ROZDZIAŁ V

Halkatla i Rune rzeczywiście byli nieśmiertelni. Ponieważ jednak Halkatla się zmaterializowała, odzyskała też ludzkie zmysły i uczucia, i od czasu do czasu, wedle własnego życzenia, mogła pojawiać się i znikać. A Rune…? Ani ze mnie ptak, ani ryba, jak sam to określał. Był jednak żywą istotą, skrzyżowaniem człowieka z korzeniem rośliny, i wiele przecierpiał od chwili, gdy czarne anioły obdarzyły go ludzkim ciałem.

Rune zawsze starał się skrywać swe myśli i uczucia, ale cierpienia ukryć nie potrafił. Odczuwał ból jak każdy człowiek. Halkatla także.

Poruszający się biegiem mężczyźni nieśli ich ku skalnej ścianie, ale ponieważ schwytanym naciągnięto na głowy coś w rodzaju worka, nie mogli się zorientować, gdzie dokładnie się znajdują.

Napastnicy rozmawiali ze sobą w języku całkowicie obcym Halkatli, ale Rune trochę znał tę mowę, pamiętał ją jeszcze ze swej podróży na wschód, którą odbył przed wiekami.

Wreszcie się zatrzymali. Rzuceni na ziemię więźniowie zorientowali się, że oczekiwała na nich większa grupka mężczyzn. Wszyscy, choć podnieceni, rozmawiali ze sobą cicho.

Pierwszy cios trafił Halkatlę w kolana. Rozkrzyczała się, ale natychmiast przez worek zatkano jej usta dłonią. Usłyszała, że Runego także bito, za każdym uderzeniem docierały do niej zduszone jęki bólu.

– Zostawcie go, przeklęte diabły! – syknęła pomimo dławiącej ją ręki i zaraz trafił ją w ramię cios, który najwidoczniej miał je złamać. – Au! Niech was czarci porwą! – zawyła niewyraźnie.

Rune słuchał, co mówią do siebie Hindusi:

– Ale żywotni, już dawno powinni skonać!

– To wepchnijcie ich żywcem!

– Nie możemy! Muszą być martwi! To ma być ofiara krwi.

Na oboje spadł grad uderzeń. Dusiciele stawali się coraz bardziej zdesperowani, bili szybciej i mocniej.

– Udawaj, że umarłaś – mruknął Rune do Halkatli.

– Jak mam to zrobić? – jęknęła. – To tak strasznie boli!

– Wiem. Ale spróbuj.

Czarownica usiłowała się rozluźnić, ale kiedy trafiały ją kolejne ciosy oskarda, nie mogła zapanować nad swoim ciałem.

Nic z nas nie zostanie, pomyślała z rozpaczą.

– Co oni z nami zrobią? – wydusiła z siebie.

– Zakopią nas w ziemi, ale dlaczego, nie wiem.

Halkatla poczuła, że wrzucają ją do dołu. Worek ściągnięto i zobaczyła kilku drobnych mężczyzn o brunatnej skórze. Niektórzy byli młodzi, mieli złe twarze, inni starzy i dostojni, a jeden z pewnością musiał być księciem. Halkatla nie wiedziała nic o obcych ludach, podczas swego ziemskiego życia nie wychyliła nosa poza Dolinę Ludzi Lodu. Miała wrażenie, że każda najdrobniejsza kosteczka w jej ciele została zmiażdżona, ale tak nie było. Dusiciele, którzy na próżno usiłowali zrobić z Runego coś w rodzaju niedużej paczki, przerwali swą makabryczną pracę i wpatrywali się w swe ofiary bezgranicznie zdumieni.

– My… nie potrafimy ich zniszczyć – wyjąkał jeden. – Spójrzcie! Oni nie krwawią. I na skórze mają tylko lekkie zadraśnięcia.

– Patrzcie na jej oczy! Płoną nienawiścią! Uciekajmy!

– Nie, nic możemy. My…

Napastnicy odeszli i zaczęli do siebie szeptać. Wreszcie uzgodnili coś i wrócili do uwięzionych. Zmusili ich, aby wstali, i wówczas Halkatla zorientowała się, że Rune jest znacznie dotkliwiej poturbowany niż ona. Rany miał głębsze, a oba ramiona wydawały się połamane.

– Co oni ci zrobili? – użaliła się. – Bardzo boli?

– Dam sobie radę, zranienia nie są poważne, zagoją się prędko same z siebie. A ty?

