ROZDZIAŁ IV

Szybkim krokiem wędrowali przez płaskowyż, aż wreszcie mgła zrzedła i uniosła się nad ziemię na tyle wysoko, że można ją było nazwać chmurami. W miarę jak poprawiała się widoczność, rosła też ciekawość wędrowców. Może już wkrótce zobaczą wejście do Doliny?

Płaskowyż okazał się jednak wcale nie tak otwarty i płaski jak przypuszczali. Był goły, bez jednego drzewa, nie rósł tam nawet samotny krzak jałowca ani zarośla karłowatej brzozy, tylko zeszłoroczna trawa, i tak niewidoczna spod śniegu. Stopy idących zapadały się w podtopniałej wiosennej brei, zostawiając w niej głębokie ślady.

Gabriel poczuł się nieswojo, kiedy obejrzawszy się za siebie zobaczył odciski butów zaledwie kilkorga ludzi. Ich grupa liczyła przecież około stu istot.

Nie widział ich, nie naprawdę. Postanowili „zachować anonimowość”, jak określił to Marco. Dostrzegał jednak wielką armię cieni, towarzyszących wybranym. Widział oczywiście Iana, Tovę i Nataniela, a także Runego i Halkatlę. Marco natomiast, na stanowcze żądanie Targenora, stał się niewidzialny. Obawiano się, że może zostać rozpoznany. Jak dotąd Tengel Zły nie wiedział, kim jest Marco.

Ale byli z nimi wszyscy ich przyjaciele. Gabriel orientował się, że Targenor i Dida idą w pobliżu najbardziej dostojnych wśród duchów, takich jak Lilith, której nie wolno niczym urazić, czy Sol i Tengela Dobrego, będących dla wszystkich wzorem.

Tuż za Natanielem podążał Linde-Lou, nie odstępujący na krok syna ukochanej Christy. Gabriel wyczuwał jego obecność. Na skraju lewej flanki posuwał się oddział demonów Tronda, a na prawym skrzydle maszerował Tamlin na czele dziewiętnastu Demonów Nocy.

Gabriel wmawiając sobie, że dostrzega sojuszników Ludzi Lodu, przesadzał nieco. Zauważył ich pozycje w chwili, gdy wielką gromadą mieli wyruszyć spod wzgórz złych czarowników. Wówczas to Targenor wydał polecenie i wszyscy powoli zniknęli.

Ale odróżniał Taran-gaiczyków tuż przed Tovą. Kuzynka maszerowała w jednym szeregu z Ianem, Runem i Halkatlą. Gabriel rozbieganym wzrokiem rozglądał się na wszystkie strony, chcąc zapamiętać szczegóły warte zanotowania. Gdyby ich towarzysze nie byli niewidzialni, naprawdę miałby aż za wiele materiału.

Tula wędrowała ze swymi czterema demonami, Ingrid – z pięcioma. Heike dowodził ośmioma demonami Silje. Wszystko to Gabriel wiedział, choć nie miał pojęcia, w którym miejscu należy ich szukać. Była z nimi także, co oczywiste, większość przodków Ludzi Lodu.

Brakowało natomiast czarnych aniołów oraz ich wilków. Aniołowie zajmowali szczególną pozycję. Gabriel był jednak świadom, że pozostają czujni. Nie miał też absolutnej pewności co do siedmiu dość nieobliczalnych Demonów Zguby, przypuszczał jednak, że są w gromadzie. Zdążył się już zorientować, że dla wszystkich uczestników wyprawa była nadzwyczaj emocjonująca.

Niezwykła wędrówka!

Tak więc płaskowyż wcale nie był równy. Wyrastały z niego liczne pagórki i dwie prawdziwe góry, przesłaniając widok. Kiedyś, w epoce lodowcowej, oderwały się od stromizn olbrzymie skalne boki. Z przełęczy między dwoma szczytami spływał lodowiec. W chmurach mgły zaczęły się wyłaniać postrzępione wierzchołki Siedziby Złych Mocy.

Słońce nie wzniosło się jeszcze zbytnio nad horyzont, panował przenikliwy chłód, oni jednak maszerowali dość szybko i nie marzli. Gabrielowi rozgrzały się nawet stopy, mimo że wielokrotnie musiał brodzić w śniegu aż po kolana.

Z myśli nie schodzili mu ich niezwykli sprzymierzeńcy.

– Jak myślisz, czy Tengel Zły wszystkich widzi? – szeptem zadał pytanie Natanielowi, jakby obawiał się, że ich zły przodek może znajdować się w pobliżu.

