowę. Lynx przestraszył się, że pan i władca się udusi.

– Niemożliwe! – wykrztusił wreszcie Zły. – Niemożliwe! Jak mogło do tego dojść?

– Była z nimi taka jedna, Sol. Ona i Hanna widać kiedyś się przyjaźniły.

– Sol, o, dobrze znam Sol – syknął Tegel Zły. – To jedna z moich czarownic, nie wiedziała, co dla niej dobre, i wybrała niewłaściwą stronę. Zawsze była mi cierniem w oku. Ale Hanna? I Grimar!

– Tamci kusili, mamiąc pięknymi obietnicami.

W głosie Vegi zadrgało coś na kształt tęsknoty.

– Co by to miało być? – prychnął Tengel. – Czyż ja nie mam przyjemniejszych rzeczy do zaoferowania? Przede wszystkim móc mi służyć, kiedy nastanie moje królestwo, a te czasy nadejdą już niedługo, mówię wam. Musimy tylko skończyć z tymi łotrami z Ludzi Lodu. To pójdzie prędko. Ale Hanna…

Wściekał się przez dłuższą chwilę, aż powietrze wokół niego zgęstniało od cuchnącego dymu. Wreszcie odwrócił się do Vegi.

– Idź teraz i dogoń ich jeszcze raz. I odbierz im flaszkę.

– Oni mają ich więcej. Każde niesie swoją.

– Co? Co? – wrzasnął Tengel, aż ptaki z krzykiem umykały od smrodliwych chmur, buchających z jego gardzieli. – Ile?

– Nie wiem.

– Dowiedz się! I przekaż nam wieści! Gdzie oni tak w ogóle są?

Vega wskazała kierunek.

– Tam? – zdziwił się Lynx. – Przecież tam zatarasowaliśmy drogę!

Oczy Lynxa i Tengela Złego zwęziły się. Od dawna już przypuszczali, że grupkę ludzi otacza chroniąca ich zasłona, ale do tej pory nie chcieli w to uwierzyć. Nie wiedzieli, co to za zasłona, która tak utrudnia ich odnalezienie, nie wiedzieli też nic o napoju, który w Górze Demonów wypiła piątka wybranych, ani o czterech duchach Taran-gai, trzymających nad nimi opiekuńczą dłoń. Nie znali też ich potężnych sprzymierzeńców.

Stara czarownica spode łba przyglądała się Tengelowi Złemu i jego najbliższemu współpracownikowi. Na jej twarzy pojawił się wyraz zastanowienia.

– Rozumiesz chyba, że nie mogli się tam przedostać, wstrętna babo! – ryknął Tegnel.

Vega znieruchomiała, ale zaraz przyszła do siebie.

– Nie, co ja mówię – powiedziała drżącym głosem. – Pewnie, że tam nie mogą dojść, w głowie mi pomieszały wszystkie te wierzchołki i szczyty. Chciałam oczywiście powiedzieć, że są tam – wskazała bardziej na południe. – Na pewno mają zamiar przekraść się tamtędy.

– Zaraz wyślę za nimi oddział – zdecydował Lynx. – A raczej przeciwko nim.

– Dobrze, zrób tak, i to szybko – nakazał Tengel. – I ty także idź, Vego. Natychmiast! Dowiedz się, kto niesie butelki!

Vega odeszła. Tengel Zły nawet się za nią nie obejrzał, już zapomniał o jej istnieniu.

– Poradzimy sobie z nimi – spokojnie zapewnił go Lynx.

– Oczywiście, że sobie poradzimy – potwierdził Tengel, wykrzywiając się paskudnie. – Na płaskowyżu wszystko idzie gładko! A jeszcze nie włączyłem swoich ostatnich oddziałów.

Z jego twarzy Lynx mógł wyczytać, że ostatnie oddziały to coś bardzo, bardzo szczególnego.

Uśmiech Tengela Złego odbił się w twarzy jego tajemniczego pomocnika jak w lustrze.

Mistrzowi warto było służyć. Umożliwiał udział w wielu niezwykłych zadaniach. Raz po raz pozwalał patrzeć na cierpienia innych.