– Mnie też już tak nie boli.

– Mnie też nie. Ciekawe, czego oni od nas chcą?

– Nie zostawiaj mnie, Rune!

– Będę cały czas przy tobie.

Popychaniem zmuszono ich do marszu wzdłuż skalnej ściany.

W końcu Dusiciele zawiązali ofiarom oczy swymi cuchnącymi chustkami i pognali naprzód uderzeniami.

– O czym rozmawiają? – spytała Runego Halkatla.

– O pomyłce, jaką popełnili, chwytając właśnie nas. Są kompletnie zdezorientowani i kłócą się ze sobą.

– Dobrze im tak! Widzisz, dokąd idziemy?

– Nie. A ty?

– Oczywiście! Chustka nie stanowi przeszkody dla mojego wzroku, potrafię patrzeć przez nią, może widzę tylko trochę mniej wyraźnie.

– Doskonale, Halkatlo! Ja rozumiem, co mówią, a ty widzisz przez ich zasłony. Idealnie się uzupełniamy.

Od tych słów cieplej zrobiło jej się na sercu.

– I co widzisz? – dopytywał się Rune.

– Lód, śnieg i kamienie. A czego się spodziewałeś?

– Nie bardzo wiem – odparł niepewnie. – Chyba czegoś więcej.

– Teraz dochodzimy do punktu zwrotnego. To znaczy do jakiejś krawędzi… Dalej jest jakieś zagłębienie albo coś podobnego.

– Czy możesz tam zajrzeć?

– Jeszcze nie. Zresztą tam pewnie będzie jeszcze więcej śniegu. Nie, poczekaj… – zachłysnęła się nagle zdumiona.

– Co to jest?

– To wygląda jak… kościół?

– Może świątynia? – podsunął Rune.

– No cóż, nigdy nie widziałam świątyni, ale ta budowla jest okropnie bogato zdobiona, aż do przesady!

– To mi wygląda na świątynię hinduistyczną. Chcesz powiedzieć, że stoi sobie tak w śniegu?

– Ależ skąd, tu nie ma śniegu. To zielona, przepiękna dolina, jak okiem sięgnąć pełna dziwnych roślin. Szkoda, że nie możesz tego zobaczyć!

– Ciii! Znów coś do siebie mówią.

Rune przysłuchiwał się przez chwilę rozmowie oprawców i zaraz przekazał swej towarzyszce najświeższe wiadomości:

– Ciągle nie mogą się dogadać, co z nami zrobić. Jedni chcą nas po prostu tu porzucić i zniknąć, inni twierdzą, że nie mogą tak postąpić, bo zostaną ukarani. O ile dobrze rozumiem, ci ostatni wygrają.

Nagle zdjęto im chustki z oczu i oboje mogli swobodnie patrzeć. Jak wcześniej powiedziała Halkatla, znajdowali się w porośniętej bujną roślinnością dolinie na placu przed świątynią. Była to typowa świątynia hinduistyczna, ozdobiona nieprawdopodobną ilością reliefów i płaskorzeźb, pomalowanych na jaskrawe kolory.

Z twarzy Runego nic nie dało się wyczytać.

Napastnicy mocno ujęli ich za ramiona, widać było, że Hindusów ze strachu zlewa zimny pot. Rozkazano im złożyć ludzi w ofierze zgodnie z rytuałami sekty, a ofiary nie chciały umrzeć! Co robić w takim przypadku?

Trzęsąc się z przerażenia oprawcy podprowadzili ich do świątyni i zmusili, by zzuli buty. Raz po raz padając na kolana i odmawiając modlitwy, wprowadzili swoją zdobycz do świętego przybytku.

Wewnątrz było niesamowicie pięknie, ale Rune i Halkatla nie mogli się skupić na urodzie ścian. Pokrywały je malowidła i reliefy, składające się w długie historie, wszędzie płonęły świece, unosił się ostry zapach kadzidła. Oni jednak odczuwali tylko strach i niepewność, jaka ogarnia człowieka, kiedy nie wie, co go czeka.

Hindusi zachowywali teraz ostrożność. Najpierw zatrzymali się przy drzwiach i odmówili modlitwę, później prowadzili swe ofiary dalej w głąb świątyni, wznosząc modły co kilka kroków.

W środku było kilkoro ludzi, z pewnością święci mężowie. Siedzieli nieruchomo na swych miejscach w pozycji lotosu, z nogami założonymi jedna na drugą i złożonymi dłońmi. Bardzo starzy i wychudzeni, ich oczy zaglądały w daleki, nieznany świat.