– Nie, oni się rozmyli i tylko my wiemy, że tu są.

– To dobrze – mruknął Gabriel.

Ze zdziwieniem obserwował Tovę. Teraz, kiedy zmysły tak nieprawdopodobnie mu się wyostrzyły, odbierał jej nastrój.

Było to niezwykle dziwne wrażenie, chłopiec wcale nie był do końca przekonany, czy podoba mu się aż tyle wiedzieć o innych. Zwłaszcza gdy chodziło o płeć przeciwną.

Tova zdawała się rozluźniona, we wspaniałym humorze. W tej wielkiej gromadzie była taka bezpieczna, niczego się nie bała. To Gabriel rozumiał, i on miał podobne odczucia.

Ale u Tovy przyczyna takiego nastroju była jeszcze inna. Gabriel wiedział, wokół kogo krążą myśli dziewczyny. Był z nimi przecież Ian. W zupełnie fantastyczny sposób dopasował się do Ludzi Lodu, pomimo że właściwie był osobą z zewnątrz.

I Tova również tak uważała. Uczucia kuzynki dla Iana, które wychwytywał Gabriel, wzruszały i zawstydzały chłopca. Wprawdzie były dla niego obce, lecz intuicja podpowiadała mu, że chodzi tu o miłość. Tova pokochała Iana, i to tak mocno, że emanowała z niej iskrząca się energia.

Gabriel wiedział jednak także, że dziewczyna ogrom-nie się boi. Obawia się, że nie spełni stawianych jej wymagań, nie okaże się dość ładna i miła. Teraz, na górskim pustkowiu, Ian ją kochał. Ale co będzie, kiedy znów znajdą się wśród ludzi? Jak im się wtedy ułoży? Jak długo zdoła go utrzymać, gdy wokoło na świecie tak wiele pięknych, pociągających dziewcząt?

Chłopiec nie zgadzał się z Tovą. Miał ochotę jej powiedzieć, że nie powinna tak bardzo się nie doceniać. Taka jak jest, jest w porządku. Lubił Tovę. Ale nie chciał wtrącać się w jej sprawy.

Teraz tok jej myśli się zmienił. Ian się do niej uśmiechnął i Tova pojaśniała. Ian był taki wspaniały! Czuła, że może się do niego bardzo, bardzo mocno przywiązać. Ich znajomość nadal była zbyt świeża, by mogli mieć jakąś pewność co do przyszłości. Tova jednak miała nadzieję na najlepsze.

Tak powinno być, Tova, pomyślał Gabriel. Głowa do góry! Ian nie znajdzie lepszej dziewczyny od ciebie!

Ze zdziwieniem zobaczył, że Tova szybko, ledwie dostrzegalnie przykłada rękę do brzucha. Jej uśmiech wyrażający nadzieję i szczęście był promienny i dodawał dziewczynie urody, czynił ją niemal piękną. Gabriel znów się wzruszył.

I nagle słońce przedarło się przez chmury. Płaskowyż zmienił się w iskrząco biały pejzaż z baśni. Twarze szóstki wędrowców rozjaśniły uśmiechy. Z trudem przychodziło teraz uwierzyć, że stoczyli nocną bitwę ze śmiertelnie niebezpiecznym przeciwnikiem. Czego tu się bać?

Płaskowyż był pusty, nic im tu nie zagrażało. Odruchowo przyspieszyli kroku; niedługo już dotrą na miejsce. I nawet myśl o Dolinie Ludzi Lodu i czekającym ich tam zadaniu nie wydawała się przerażająca.

– Wejście do Doliny leży z pewnością za tą wysoką górą – stwierdził optymistycznie Nataniel. – Powinniśmy się tam znaleźć za niecałą godzinę, jak myślicie?

– Na pewno! – odpowiedziała Halkatla. – Dojdziemy bez przeszkód.

– Nasi sojusznicy długo zostają z nami – zauważyła Tova.

– To dlatego, że droga jest wolna – rzekł Rune. – Dopóki nie grozi nam żadne niebezpieczeństwo, mogą dotrzymywać nam towarzystwa. Ale gdy tylko pojawią się wrogowie, nasi przyjaciele zajmą się nimi, a wtedy my się wymkniemy.

Tova rozejrzała się dokoła.

– Nie tak łatwo się tutaj wymknąć…

– To prawda. Ale musimy dobrnąć do usypiska kamieni u stóp tamtej góry. Tam powinno być łatwiej.

– Miejmy nadzieję, że wcześniej nic się nie wydarzy.