Lynxa ogromnie to radowało.

– Zaraz wyruszam, by wybrać odpowiednie siły, które rozprawią się z tymi nędznikami – oznajmił.

– Dobrze! I wróć do mnie potem.

– Może uda mi się wysłać jeszcze więcej do Wielkiej Otchłani.

– Doskonale, ale niech nasze oddziały przywloką tu zdobycz, a wtedy ty się nimi zajmiesz. Muszę wraz z tobą opracować nowy plan.

– Jak sobie życzysz, panie. Szkoda, że mają te butelki – mówił Lynx zamyślony. – Bo przecież właśnie tych wybranych trzeba wysłać do Otchłani. Udało mi się z tą dziewczyną, Ellen, ale właśnie dlatego, że ona nie miała przy sobie flaszki. Ci dwoje, co im towarzyszą, Halkatla i ten drewniany, także wpadli w moje ręce, ale nie mieli żadnych butelek i zdołali uciec. Hindusi pojmali niewłaściwe osoby – zakończył z pogardą.

Oczy Tengela zmieniły się w wąskie szparki.

– Ale ten mały. Ten mały… Niemożliwe, żeby on miał butelkę. Niech ktoś go złapie! Posłuży nam jako zakładnik. Oddamy go pod warunkiem, że zniszczą tę przeklętą jasną wodę!

Tengela ogarniało coraz większe podniecenie. Lynx przyglądał mu się cierpliwie, czekał, aż staruch znów zacznie mówić.

– Wiesz, że kiedy napiję się ciemnej wody ukrytej w Dolinie, moja moc stanie się nieograniczona, choć teraz także nie jest najgorsza.

Lynx wiedział o tym i szanował swego pana.

– Myślę teraz o bitwie na równinie – mruknął Tengel Zły pod nosem, jakby do siebie. – Pokonam siły Ludzi Lodu mgłą. Moim oddziałom będzie wtedy łatwiej ich zwyciężać.

Lynx uśmiechnął się z wyczekiwaniem.

Niebo przybrało stalowoszarą barwę, ponurą i złowrogą.

Po słonecznym przedpołudniu nie wiadomo skąd nadciągnęły chmury, wszystko się odmieniło.

Szarość, ta barwa beznadziei, sprowadza szary, ponury nastrój.

Od samego początku armia Targenora została rozbita na mniejsze oddziały. Jak suche liście na wietrze rozproszyły się po płaskowyżu, wcisnęły w szczeliny.

Potęga wroga okazała się w istocie przytłaczająca.

Na dwadzieścia Demonów Wichru nie mogli już liczyć, ta strata piekła teraz dojmującym bólem. Ich pomoc była nieoceniona, potrafiły wszak rozegnać wrogów na cztery wiatry.

Wzdychano także za pięcioma demonami Ingrid. Obdarzone szczególnymi zdolnościami, bardzo by się teraz tu przydały.

Sama Ingrid, targana gniewem na Lynxa za to, że odebrał jej demony, włączyła się do bezpośredniej walki. Na rozległy płaskowyż Siedziby Złych Mocy stawili się zresztą wszyscy opiekunowie żyjących potomków, przypuszczano bowiem, że mieszkańcom Lipowej Alei i innych domostw Ludzi Lodu nie grozi teraz żadne niebezpieczeństwo. Tengel Zły i Lynx byli zbyt zajęci, by przejmować się zwykłymi śmiertelnikami, przebywającymi tak daleko stąd.

Tylko Linde-Lou towarzyszył Natanielowi, Sol – Tovie, Ulvhedin Gabrielowi i Tengel Dobry Ianowi. Mieli zostać przy wybranych do chwili, gdy dotrą do granic Doliny. Później i oni będą musieli rozstać się ze swymi protegowanymi.