Nagle okrutni strażnicy puścili Runego i Halkatlę i padli na twarze. Rozciągnięci na kamiennej posadzce modlili się niemal histerycznie.

Tylną ścianę świątyni rozjaśniło światło. Ukazał się posąg bogini.

Rune szepnął do Halkatli:

– Poznaję ją. To Kali.

Z tonu jego głosu Halkatla wyczuła, że nic dobrego nie może ich tu spotkać.

Kali, której imię symbolizuje czerń, zniszczenie, to bogini pełna sprzeczności. Uważano ją także za boginię matkę, która potrafiła pocieszać i kochać, ale ta strona jej natury była mniej znana.

Halkatla i Rune ujrzeli najpowszechniej znaną postać Kali, boginię śmierci.

Patrzyli na budzący grozę wizerunek straszliwej wiedźmy o czarnej twarzy usmarowanej krwią, wyszczerzonych zębach i wystającym języku. Bogini miała cztery ręce, trzymała w nich miecz, tarczę, łuk i odrąbaną dłoń. Naga, nosiła jedynie ozdoby, takie jak naszyjnik z czaszek; była opasana wężami. Tańczyła na ciele swego małżonka Siwy. Mit głosi, że zasmakowała we krwi, kiedy nakazano jej zabicie demona Raktaviji. Nie było to proste, bo za każdym razem, gdy kropla krwi demona spadła na ziemię, pojawiało się tysiąc jego sobowtórów. Kali jednak rozwiązała ten problem w makabryczny sposób. Podniosła Raktaviję wysoko w powietrze, przebiła go włócznią i spijała skapującą z rany krew. Od tamtej pory zawsze była jej spragniona.

Okrutna bogini obawiała się jednak, że demony Raktaviji ukrywają się w ludziach. Domagała się zatem, by ludzi zabijać, ale ani jedna kropla krwi nie mogła upaść na ziemię, by nie pojawiły się nowe demony. Dlatego swą chustkę, Rumal, ofiarowała Dusicielom. Stali się oni jej wyznawcami.

Wszystko to przypomniał sobie Rune, kiedy zobaczył Kali. Poznał ją wcześniej, kiedy opuścił Ogród Edenu i wyruszył na wschód. Niejasno przypominał sobie, że w Kali-ghat, świątyni bogini w Kalkucie, składano jej w ofierze kozy.

Przesympatyczna dama, pomyślał z niesmakiem. Dzięki dobrym mocom, że to tylko jej wizerunek!

W tej samej chwili zabrakło mu oddechu i odskoczył kilka kroków w tył. Pociągnął Halkatlę za sobą, a dziewczyna poddała się mu bez sprzeciwów, widząc co się dzieje.

Kali zstąpiła z ciała, Siwy i nadchodziła ku nim, zmysłowo, kołysząc biodrami. Tygrysie zęby odsłoniła w krwiożerczym uśmiechu.

Ingrid od razu zaakceptowała piątkę swoich demonów. Dobrze im było ze sobą, bo piękna czarownica zawsze miała do nich słabość.

Wiedzieli, czego mają szukać, i natychmiast pognali przez śnieg ku skalnej ścianie.

Zahun dotarł tam pierwszy i zadowolony z siebie w milczeniu stanął nad głęboką jamą.

– Wspaniale – pochwaliła go Ingrid. – Wygląda na to, że próbowali zagrzebać Runego i Halkatlę w ziemi, ale musieli z tego zrezygnować. Nasi przyjaciele potrafią się bronić.

Rozejrzeli się dokoła.

– Tu są ślady Runego – oznajmił Tarab swoim dziwnym, głuchym głosem. – Halkatla śladów nie zostawia.

– To prawda, ale możesz być pewien, że i ona tu była – odparła Ingrid. – Tam gdzie Rune, tam i Halkatla. Ale ich prześladowcy nie zostawiają odcisków swoich stóp.

– To duchy – stwierdził Tacritan.

– Wiesz coś o nich? – spytała Ingrid.

– Nic poza tym, co powiedział Nataniel. Sekta Dusicieli nie ma nic wspólnego z opowieściami gotyckimi, a ja tylko takie znam.

– Możemy więc przypuszczać, że oni żyli na początku dziewiętnastego wieku. Ruszajmy tropami Runego. Doprawdy, okazali się wyjątkowo głupi, że ich nie zatarli.