– Miejmy nadzieję, że i później też nic się nie stanie.

W tym momencie nie traktowali wiszącej nad nimi groźby poważnie. Blask słońca sprzyjał beztrosce i dodawał odwagi.

Tengel Zły w skórze Pera Olava Wingera pobielał na twarzy z wściekłości.

– Czyżby te nędzne gady zwyciężyły pięciu moich szamanów?

– Dwóch z tych robaków wysłaliśmy do Otchłani – odparł Lynx.

Stali na szczycie, obserwując zbliżającą się sześcioosobową grupę. Tengel Zły także dotarł do gór zwanych Siedzibą Złych Mocy i doprawdy nie był zachwycony wynikiem walki między szamanami z Taran-gai. „Nie był zachwycony” to zdecydowanie zbyt łagodne określenie. Tengel wprost pienił się z wściekłości.

Był tak rozgniewany, że nie mógł dłużej zachować iluzji postaci Pera Olava Wingera. Lynx z niedowierzaniem przypatrywał się swemu panu i mistrzowi, obserwując, jak wysoki, kościsty agent zajmujący się sprzedażą odkurzaczy zmniejsza się, kurczy, podczas gdy wstrętny odór, jaki zawsze unosił się wokół niego, staje się coraz bardziej intensywny. Nawet twardy Lynx musiał się odsunąć o parę kroków.

Sylwetka zwierzchnika stawała się coraz mniejsza, z ohydnej gardzieli bez ustanku dobywały się przekleństwa skierowane przeciwko tym, którzy ośmielali się mu sprzeciwić. Lynx spostrzegł, że ubranie komiwojażera ciemnieje, przybiera paskudny szary kolor i zmienia się w zakurzoną, pokrytą pleśnią pelerynę. Zobaczył, jak głowa staje się bardziej spłaszczona, włosy znikają odsłaniając odrażającą pomarszczoną skórę, a ręce… Na dłoniach wystających spod okrycia wykształciły się długie, zrogowaciałe szpony, palce, a właściwie tylko kości obciągnięte skórą, przybrały niezdrowy szarawy odcień, na ich powierzchni uwidoczniły się wszystkie ścięgna i żyły. Oczy zmieniły się w wąskie, żółte szparki, nos wydłużył się i wyostrzył, aż wreszcie przypominał dziób wygięty nad straszliwą gardzielą, czarną, pełną drobnych ostrych zębów, między którymi poruszał się obrzydliwy jęzor. Uszy ciasno przylegały do płaskiej czaszki.

Na twarzy Lynxa nie widać było zdumienia i odrazy, jakie bez wątpienia odczuwał. Kamiennym jak zwykłe wzrokiem patrzył na swego władcę, który z początku nie zorientował się, co się stało.

– Ale mam przecież innych – syknął ohydny stwór.

Lynx musiał przełknąć ślinę, zanim dobył z siebie głos:

– Masz wielu wiernych poddanych, panie. Wielkie jest twoje królestwo.

– Ono będzie naprawdę wielkie, bylebym tylko odzyskał swoją wodę. Najpierw jednak muszę się pozbyć tej garstki moich nędznych potomków, którzy tam się poruszają. Jest ich więcej niż palców u jednej ręki, ale niewiele więcej.

– Masz rację, panie – dyplomatycznie odpowiedział Lynx. – Jest ich sześcioro, tak jak mówisz.

– Ale wam udało się wyeliminować tylko jednego z tych, którzy są z nimi od samego początku.

– I dwadzieścia Demonów Wichru, plus dwóch Taran-gaiczyków – przypomniał mu Lynx.

– Za mało – warknął Tengel Zły.

– Oni mają możnych sprzymierzeńców.

– Stale musisz mi o tym przypominać? Sam bym się nimi zajął, gdyby nie to, że mają ze sobą coś, czego ja… wolę unikać.

Nagle Tengel Zły spojrzał na swoje ręce i odkrył metamorfozę. Nie panując nad sobą wydał z siebie skrzek niczym przestraszony drapieżny ptak i badawczo popatrzył na Lynxa. Ale wyraz twarzy Numeru Jeden jak zawsze pozostawał niezgłębiony.

Tengel Zły rzekł z godnością:

– Gdy napiję się ciemnej wody, odzyskam urodę z czasów mej młodości. Skóra, którą noszę w tej chwili, jest tylko tymczasowa, ale dość przystojna, prawda?

– Bardzo – beznamiętnym głosem odparł Lynx.