Właściwie nic dziwnego w tym, że obie walczące ze sobą armie składały się wyłącznie z duchów. Cóż bowiem ludzie wiedzą o śmierci, o życiu, jakie istnieje po niej? Człowiek to marna istota, która już dawno utraciła zdolność widzenia innych światów. Zachowali ją tylko nieliczni, wśród nich Ludzie Lodu. Są ludzie, potrafiący dostrzec cienie bądź słyszeć głosy towarzyszące każdemu stworzeniu. Inni żyją w bliskim kontakcie ze światem duchów. Kiedyś zamykano ich w szpitalach dla psychicznie chorych, obecnie ci, którzy widzą to co niewidzialne, nie zdradzają się ze swymi przeżyciami. Nikt nie chce narażać się na pośmiewisko. Nie mogą też żądać, aby ci, którzy nigdy niczego nie widzieli, nagle im uwierzyli. To byłoby po prostu nierozsądne.

Tacy ludzie, znalazłszy się na płaskowyżu w Siedzibie Złych Mocy, dostrzegliby zapewne, co się dzieje. Ale jedynymi żywymi stworzeniami, obserwującymi bitwę, były kruki i siewki, i nieliczni, którzy jeszcze nie rozstali się ze swym ziemskim życiem: Marco, Tengel Zły i Lynx. A daleko, w odległości, z której walka nie była już widoczna, znajdowała się jeszcze garstka: Tova, Ian, Nataniel, Gabriel i Rune.

W sumie ośmioro żywych. Wszyscy inni mieli już za sobą śmierć, poznali ją niedawno albo przed wiekami. Oczywiście jeśli z przyrodzenia nie należeli do równoległego świata, jak demony, czarne anioły i inne pozaziemskie stwory. Wśród hord Tengela Złego nie znalazła się ani jedna żywa istota.

Prawdą bowiem było, że żaden żywy już mu nie został. Z łatwością mógł ściągnąć nowych, świat przecież pełen jest takich, którzy decydują się na nieuczciwość, aby szybciej osiągnąć cel. Nie miał jednak czasu szukać. Prawdę mówiąc, czasu brakowało mu najbardziej. Musiał się bardzo spieszyć. Grupka wybranych zbliżała się do Doliny Ludzi Lodu, właściwie nie wiedział nawet dokładnie, gdzie są.

Tengel Zły nie potrafił się pogodzić z faktem, że nie może osobiście zająć się ich szukaniem. Dopóki mieli przy sobie tę straszną jasną wodę, pozostawał bezsilny.

Lynx także nie był mu w tym wielką pomocą, miał swoje problemy. Wiedział, że jedynie Tengel Zły potrafi zapewnić mu życie, dlatego musiał się trzymać tego przypominającego mumię człowieczka i słuchać jego rozkazów. Inaczej marny byłby los Lynxa.

Czegoś takiego jak uczucia Lynx nie posiadał. Kierował się natomiast instynktem samozachowawczym.

Dopóki jednak wybrani mieli przy sobie jasną wodę, żaden z nich nie mógł im nic zrobić. Ale Lynx i jego pan zdali sobie sprawę, że ich przeciwników chroni nie tylko woda.

Targenor spojrzał na swoje oddziały i zadrżał. Dostrzegał tylko grupę znajdującą się najbliżej i widział, jak bardzo jest zdziesiątkowana. Pozostali rozproszyli się po ataku wroga.

Przy nim była Dida, Sigleik oraz nierozłączna para Jahas i Estrid, a także mali Taran-gaiczycy, bez Orina i Vassara. Ci dwaj odeszli na zawsze, zniknęli w Wielkiej Otchłani.

Targenorowi przyszło się zmierzyć z hordą tatarską z początków szesnastego wieku. On co prawda o tym nie wiedział, żył bowiem dużo wcześniej. Choć nie wszyscy Tatarzy na świecie są okrutni, ci jednak byli bezwzględni. Tengel Zły potrafił dobrać sobie sojuszników. Tych ściągnął z czasów, gdy Iwan Groźny podbijał potężną twierdzę tatarską, Kazań. To, że samego Iwana Groźnego cechowała niezwykła krwiożerczość, jest zupełnie inną sprawą, jego bowiem tu nie było. Tatarzy w futrzanych czapach z wielką radością przyjęli nieoczekiwaną szansę urządzenia kolejnej krwawej łaźni. Walka co prawda nie polegała teraz na zabijaniu, bo przeciwnicy ich byli tak samo martwi jak i oni; mieli zadanie schwytać wrogów i dostarczyć ich zwierzchnikom – Tengelowi Złemu i Lynxowi, którzy wyślą nieposłusznych do Wielkiej Otchłani.