– Pewnie się nas nie spodziewali. – Zaren, demon zemsty, zaśmiał się z nadzieją. – Bez trudu poradzimy sobie z tymi nędznymi mordercami.

Demony poczłapały dalej wyraźnym na śniegu śladem Runego.

– Dokąd oni, do pioruna, mają zamiar ich zaprowadzić na tym pustkowiu? – mruknęła Ingrid.

Dotarli do grzbietu pasma wzgórz i spoglądali teraz na rozciągającą się niżej dolinę.

– Są tam – oznajmił Zahun, jak zwykle pierwszy.

– Ale co oni, na miłość boską, robią? – zdumiała się Ingrid.

Ona i jej towarzysze zatrzymali się i z niedowierzaniem zapatrzyli w obniżenie.

Wśród ponurego krajobrazu Rune i Halkatla stali we dwójkę w płytkim śniegu. Tu i ówdzie z ziemi wystawały bloki skalne, przypominające siedzących starców. Nagły powiew wiatru sypnął śniegiem w twarze osamotnionej pary.

Na krańcu wąskiej, krótkiej dolinki wznosił się pojedynczy strzelisty kamień.

Wyglądało na to, że Rune i Halkatla mówią właśnie do niego.

– Oni widzą coś innego – mruknął Tacritan. – Podkradnijmy się bliżej, ale tak, żeby nas nie zauważyli!

Ich nieszczęśni przyjaciele stali odwróceni plecami. Ingrid ze swymi demonami opuścili się w dół i podeszli do nich od tyłu. Usłyszeli rozgorączkowany głos Halkatli:

– Miałaś nadzieję na krew, czarna poczwaro! Ale się pomyliłaś. Popatrz na Runego! On trochę „krwawi” ze swoich ran, ale czy to krew, jak sądzisz? Spróbuj tego, wstrętna stara wiedźmo!

Ujrzeli, jak Halkatla, która zdawała się nie cofać przed niczym, wzięła na palec kropelkę cieczy wypływającej z rany Runego i wyciągnęła rękę ku wysokiemu, wąskiemu kamieniowi.

– Tacritanie, ty, który władasz gotycką magią – szepnęła Ingrid. – Uczyń tak, abyśmy mogli widzieć to samo co oni.

Demon skinął głową. Syknął coś cicho przez zęby, wykonując przy tym ledwie widoczne ruchy dłonią.

Nagle przed ich oczami coś się pojawiło. Coś niezwykłego, ogromnego, imponującego. Znaleźli się w baśniowo pięknej świątyni. Na posadzce leżeli modlący się ciemnoskórzy mężczyźni. Kamienie przeobraziły się w świętych mężów. I…

Wysoki kamień stał się monstrualnych rozmiarów boginią.

– Kali – szepnął Tarab zdrętwiałymi wargami. – Nad nią nie mamy władzy!

– Ciii! – niemal bezgłośnie uciszyła go Ingrid. – Ona nas nie widzi. Zobaczmy, co się dalej stanie.

Kali zbliżyła się do dwojga więźniów. Była ohydna, jej czerwone oczy groźnie wpatrywały się w Halkatlę. Błyskawicznym ruchem dłoni starła kropelkę z palca Halkatli i pożądliwie ją wessała.

Grymas, jaki zaprezentowała potem, był godny Meduzy. Zresztą to właśnie Kali zainspirowała Greków do stworzenia postaci Gorgony, czyli Meduzy. A może odwrotnie? Prawdę przesłoniła mgła historii; dzisiaj trudno już stwierdzić, która z nich pojawiła się pierwsza.

Posmakowawszy żywicy, płynącej w żyłach Runego zamiast krwi, Kali ryknęła wściekle. Rzuciła się na Halkatlę, ale młodej czarownicy udało się wywinąć.

Czciciele Kali poderwali się z posadzki i usiłowali schwytać ofiary.

– Nimi możemy się zająć – stwierdził Tabris. – Uczyń nas widzialnymi, Tacritanie!

Zanim Dusiciele zdążyli mrugnąć, zaatakowało ich pięć demonów, które w jednej chwili zdołały ich unicestwić, po prostu wymazać ze świata duchów. Przestali istnieć i już nigdy nie mogli zostać przez nikogo wezwani.