– No tak, bo ty sam jesteś przecież dość… szczególny – przypomniał mu Tengel Zły.

– Jestem dumny z mojego wyglądu.

– Tak jak ja z mojego. – Tengel z zadowoleniem popatrzył na swego najbliższego współpracownika. – Wiele nas łączy.

– Tak, panie. Winien ci jestem ogromną wdzięczność.

– Wiem o tym.

Tengel Zły skierował wzrok na sześcioosobową grupę na płaskowyżu.

– Dotarli do usypiska głazów. Najwyższy czas znów uderzyć. Komu mogę najbardziej zaufać? Wiem, wiem, wszystkim, ale kto najlepiej sobie poradzi wśród kamiennych bloków?

Lynx tylko patrzył wyczekująco, Tengel więc sam musiał odpowiedzieć na swoje pytanie:

– Kali! Kali i jej wyznawcy. Zawsze podziwiałem jej bezwzględną żądzę krwi.

Lynx nigdy się nie spodziewał, że w oczach swego pana ujrzy kiedykolwiek coś na kształt erotycznego uwielbienia, skierowanego do kobiety. Doszedł jednak do wniosku, że żądzę jego zwierzchnika rozpaliła raczej krwiożerczość owej kobiety, a nie ona sama. Skądinąd ciekawe, co to za jedna. Lynx nie posiadał głębokiej wiedzy na temat kultur obcych ludów.

– Dobrze – zdecydował Tengel Zły. – Kali się tym zajmie!

Doszli do ogromnego obszaru pokrytego blokami skalnymi. Niektóre z potężnych głazów spoczywały zagłębione w podłożu, inne ledwie się opierały na występach ziemnych lub na grzbietach sąsiednich kamieni, gotowe runąć przy najmniejszym poruszeniu. Gabriel rozejrzał się z lękiem. Straszna to była okolica, surowa i nieprzyjazna. W dodatku góry rzucały w tym miejscu cień, blask słońca nie dodawał więc wędrowcom otuchy.

Halkatla, posiadająca zdolność przebywania i w świecie duchów, i ludzi, powiedziała:

– Targenorowi bardzo się tutaj nie podoba, okolica jest taka nieprzejrzysta. Właściwie powinniśmy się tu rozdzielić, ale prosił, bym przekazała wam pozdrowienia i uprzedziła, że oni pójdą przodem, aby sprawdzić, czy droga wolna. Są niedaleko.

A Marco? – zainteresował się Ian. – Gdzie on jest?

Halkatla roześmiała się.

– Szczerze mówiąc, nie wiem. On potrafi zniknąć całkowicie, skryć się nawet przed nami, duchami. Po to, aby ten, wiecie kto, nie mógł go odnaleźć. Targenor pragnie, żebym ja z Runem szła na końcu i mogła was w ten sposób osłaniać.

Czy nasi opiekunowie są z nami? – spytał Gabriel z nieskrywanym lękiem. Wszystko wydawało mu się teraz przerażające.

– Linde-Lou, Ulvhedin, Tengel Dobry i Sol są tutaj. Towarzyszą swym protegowanym, ale nie powinni się pokazywać.

– To zrozumiałe – uspokojony Gabriel pokiwał głową.

Posuwali się dalej po zdradzieckim zboczu, brodzili w śniegu, zalegającym między głazami, tu bowiem nie docierały promienie słońca, które stopiłyby zaspy. Na bardziej stromych odcinkach musieli sobie pomagać, podtrzymując się nawzajem. Niektóre z ogromnych bloków obchodzili, przeklinając śnieg, który utrudniał wędrówkę i czynił ją jeszcze bardziej niebezpieczną.

– Co to było? – spytał nagle Gabriel, gwałtownie się zatrzymując. Zasapał się, zmęczony wspinaczką.

Jego towarzysze także przystanęli.

– Zauważyłem coś – wydyszał chłopiec. – Jakiegoś małego człowieka. Być może nawet dwóch, między tamtymi głazami.

– Jesteś pewien? – spytał Nataniel.

– Tak. Ten człowiek był cały brązowy.

– Pewnie jakiś turysta, który chce się opalić – podsunęła Tova.

– Nie, on był bosy! I ubrany całkiem inaczej niż my. Trzymał coś w ręku, wyglądało na jedwabną chustkę z czymś ciężkim w jednym rogu.

– Jest jeszcze jeden! – zawołał Ian. – Tuż obok. Ma mały toporek.

Wraz z Natanielem podbiegli do miejsca, gdzie pojawił się mężczyzna, ale ten zniknął bez śladu. Dosłownie.