Czekała ich więc przyjemna zabawa w kota i myszkę. I z pewnością będą mogli posłużyć się torturami. Wrogowie, choć duchy, zapewne zachowali jakąś wrażliwość, zdolność odczuwania bólu.

Zadaniem Targenora i jego oddziałów było natomiast zatrzymywanie napastników, aby nie zorientowali się, że mała grupka wybranych posuwa się naprzód. Jeśli przy okazji udałoby im się unieszkodliwić kogoś z wrogów, byłoby to oczywiście bardzo korzystne.

Targenor liczył się z tym, że Tengel Zły może rzucić do walki nowe siły, postanowił jednak nie martwić się na zapas.

Gdyby tylko wiedział, jak powiodło się innym! W zasięgu wzroku miał niestety jedynie własną grupę, cofającą się teraz pod kolejnym uderzeniem Tatarów. Wydawało mu się, że gonitwa wśród głazów trwa już całą wieczność.

Oczywiście mieli prawo się wycofać. Zbędne narażanie się na niebezpieczeństwo nie wchodziło w grę. Najważniejsze, by odwrócić uwagę wroga.

Największą grozę budził Lynx. To on miał moc wysłać do Wielkiej Otchłani i żyjących, i duchy; Targenor zdawał sobie sprawę, że gdy tylko dostaną się do niewoli tatarskiej, wkrótce pojawi się też i Lynx.

– Ojej! – Sigleik podniósł głowę. – Nadciąga mgła! Skąd się właściwie wzięła?

– Jesteśmy na dużej wysokości – przypomniała mu Dida. – Trudno więc odróżnić, czy to chmura, czy tumany mgły.

Spowiła ich mlecznobiała zasłona, gęsta tak, że wydali się sobie cieniami.

I wtedy Tatarzy ruszyli do ataku.

– Uciekajcie! – zawołał Targenor. – Kryjcie się za skały!

Tatarzy, wyborni jeźdźcy, mieli oczywiście konie. Duchy koni, pomyślała Dida. Ciekawe, czy potrafią wspinać się na skały?

Taran-gaiczycy bez trudu podążali stokiem w stronę skał. Dida, Targenor i Sigleik także nieźle sobie radzili. Gorzej natomiast było z Jahasem i Estrid, z natury dość ociężałymi. Wkrótce też zostali z tyłu.

Doszli do wniosku, że w takiej sytuacji równie dobrze mogą się zatrzymać i, na ile tylko się da, przeszkadzać atakującym.

Z powodu mgły Targenor tego nie zauważył, sądził, że wszyscy idą razem, dlatego przeraził się, słysząc dochodzący z tyłu szczęk broni.

– Jahas! Estrid! – zawołał, ale było już za późno. Nierozłączna para została wciągnięta w wir walki.

Mgła na parę sekund się podniosła i pozostali z góry mogli obserwować, co się dzieje. Przed ich oczami toczyła się zadziwiająca bitwa.

– Oni to traktują jak zabawę! – szepnęła z niedowierzaniem Dida.

– Nie byliby Jahasem i Estrid, gdyby działo się inaczej – odparł Sigleik.

Taran-gaiczycy uciekli tymczasem jeszcze wyżej, nic więc nie zdołali zobaczyć z tej niezwykłej walki.

Jeden z Tatarów rzucił się na Jahasa z szablą. Do wojownika na koniu natychmiast przypadła Estrid, wczepiając się w niego od tyłu. Szarpnięty gwałtownie Tatar spadł z siodła. W tym czasie Jahas uwiesił się już na lancy innego napastnika i trzymał się jej kurczowo tak długo, aż wreszcie jeździec, w obawie że zostanie ściągnięty, puścił broń. Jahas potoczył się po ziemi.