Z Kali jednak trudniej było sobie poradzić. Nataniel wykazał się krótkowzrocznością, twierdząc, że Kali nie istnieje. Podobnie jak wszyscy bogowie na świecie i ona została stworzona w wyobraźni ludzi, przekonanych o istnieniu wyższej mocy, która może im dać szczęście i wspomóc w potrzebie. Kali nadal miała miliony wyznawców. Istniała, bo ludzie nie przestali w nią wierzyć. Była rzeczywista. I bardzo, bardzo niebezpieczna!

W pośpiechu demony wyeliminowały także świętych mężów, ale ci tego nawet nie zauważyli, pogrążeni w swym własnym świecie. Z pewnością zatopili się w jakiejś błogosławionej nirwanie.

Kali odkryła nowych wrogów i wbiła spojrzenie czerwonych oczu w Ingrid, oceniając ją jako najsłabszą.

– Co robimy? zawołała Ingrid, ogarnięta paniką.

– Ty, Ingrid, zabierz stąd Runego i Halkatlę, my sobie z tym poradzimy – oznajmił Tabris.

– Ale nie chcę, aby ona was skrzywdziła.

Ucieszone demony zaniosły się chichotem.

– Dziękujemy, zapamiętamy sobie twoje słowa – uśmiechnął się Zaren. – Czekają nas potem chwile przyjemności, prawda?

Ingrid na moment zaniemówiła, ale w końcu pokiwała głową.

– W porządku, chłopcy!

Zaśmiali się w odpowiedzi. Ingrid doskoczyła do Runego i Halkatli.

– Biegiem! Musimy się stąd wydostać, bo jesteśmy najsłabsi. Z tą o czarnej twarzy nie ma żartów.

Mimo wszystko jednak zatrzymali się w bramie świątyni, aby zobaczyć, jak też wiedzie się towarzyszom. Drogę odwrotu mieli otwartą, ale nie chcieli pozostawiać pięciu demonów własnemu losowi.

– Przecież ona jest tylko iluzją – Ingrid próbowała pocieszyć samą siebie.

– Iluzje także mogą być śmiercionośne – odparł Rune. – Jeśli kryje się za nimi zło. A w tym przypadku tak właśnie jest. To przecież stało się za sprawą Tengela Złego.

Głuche głosy demonów niosły się po świętym przybytku.

– Kali! Durga, i jak cię tam jeszcze zwą! – zawołał Tahris. – Devi, Bhawani, Mahadevi, Parwati, Uma… Którym imieniem pragniesz, bym cię nazywał? Znamy twoją słabość. Potrafimy cię unicestwić!

– On blefuje – szepnęła Ingrid. – W obliczu żywej bogini moje demony są równie bezradne jak my. Choć ona jest tylko omamem.

Kali, która nie miała już wokół siebie wielbiących ją członków sekty, sięgnęła ręką po najbliżej stojącego Zahuna. Demon zgrabnie się wywinął.

– Na co ci krew demonów, Kali? – zawołał Tabris. – Nasza krew nie jest tak dobra jak krew Raktaviji. Nasza krew jest zielonoczarna i smakuje paskudnie.

– Kłamiesz! – warknęła Kali. – Chodźcie tutaj, opróżnię was z życiodajnych soków, obrzydliwe rozmyte gady!

Zahun podszedł za blisko. Jedno z czterech ramion bogini dosięgło go i mocno przytrzymało, podczas gdy druga ręka trzymająca miecz zbliżyła się niebezpiecznie.

Ingrid uderzyła w krzyk.

– Przeklęta czarownico, puść mojego przyjaciela! Mam zamiar spędzić z nimi wszystkimi miłe chwile, nie odbierzesz mi tej przyjemności!

Kali natychmiast skierowała na nią swój wzrok Gorgony. Ingrid poczuła, jak siły ją opuszczają, kiedy śmiercionośne spojrzenie dotarło do niej z drugiego końca świątyni.

Tarab, demon szantażu, widząc, że Kali zdobyła przewagę, zawołał głośno:

– Siwa, wielki boże! Jak długo masz zamiar pozwalać się upokarzać tej kobiecie? Przez setki lat depcze po twoim ciele, tańczy na nim. Cóż to za małżonkę sobie wybrałeś? I gdzie twoja siła, twój gniew?

– Gdzie twoja zemsta za takie poniżenie? – przyłączył się Zaren. Był wszak demonem zemsty i uznał, że być może rzeczywiście opłaca się zachęcić Siwę do walki. Żaden z demonów ani ich towarzyszy nie posiadał mocy, by pokonać Kali; potęga bogini była zbyt wielka.