– Nie zostawiają na śniegu żadnych odcisków – mruknęła Tova.

Halkatla i Rune szli razem, zamykając grupę. Posuwali się powoli po śladach innych, nie zastanawiając się wcale nad tym, że zostają coraz bardziej z tyłu.

– Och, gdybym tylko mogła dalej żyć – westchnęła Halkatla. – Przez cały czas śmiertelnie się boję, że właśnie teraz… teraz zaraz mój czas dobiegnie końca.

– Dobrze cię rozumiem – przyświadczył Rune. – Choć ze mną jest całkiem inaczej.

– O czym myślisz?

Rune wzruszył ramionami.

– Czym jestem? Czy żyję? Gdzie moje miejsce?

– Na śniegu pozostawiasz ślady. A ja nie.

– A więc w pewnym sensie jestem żywą istotą. Ale jestem nieśmiertelny. I nie należę do ludzi.

– To prawda.

Halkatla odruchowo ujęła go za rękę, sztywną i chropawą, jakby drewnianą. Ale nie puściła jej.

Zamyślony Rune powiedział nagle:

– Miałaś taką wielką bliznę…

– Pod piersiami? Zobaczyłeś to, kiedy w Oppdal próbowałam cię uwieść i przeżyłam klęskę mego życia?

– Nie wolno ci tak myśleć – zaprotestował z czułością. – Masz rację, zobaczyłem to właśnie wtedy. Czy to blizna od…

– Tak, zakłuli mnie na śmierć. Czy wiesz, że Tova dokładnie w tym miejscu ma znamię? Bardzo wyraźne, w takim samym kształcie jak moja szrama.

– To wcale nie jest przypadkowe. Rany, jakich doznało się w poprzednim życiu, często objawiają się w formie znamion.

– Interesujące.

Halkatla przystanęła i zapatrzyła się na wznoszące się przed nimi stromizny. Ich głosy echem odbijały się od mrocznych ścian, od gór ciągnęło chłodem, od którego zadrżała. Znów ruszyła, wciąż trzymając Runego za rękę.

Przez cały czas starali się zachować ostrożność, ale teraz, pochłonięci rozmową, nie dość czujnie uważali na to, co dzieje się za nimi.

Rune drgnął i zatrzymał się, wyczuwając w pobliżu coś niepokojącego. Wykonał ruch, jakby chciał osłonić Halkatlę, ale za późno.

Oboje zostali zaatakowani od tyłu. Każde z nich poczuło to samo: pętlę zaciskającą się na szyi. Zaraz potem przeciągnięto ich za skały. Dotarły do nich szepty w obcym języku. Rune słyszał już wcześniej melodię tej dziwnej mowy, rozpoznał sposób, w jaki język uderzał o podniebienie przy wymawianiu pewnych głosek. Przypomniał sobie, gdzie go słyszał. W Indiach, przed wiekami.

Potem otoczyła ich ciemność.

– Ci ludzie, których widzieliśmy, nie zniknęli tak całkiem bez śladu – stwierdził Ian. – Popatrzcie!

Nataniel pochylił się nad śniegiem w miejscu wskazanym przez Iana.

– Co to może być? – zastanawiał się Gabriel.

– Ja też chciałbym to wiedzieć – zasępił się Nataniel.

Patrzyli na rozsypane na śniegu połyskujące, brunatne ziarenka, najwidoczniej zgubione przez mężczyzn. Nataniel podniósł kilka i usiłował rozetrzeć je w palcach.

– To wygląda na cukier – z niedowierzaniem w głosie powiedział Ian. – Brązowy cukier!

Nataniel powąchał ziarenka i ostrożnie polizał.

– To naprawdę cukier. Co, na miłość boską…

– Dlaczego Rune i Halkatla nie nadchodzą? – przerwała mu Tova.

Odwrócili się, na moment zapadła pełna przerażenia cisza. Patrzyli na siebie z narastającym lękiem.

Nataniel z Ianem biegiem ruszyli za wielki głaz, który właśnie minęli. Tova i Gabriel pośpieszyli za nimi.

Nigdzie bodaj cienia przyjaciół.

Wołali, ale odpowiadało im tylko echo, głucho odbijając się od skał.

Potem i ono umilkło. Przeżyli moment ciszy w górach, taki, który daje pojęcie o ich nieskończoności. Tylko ktoś, kto tego doświadczył, wie, jakie to uczucie. Wrażenie bezgranicznej samotności i smutku, pomyślał Gabriel.