Nadbiegało już dwóch innych Tatarów, którzy zeskoczyli z wierzchowców. Jahas przytrzymał zdobyczną lancę na wysokości ich nóg, tak że potknęli się o nią i upadli.

Dida rozpoczęła zaklinanie. Słysząc to Taran-gaiczycy natychmiast przyłączyli się do niej. Najdziwniejsze, że i Dida, i mieszkańcy Wschodu odmawiali te same zaklęcia! Jeszcze jeden dowód na to, że prastare magiczne formuły z początków istnienia rodu żyły nadal wśród dotkniętych i wybranych. Szamani z Taran-gai włączyli je naturalnie do tradycji swego ludu.

Zorientowali się teraz, że zaklęcia naprawdę są potrzebne. Zanim mgła opadła, zdążyli jeszcze zauważyć, że cała horda tatarska zaatakowała ich przyjaciół, by uniemożliwić im dalsze ruchy. Biały welon znów opadł, ale słychać było soczyste, choć przytłumione przekleństwa Estrid i Jahasa. Po wydawanych przez Tatarów okrzykach Taran-gaiczycy zorientowali się, że para wesołków nie rezygnuje, nadal kopiąc, gryząc i szarpiąc. I szczypiąc, w najbardziej wrażliwe miejsca. Estrid, kiedy udawało jej się tego dokonać, zanosiła się śmiechem, a gdy Jahas zdołał wyrządzić jakąś szkodę, głośno informował o tym wszystkich, którzy chcieli słuchać.

Podczas gdy Dida wraz z Taran-gaiczykami odmawiali zaklęcia, Targenor i Sigleik pobiegli przyjaciołom na pomoc. W połowie drogi jednak zatrzymali się, nasłuchując. Głosy Tatarów stawały się coraz słabsze, okrzyki triumfu nie brzmiały już tak donośnie, milkły, coraz więcej pobrzmiewało w nich zdumienia, aż wreszcie przemieniły się w niknący krzyk rozpaczy.

Zaklinanie podziałało! Tatarzy najprawdopodobniej zniknęli wraz z końmi. Szkoda, pomyślał Targenor, przydałby mu się teraz koń. Łatwiej by się było przemieszczać, a poza tym… Tak, odezwała się w nim próżność. Na grzbiecie wierzchowca wygląda się bardziej po królewsku. A on przecież był królem…

Cóż za myśli w tak poważnej sytuacji!

Szli na spotkanie Estrid i Jahasowi, kiedy nagle Sigleik powiedział w zamyśleniu:

– Coś mnie niepokoi. Czy ty także słyszałeś tętent oddalających się koni? Tuż przed tym, jak okrzyki Tatarów zaczęły słabnąć?

Targenor przywołał w myśli wydarzenia.

– Tak, chyba rzeczywiście tak było.

– A czy słyszałeś wtedy Estrid i Jahasa? Albo potem?

– Nie wiem. Nie myślałem o tym. Ale teraz, gdy mówisz… Musiały się stąd oddalić galopem co najmniej dwa konie.

– No właśnie. Ale… Czy to nie powinno być już tutaj?

– Pewnie minęliśmy pole walki.

Zawrócili, nie na żarty zaniepokojeni. Wkrótce odnaleźli miejsce, gdzie musiała toczyć się potyczka, bo na ziemi leżała kolorowa chustka Estrid.

Przyjaciół nigdzie jednak nie było.

Targenor przełknął ślinę.

– Czy podejrzewasz to samo co ja? Sądzę, że dwóch Tatarów wsadziło ich na konie i zdołali umknąć, zanim dosięgły ich zaklęcia.

– Obawiam się, że masz rację – z powagą odparł Sigleik. – Do czarta!

– Tyle tylko możemy powiedzieć.

W nieładnych, lecz dobrych oczach Sigleika zakręciły się łzy.

– Oni byli tacy mili. Straszny los powinien im zostać oszczędzony!

Targenor nie był w stanie nic na to odpowiedzieć. Uważał, że zawiódł Estrid i Jahasa. Dobrze wiedział, dokąd Tatarzy ich uwieźli: do Lynxa, który wyśle ich do Wielkiej Otchłani.