– Dobra robota, chłopcy! – pomysł zaimponował Ingrid. – Trafione!

Siwa podniósł się z mozołem, zesztywniały po tylu wiekach służenia małżonce za podnóżek. W hinduistycznej trójcy Brahma jest stwórcą, Wisznu – życiem, a Siwa niszczycielem. Bóstwem śmierci, straszliwego unicestwienia. Wysłannicy Ludzi Lodu z przerażeniem patrzyli, jak podchodzi do swej budzącej grozę połowicy. Miał skórę o trupiej barwie, białosiną, a ponieważ był także fallicznym bogiem ekstazy, nosił wiele tego oznak.

O wszystkim tym jednak teraz najwyraźniej zapomniał. Cały swój straszliwy gniew skierował przeciw Kali, Durdze.

Kiedy Kali dostrzegła, że Siwa się zbliża, zaskoczona puściła Zahuna. Wszystkie pięć demonów błyskawicznie pomknęło ku bramie świątyni, gdzie czekała Ingrid z Runem i Halkatlą.

– Odejdźmy stąd! – zawołał Tabris. – Szybko! Niech ci dwoje załatwią swoje porachunki! Nie jesteśmy dostatecznie silni, by walczyć z bogami!

Opuścili świątynię i co sił w nogach pobiegli przez piękną ukwieconą dolinę. Biegnąc dostrzegli, że otaczająca ich zieleń blaknie i zamiast niej pojawia się śnieg. Odwrócili się i zdążyli zobaczyć, jak świątynia rozsypuje się niczym domek z kart i znika. Pozostał po niej tylko długi odłamek skały i parę innych wystających ze śniegu głazów.

Znów byli na grzbiecie pasma wzgórz.

– Uff – odetchnęła Halkatla. – To dopiero była przygoda! Dziękujemy wam wszystkim, bardzo!

– Nie ma za co dziękować – beztrosko odparła Ingrid. – A przy okazji, mam dla was pozdrowienia od waszych towarzyszy podróży. Otrzymali polecenie iść dalej, ale prosili, bym przekazała, że żadną miarą nie chcieli porzucić was na pastwę złego losu.

– Dobrze to rozumiemy. Przysłali przecież was.

– Właśnie. Teraz więc pozostaje wam pospieszyć się i dołączyć do nich. Płaskowyż jest wasz!

Ingrid podkreśliła swe słowa zamaszystym gestem. Potem skłoniła się głęboko przed Runem i Halkatlą.

– Ja niestety nie mogę wam towarzyszyć, mam małe rendez-vous z moimi przyjaciółmi. Będziemy świętować zwycięstwo…

Halkatla roześmiała się.

– Powodzenia, zasłużyliście na to. Do zobaczenia!

Rozstali się w radosnym nastroju. Halkatla złapała Runego za rękę i ruszyli w drogę między skalnymi blokami. Gdy mieli skręcić za olbrzymi głaz, Halkatla obejrzała się, by pomachać przyjaciołom na pożegnanie.

– Do widzenia! – zawołała Ingrid.

Wraz ze swymi kompanami odwróciła się, by odejść.

Ale za późno…

– Rune – szepnęła przerażona Halkatla. – Patrz!

On już zauważył.

Ingrid i pięciu demonom zagrodził drogę Lynx. Nawet z tak dużej odległości Rune i Halkatla widzieli, że nie ma dla nich ratunku.

– Musimy im pomóc – jęknęła Halkatla.

– Nie, zaczekaj! My nie możemy nic zrobić Lynxowi. Nasze miejsce jest teraz przy wybranych z Ludzi Lodu. Musimy stąd odejść, prędko!

– Ale…

Usłyszała wycie, wycie przerażonych demonów. Wraz z Runem oddalała się już od miejsca katastrofy, skryli się za głazem. Ale żałosne zawodzenie dochodziło i tutaj.

Wkrótce krzyk ucichł.

Zastąpił go wściekły, choć zduszony płaczem głos Ingrid:

– Przeklęty łajdaku! Pozbawiłeś mnie słodkich chwili uciechy, a przede wszystkim zabrałeś wspaniałych przyjaciół! Dostaniesz jeszcze za to!

– Zaczekamy na nią? – słabym głosem spytała Halkatla.

– Nie, musimy stąd odejść. Ona go najwyraźniej nie obchodzi. Ale straciliśmy kolejne pięć demonów.