– Oni nie mają opiekunów – szepnęła Tova pobielałymi wargami.

– To prawda, traktowaliśmy ich jak nietykalnych – przytaknął Nataniel.

Okolica była tu bardzo nierówna, widoczność mieli więc ograniczoną. Wszyscy czworo znów zaczęli iść po własnych śladach, pilnie je śledząc.

– Tutaj! – wykrzyknął Nataniel. – Tu wśród naszych są także odciski nóg Runego. Stopy Halkatli nigdy się nie odbijają.

– A tu ślady Runego się kończą – oznajmiła Tova. – W tym miejscu musieli stoczyć walkę.

– Zobaczcie, na lewo są ślady, jakby coś ciągnięto – powiedział Ian. – Ale nagle się urywają.

– Musieli go podnieść z ziemi – doszedł do wniosku Nataniel.

Wszyscy czuli, że strach ściska ich za serce. Jak mogli nie usłyszeć, że coś się dzieje?

Nataniel stał całkiem nieruchomo. Z jego pięknej twarzy mogli wyczytać, że wie o czymś niesamowitym, wstrząsającym.

– Ci ciemni mężczyźni, których widzieliście… brązowy cukier, jedwabna chustka i oskard… wszystko razem naprowadza mnie na coś naprawdę strasznego. Przeraża mnie już sama myśl o tym.

Umilkł.

– Co to takiego, Natanielu? – odważyła się spytać Tova.

– Nie, to absolutnie niemożliwe!

– Jeśli chodzi o Tengela Złego, nic nie jest niemożliwe. Powiedz teraz, o czym myślisz. Po twojej twarzy widzę, że nie uraczysz nas niczym przyjemnym.

– Masz absolutną rację. To czarny rozdział w historii Indii.

– Indii? – zdumiała się Tova. – Czy to Hindusów widzieliście, Gabrielu i Ianie?

Gabriel sprawiał wrażenie zdezorientowanego.

– Może i tak.

– Na pewno – odparł Ian. – Po prostu nie mogłem w to uwierzyć, w tej okolicy!

– Musimy szukać dalej – rzuciła niecierpliwie Tova.

– Poczekajmy, aż Nataniel nam wszystko wyjaśni – zaproponował Ian.

Nataniel przygnębiony pokiwał głową.

– Jak wiecie, zajmuję się etnografią i etnologią. Kulturami obcych ludów. I wcale mnie nie dziwi, że Tengel Zły wybrał akurat tych ludzi na swoich pomocników. Być może zresztą wcale nie swoich. Być może przekaże Halkatlę i Runego Kali.

W napięciu czekali na dalsze wyjaśnienia.

– Ale to przecież działo się w osiemnastym wieku i na początku dziewiętnastego… No cóż, czas nie ma znaczenia ani dla niego, ani dla nas, przekroczyliśmy granice i poruszamy się swobodnie po rozmaitych epokach.

– Do rzeczy, kim jest Kali? – spytała Tova.

– Kali to hinduska bogini, łagodnie mówiąc bardzo niesympatyczna. Ważniejszy jednak jest jej kult. Jej główna świątynia znajduje się w Kalkucie, nazywa się Kali-ghat, stąd też wzięła się nazwa miasta. Kali ma wiele innych imion, ale nie będziemy wprowadzać dodatkowego zamieszania, wymieniając je wszystkie. Ona żąda krwi. Wiele setek lat temu powstała sekta tak zwanych Thugów, inaczej Dusicieli lub Oszustów. Już Herodot w piątym wieku przed narodzeniem Chrystusa wspomina o zawodowych dusicielach, a że istnieli oni w czternastym wieku naszej ery, to pewne. Kult ten był rozpowszechniony w całej Azji na wschód od Himalajów. W siedemnastym wieku pojawił się Rumal.

– Kto to jest Rumal? – spytał Gabriel.

– Rumal to nie ktoś, tylko jedwabna chustka, którą widziałeś. Najpierw członkowie sekty dusili swe ofiary zwykłym sznurem albo rzemieniem. Później jednak zaczęli używać dużej jedwabnej chustki, w której jednym rogu zawiązywali ciężką monetę, tak jak to zauważyłeś, Gabrielu. Dzięki temu mogli zarzucać od tyłu cięższy koniec chusty na szyję ofiary i podczas gdy inni przytrzymywali nieszczęśnika za ręce i nogi, dusiciel zaciskał pętlę.

– Uff- sapnęła Tova. – Poszukajmy Runego i Halkatli.