Stracili kolejnych dwoje ludzi.

A przecież nie wiedział nawet połowy o tym, co wydarzyło się na innych frontach.

Konne oddziały „ludzi żelaznej odwagi” Cromwella przeżywały ciężkie chwile.

Siedzieli na koniach i mieli więcej niż dość zajęcia z utrzymaniem wierzchowców w spokoju. Z powietrza na głowy zwierząt i ludzi w nieustającym ataku spadały z szumem demony, dawniej bezpańskie, obecnie zwane demonami Tronda. Trond dowodził nimi z radością urodzonego stratega. Oddział za oddziałem nacierał na okrutną kawalerię z XVII wieku.

„Ludzie żelaznej odwagi”, Ironsides, tak jak Cromwell byli zagorzałymi purytanami, fanatykami, pragnącymi w imię Boże oczyścić świat ze złych mocy, choćby przyszło im to czynić gwałtem. Byli dobrymi żołnierzami, zdyscyplinowanymi, głęboko religijnymi. Cromwell wybrał ich spośród chłopów. Obecność gromady demonów całkowicie ich sparaliżowała. Traktowali demony jako zło, które nawiedza ludzi, wciela się w nich, opętuje, a które można odegnać wyłącznie za pomocą egzorcyzmów. Nie dostrzegali w nich wolnych, swobodnych stworzeń. Kiedy jeden z jeźdźców zaczął odmawiać modlitwy, inni natychmiast się do niego przyłączyli i wkrótce chór kościelnych przekleństw dotarł do oddziałów Tronda.

Nie miało to żadnego znaczenia. Kościół jest po to, by błogosławić, nie przeklinać. Gdyby bogobojnym wojakom Cromwella przyszło do głowy modlić się za dusze demonów, rezultat być może byłby inny. Ponieważ jednak życzyli sobie ich powrotu do piekła, życzenie to nie mogło zostać spełnione, żadne piekło bowiem nigdy nie istniało.

Skończyło się na tym, że cała wielka kawaleria Cromwella rzuciła się do ucieczki. Przede wszystkim umykały konie, poganiane paniką, a zdenerwowani i zaskoczeni jeźdźcy nie byli w stanie ich powstrzymać.

Podniecony słodyczą zwycięstwa Trond wraz z demonami wyruszyli na poszukiwanie nowych pól bitewnych. Tengel Zły miał już jednak dość zbuntowanych młodzieniaszków z rodu Ludzi Lodu, wysłał więc Lynxa, by ich powstrzymał.

Lynx pojawił się i porwał Tronda i piętnaście bezpańskich demonów. Reszta uciekła.

Te, które zdołały ujść cało, umknęły w głębokie przełęcze Siedziby Złych Mocy i tam się skryły.

Wszyscy obawiali się Wielkiej Otchłani.

Ale Tengel Zły nie posłał demonów do Otchłani, pragnął zachować je dla siebie. Wiedział, że demonami łatwo zawładnąć, jeśli tylko ma się odpowiednią moc. A on ją miał,

Pozwoli, by czołgały się przed nim po ziemi, a on smagał je niewidzialnymi, piekącymi batami. Przemawiał do nich swym cienkim, przenikliwym głosem, mówił, co powinny robić. Wypytywał. O to, gdzie skryli się Ludzie Lodu tej nocy, kiedy wszyscy zniknęli. O dziwnego człowieka, który przeszkadzał Tengelowi we wszystkim, a czasem nawet zwyciężał (ale tego, rzecz jasna, nie powiedział głośno). Chciał wiedzieć, kto niesie butelki z jasną wodą i jaki plan mają do wyboru.

Zaistniało niebezpieczeństwo, że najważniejsze tajemnice Ludzi Lodu zostaną ujawnione. Na szczęście jednak czarne anioły w Górze Demonów wymazały z pamięci demonów informacje o miejscu, gdzie się wszyscy spotkali, kim jest Marco i jakie są plany Nataniela i jego małej grupy.