– Dokąd on je zabrał?

– Do Wielkiej Otchłani, nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości.

– Rune, oni wygrają! Tengel Zły i jego poplecznicy zwyciężą nas wszystkich!

– Nonsens!

Ale jego głos brzmiał bardzo niepewnie.

W tym czasie czworo wybranych, Nataniel, Tova, Gabriel i Ian, podążało przez olbrzymie rumowisko głazów u stóp góry.

Dowiedzieli się od swoich opiekunów, że wielka grupa już się od nich odłączyła. Tengel Zły bowiem przypuścił szturm przeciwko czworgu nieposłusznych, którzy mieli zamiar wedrzeć się do jego Doliny, i armia Targenora musiała odciągnąć od nich jego uwagę i odeprzeć atak.

Na pytanie, kim tym razem byli napastnicy, odpowiedziano im, że to najemni żołnierze z różnych epok. Tacy, co to zgłaszają się na wojnę bez względu na to, o co toczy się walka i po czyjej stronie mają się bić. Przyłączają się tylko po to, by zabijać. Historia poznała wielu takich ludzi.

Kiedy szybkim krokiem maszerowali w cieniu góry, Gabriela ogarnęło ciągłe uczucie, które do tej pory go nie nawiedzało: tęsknota za domem, za matką i ojcem. Tak długo udawało mu się być dzielnym, wszyscy to powtarzali, ale nikt nie wiedział, jak bardzo czuł się mały. Wszyscy zresztą zdawali się tacy maleńcy w porównaniu z niebieskoczarnymi stromiznami i porozrzucanymi dookoła olbrzymimi głazami… Co prawda było dzięki nim trochę bezpieczniej, w razie potrzeby mogli się za nimi schronić.

I korzystali z tego, przemykali się między kamieniami. Prawdopodobnie dość trudno było ich tu zauważyć, w takiej okolicy pozostawali zaledwie mikroskopijnymi punkcikami, a poza tym ubrani byli tak, by zlewać się w jedno z otoczeniem.

Gabrielowi dokuczało jednak ściskanie w dołku, tak objawiła się jego tęsknota za domem. Nie bardzo mógł zrozumieć, jak uczucie może być ciężkie jak ołów, a zarazem krzycząco puste. Do szaleństwa tęsknił za swoim pokojem, w którym panował zwykle umiarkowany bałagan, tak że matka od czasu do czasu musiała wkraczać do akcji. Zgoda, przyjemnie było mieć posprzątane, ale potem nie mógł znaleźć niczego, co akurat było mu potrzebne. Czy mama nie mogła zrozumieć, że w swym nieporządku miał metodę? Że skarpetki powinny leżeć w miejscu, w którym najłatwiej po nie sięgnąć, to znaczy na podłodze przy łóżku? I że części modelu samolotu do sklejania najlepiej mieszczą się na biurku i nic nie szkodzi, że zeszyty musi rozkładać na nich, a kanapki na kolację brudzą się klejem, na stałe przylepiając do blatu.

Mama… Kochana, roztargniona mama Karine. Niekiedy patrzył na nią i widział, że jej nieobecną twarz ściąga grymas bólu. Nigdy nie przytuliła się do ojca, w jego obecności sprawiała wrażenie jakby zażenowanej. Ale gdy ukradkiem przyglądała się Joachimowi, z jej oczu biła miłość. I ojciec był dla niej taki dobry, robił zawsze to, o co go nieśmiało poprosiła.

Gabriel nie wiedział nic o dzieciństwie matki, o tym jak brutalnie została potraktowana przez trzech mężczyzn i jak katastrofalny miało to wpływ na jej dalsze życie. Intuicyjnie jednak wyczuwał, kiedy jest jej trudno.

Tata także był bardzo miłym i przystojnym mężczyzną. Czasami dystansował się od swego ojca Abla i braci z powodu ich surowej, bliskiej fanatyzmowi religijności. Gabriel wiedział jednak, że Joachim jest szczerze wierzącym człowiekiem i nie lubi, gdy synowi wyrwie się jakieś brzydkie słowo.

Och, chłopiec czuł się niemal chory z tęsknoty za rodzicami i psem. Czy Peik też za nim tęskni? Na pewno. Chcę wrócić do domu, pomyślał. Nie chcę tak iść i bać się, że już nigdy więcej ich nie zobaczę.

– Hop, hop!