– Nie, lepiej, abyście wiedzieli, z kim mamy do czynienia – oświadczył Nataniel. – Bo to dopiero początek. Thugowie, czyli Oszuści, wywodzili się ze wszystkich warstw społecznych, znajdowali się wśród nich książęta i ślepi żebracy. Nigdzie nie było się przed nimi bezpiecznym. W Indiach w tamtych czasach ludzie wiele podróżowali, lądem albo na statkach. Dusiciele pracowali w dwóch grupach. Jedna grupa czekała na ofiary przy drodze albo przyłączała się do wędrowców, po mistrzowsku potrafili odgrywać niewinnych. Gdy pierwsza grupa napadła na ofiarę…

– Poczekaj – przerwała mu Towa. – A jakie znaczenie ma ten brązowy cukier?

– Brązowy cukier jest święty. Wyznawcy Kali jedli go przed przystąpieniem do ataku. Później ofiarę przejmowała druga grupa. Wcześniej wykopywali grób gdzieś dalej na drodze, właśnie takim małym oskardem, jaki zauważyłeś, Ianie. Tym samym toporkiem łamali kości uduszonego, zanim go pogrzebali. Wszystko na cześć Kali. Grób był oczywiście jej poświęcony.

– I mogli tak bez przeszkód uprawiać swój proceder?

Ianowi ciarki przeszły po plecach.

– Aż do roku tysiąc siedemset dziewięćdziesiątego dziewiątego. Wówczas Anglicy zorientowali się, że żołnierze, którym po bitwie wypłacono żołd, nie wrócili do domów. Zaczęto dochodzić prawdy i wtedy wyszło na jaw, że w południowej Azji grasują tysiące wielokrotnych zabójców. Wykonywali to makabryczne rzemiosło bez przeszkód, ponieważ popierali ich skorumpowani radżowie i książęta, otrzymujący część pieniędzy zamordowanych podróżnych. Bo złoto nie przypadało Kali, jej poświęcano tylko krwawe ofiary. Thugów wykorzystywano także do różnych podejrzanych zadań. Działali na przykład jako płatni mordercy na zlecenie tego czy owego podstępnego władcy.

Wiatr wył w szczelinach skał i ciął w twarze zmrożonym śniegiem. Tova ponownie zaczęła nawoływać zaginionych, ale odpowiedziało jej tylko echo odbite od gór.

Ciszę, jaka potem zapadła, przerwał jęk kolejnego uderzenia wiatru.

– Ale ta sekta dzisiaj już chyba nie istnieje? – nie bez lęku zapytał Gabriel.

– Nic, zniszczono ją w latach trzydziestych dziewiętnastego wieku. A splamioną krwią świątynię Kali zmieniono w atrakcję turystyczną, swoją drogą naprawdę makabryczną.

– Ale przecież ja ich widziałem!

– Kochany Gabrielu! Jeśli Tengel Zły potrafił wezwać najemnych wojowników inkwizycji, może także sprowadzić ze świata duchów hinduskich Dusicieli.

– Typowe dla niego ściąganie najgorszych szumowin historii – powiedziała Tova. – Wkrótce pewnie pojawi się Hitler. I Hunowie, Neron z Kaligulą…

– Powinni mu wystarczyć współcześnie żyjący złoczyńcy – mruknął Ian. – Co prawda wielu spośród nich już wykorzystał.

– Dlatego właśnie zwrócił się do świata duchów. Na szczęście i Rune, i Halkatla są nieśmiertelni. Dusiciele kiepsko trafili, jeśli chodzi o wybór ofiar.

Tova była bliska płaczu:

– Ale nie pozwolimy chyba, aby połamali im kości i pogrzebali?

– Oczywiście, że nie! Musimy ich jak najprędzej odnaleźć!

– Nie pójdą chyba do Kali? – spytał Gabriel drżącymi wargami.

– Nie, nie, Kali to bóstwo, ona nie istnieje naprawdę. niebezpieczna jest sekta Dusicieli. Rozumiecie chyba jednak, że sami sobie z tym nie poradzimy. Czas wezwać naszych opiekunów…

Linde-Lou, Sol, Ulvhedin i Tengel Dobry wyłonili się z nicości.

– Czekaliśmy na wasze wezwanie – powitał ich Tengel Dobry. – Twoje informacje były nadzwyczaj interesujące, Natanielu, pilnie się im przysłuchiwaliśmy.

– Dziękuję. Chcemy spróbować odnaleźć Runego i Halkatlę. Czy możecie nam pomóc?