Przerażone wpatrywały się tylko w Tengela Złego i obiecały, że będą go wielbić i słuchać jego rozkazów, ale powiedzieć mu nic nie umiały.

Ohydny stwór rozgniewał się jeszcze bardziej i wysłał je w bezkresną pustkę, gdzie kiedyś tak długo krążył Tamlin. Tronda jednak wyekspediował do Wielkiej Otchłani, będącej najgorszą karą, jaką Tengel Zły mógł wymyślić.

Miejsce to musiało być rzeczywiście straszne.

Podczas gdy Lynx gromił oddziały Targenora, grupka wybranych wędrowała dalej, nie wiedząc, że Tengel Zły wysłał im na spotkanie gromadę, z którą mieli się zetknąć przed dotarciem do granic Doliny.

Napastników skierowano jednak w niewłaściwą stronę. Sześcioosobowa grupka nadal pozostawała nie zauważona.

Po południu dotarli w jeszcze wyżej położone dzikie, puste okolice. Szaroczarna stroma ściana, którą dostrzegali z daleka, wznosiła się teraz przed nimi, a jej wierzchołek ginął w ciężkich chmurach. Szli po zwietrzałych skałach, usianych oderwanymi głazami, pełnych szczelin, grot i głębokich rozpadlin.

Wspinaczka była niezwykle wyczerpująca. Na górze, na skraju płaskowyżu, zatrzymali się, żeby odpocząć.

– Wróg ma konie – mruknął Ian. – Nam też by się przydały w ten zły dzień.

– Tak – przyznał Nataniel. – To rzeczywiście nie byłoby głupie.

Gabriel nic nie powiedział. Poczuł się jeszcze żałośniej. Gdy patrzył na równinę, na której przed godzinę zauważyli opuszczającą się, a potem podnoszącą dziwną mgłę, targała nim tęsknota za domem. Odczuwał ją dotkliwie za każdym razem, kiedy dookoła robiło się mroczno i szaro, kiedy dokuczał mu głód i chłód.

– Fatalny dzień – rzekł Rune powoli. – Rzeczywiście można go chyba tak nazwać. Naszym przyjaciołom nie wiedzie się najlepiej.

– Wiem o tym – powiedział Nataniel. – Nie chcę patrzeć, jak niewielu ich zostało. Odeszli Trond i bezpańskie demony. Taran-gaiczycy prawdopodobnie zniknęli. Zniszczono też wielu innych. Nie, nie chcę tego widzieć! Skupmy się na naszym zadaniu. Ale jesteśmy zmęczeni, rzeczywiście przydałyby nam się ich konie!

Tova obserwowała ich w zamyśleniu.

– Kalevala [Kalevala – fińska epopeja narodowa (przyp. tłum.).] – powiedziała nagle. – Powinniśmy zrobić, jak Lemminkainen, kiedy został schwytany na pustyni lodowej w Pohjoli, prastarym północnym kraju, gdzie królowała pustka i pogaństwo.

– Co on wtedy zrobił?

– Właśnie to, o czym gadacie. Nie pamiętam pierwszej linijki podróży Lemminkainena do domu, ale pamiętam dalszy ciąg. Sibelius ułożył pieśń, „Powrót Lemminkainena”, którą bardzo lubię. Dlatego nauczyłam się tych strof na pamięć. A więc Lemminkainen potrafił czarować i zaklinać…


„… Troski jego natychmiast

zmieniły się w stado koni,

Na których Lemminkainen

W ojczyste strony ruszył.

Zgryzoty wnet się zmieniły

W ciągnące wóz wałachy,

Ponure dni w wędzidła,

Aby nie zboczyć z drogi.

Zdradzieckie czyny wrogów

Ahti zamienił w dwa siodła,

Przytroczył je do grzbietów

Dwóch najlotniejszych koni.

I razem z przyjacielem

Pomknęli w strony rodzinne”.


[Kalevala, przekład filologiczny z języka fińskiego Karol Laszecki, przekład poetycki Józef Ozga Michalski, Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, Warszawa 1974 (przyp. tłum.).]

– Mamo! – zawołał Gabriel i wybuchnął płaczem.

Загрузка...