Wszyscy się zatrzymali, słysząc dobiegające z oddali wołanie.

– Nowa pułapka? – zastanawiała się Tova.

Zaczekali chwilę.

– Hop, hop! Tu jesteśmy!

– To głos Halkatli – rozjaśnił się Nataniel.

– O, tam, tam! – zawołał Ian. Pod tamtym nawisem!

Uradowani zaczęli machać do przyjaciół.

– Są za nami, niech więc do nas dołączą – stwierdził Nataniel.

– Wspaniale, że wrócili, z nimi człowiek czuje się o niebo bezpieczniej – powiedziała Tova.

Rune i Halkatla dogonili ich dużo szybciej, niż leży to w możliwościach ludzkich. Serdecznie ich uściskano.

– Dobrze poszło, jak widzę – uśmiechnął się Nataniel. – Ingrid i demony wykonali swe zadanie.

Rune i Halkatla spoważnieli.

– Nie całkiem – westchnął Rune. – Dokonali wielkiego czynu, zdołali unicestwić sektę Dusicieli, zapobiegli też atakowi Kali…

– Kali? I ona w tym uczestniczyła?

– Tak. Ale potem nie wszystko skończyło się tak pomyślnie…

– Co? Co się wydarzyło?

Halkatla wyręczyła Runego w przekazywaniu gorzkiej prawdy:

– Byliśmy już uratowani i rozstaliśmy się z Ingrid i jej demonami, kiedy pojawił się ten straszliwy Lynx.

– Och, nie!

– Zabrał wszystkie pięć demonów. Do Wielkiej Otchłani.

– Do diabła! – krzyknęła Tova. – Do diabła! A Ingrid?

– Uszła wolno. Najwidoczniej uznano, że nie jest warta zachodu.

Złe wieści odebrały im mowę.

– Tak dłużej nie może być – rzekł w końcu Nataniel. – Musimy pozbyć się tego Lynxa.

– W jaki sposób? – cierpko, spytał Rune.

– No właśnie. Tengelu Dobry? Czy słyszeliście, co się stało?

– Tak, i ogromnie nam z tego powodu przykro – odparł Tengel. Zaraz też pokazali się pozostali opiekunowie.

– Kim jest Lynx? I jak można go zniszczyć? – zapytała Tova.

– Nikt nie wie, kim jest Lynx – odpowiedziała Sol. – Ani czym. Jasne jest tylko, że to on pełni straż przy Wielkiej Otchłani, ale to na pewno nie wszystko.

– Wstrętny typ – orzekła Tova. – Na samą myśl o nim ciarki przechodzą mi po plecach.

– To prawda – zgodziła się Sol. – Ciekawe, z jakiej cuchnącej sadzawki wyłowił go Tengel Zły.

– Ale kto może go pokonać? – dopytywał się Gabriel.

– Wyznaczyliśmy już kogoś, kto się tym zajmie – odparł Tengel Dobry. – Nie będzie to jednak nikt z was.

– Na szczęście – mruknęła Tova.

– Idźcie dalej – polecił Tengel Dobry. – Bo dzień ucieka.

Opiekunowie zniknęli, znów zostało ich tylko sześcioro.

Okolica wydała im się jeszcze bardziej opustoszała. W cieniu wznoszącej się ku niebu góry panował przenikliwy chłód, Gabrielowi posiniały uszy.

– Czy nigdy nie wydostaniemy się z tego rumowiska? – prychnęła Tova. – Mam wrażenie, że idziemy tą samą drogą już trzeci raz!

– Ciesz się, że masz głazy, za którymi można się skryć – odpowiedział jej Nataniel. – Poza tym nie przeszliśmy jeszcze ćwierci drogi.

Gabriel nic nie mógł poradzić na to, że płacz, który od dłuższego czasu dławił mu gardło, cisnął się teraz do oczu. Chłopiec nie był w stanie powstrzymać łez. Przykucnął, udając, że musi poprawić coś przy bucie. Kiedy się znów wyprostował, poczuł na swojej dłoni dłoń Ulvhedina. Ścisnął ją mocno jak zgubione dziecko.

Nataniel idący przodem zatrzymał się gwałtownie. Znajdowali się już dość wysoko przy zboczu, mieli stąd widok na cały płaskowyż. Rozciągał się u ich stóp, w połowie skąpany w promieniach słońca, w połowie skryty w cieniu.

– O Boże – szepnął Ian. – Dobry Boże…

Загрузка...