– Wy w ogóle nie będziecie ich szukać – powiedział Ulvhedin. – Musicie jak najprędzej ruszać w dalszą drogę, bo Tengel Zły dotarł w te okolice i stara się możliwie najspieszniej wkroczyć do Doliny Ludzi Lodu.

– Ustawiliśmy magiczne zapory, ale na pewno niedługo rozszyfruje kod i przedrze się dalej – dodała Sol.

– Nie możemy zawieść naszych przyjaciół! – wykrzyknęła Tova. – Nie ruszymy się z miejsca, dopóki ich nie znajdziemy.

Nikt nie pokusił się o wskazanie braku logiki w słowach dziewczyny, wszyscy rozumieli jej intencje.

– Czy Marco nie może przyjść nam z pomocą?

– Marca otacza teraz osłaniająca aura, aby nie odkrył go niczyj nawet najbardziej przenikliwy wzrok. Nie powinien się pokazywać. Nie, wy czworo pójdziecie dalej. Już znaleźliśmy tych, którzy ruszą śladem Runego i Halkatli. Z niecierpliwością czekali na swój udział w naszej walce. Oto i oni.

Odwrócili głowy i powiedli spojrzeniem za wzrokiem Tengela Dobrego. Gabriel drgnął. Oni? Jak poradzą sobie w walce z dusicielami Kali?

Od tak długiego stania w miejscu znów zmarzły mu stopy, ale nawet tego nie zauważył. Zafascynowany wpatrywał się w grupę nowo przybyłych.

W ich stronę spiesznym krokiem nadchodziła Ingrid, rudowłosa czarownica. Żółte oczy lśniły zapałem i chęcią walki. Wiodła ze sobą swoje demony o lisich twarzach, które dreptały po śniegu nie zostawiając za sobą żadnych śladów. Gabriel przekartkował swój notatnik i odnalazł ich imiona. Były to demony płodności, lecz miały także inne pola działania. Tabris uosabiał wolną wolę, Tacritan – gotycką magię, Tarab – szantaż, Zahun – skandale, a Zaren – zemstę.

Gabriel przypuszczał, że członkowie sekty największe problemy będą mieć z Tabrisem, wolną wolą, Tacritanem, gotycką magią, a przede wszystkim z Zarenem, zemstą.

– Witamy was i prosimy o pomoc w odnalezieniu naszych przyjaciół, Runego i Halkatli – powiedział Nataniel, pochylając się z szacunkiem. – Obawiamy się, że zostali poturbowani i pogrzebani gdzieś przy drodze, wszystko ku czci Kali. Odnajdziecie grób, szukając szczególnego znaku. Jest ich co prawda wiele, nie wiem, który wybrali. Ale nie zapominajcie, wy, demony płodności, że Tengel Zły ściga wszelkie istoty waszego rodzaju! Jesteście wrażliwe, możecie ulec wpływom jego woli lub jak Demony Wichru trafić do Wielkiej Otchłani. Nie chcemy tego, wiecie o tym. Bądźcie więc ostrożne, zależy nam na tym, by was nie utracić!

Tabris podziękował lisim uśmiechem.

– Będziemy mieć się na baczności – odparł głuchym, ochrypłym głosem, dobywającym się jakby z brzucha. – Ale pod wpływ jego woli nie dostaniemy się nigdy. Pamiętajcie, że ja dowodzę, a ja jestem wolną wolą!

– Oczywiście – przyznał Nataniel, ponownie wyrażając szacunek kolejnym ukłonem.

– Otrzymałaś już instrukcje, Ingrid – powiedziała Sol, stojąca na czele wiedźm. – I zbytnio nie szarżujcie, Tengela Złego nie wolno nie doceniać.

– Możesz mi zaufać – uśmiechnęła się Ingrid. Z jej oczu sypały się iskry.

– Dobrze więc, tutaj się rozdzielamy – Zadecydował Tengel Dobry. – A wy, Natanielu, Tovo, Ianie i Gabrielu, ruszajcie dalej! Nie ma czasu do stracenia.

Kiedy już zaczęli iść, Tova odwróciła się do Ingrid i jej demonów.

– Jeśli odnajdziecie Runego i Halkatlę, pozdrówcie ich i powiedzcie, że nie mieliśmy zamiaru ich zawieść!

– Wiemy o tym – odparła Ingrid. – Przekażemy twoje pozdrowienia.

Czwórka przyjaciół znów pozostała sama. Tylko wiatr sypał zmrożony śnieg na rozciągające się wokół nich białe połacie.

Загрузка...