ROZDZIAŁ XIII

Gabriel poruszył się, zesztywniały i udręczony. Zmarzłem jak pies, pomyślał i zaraz przypomniał sobie ukochanego Peika, którego zostawił w domu. Ból ścisnął mu serce.

Obudził się, ale jego towarzysze spali. W każdym razie ci, którzy potrzebowali snu.

Rozejrzał się. Lód połyskiwał fantastycznymi chłodnymi kolorami, za nim wnosiła się czarna, chropowata skała. W górze widoczny był wąski pasek nieba, niewielki, bo poprzedniego wieczoru schowali się głęboko.

Wyglądało na to, że będzie pogoda, choć bez słońca. Świadczyła o tym wysoka, jasna pokrywa chmur, jeśli w ogóle można było oceniać pogodę siedząc pod skalną półką.

Musiał już być świt, wczesny ranek.

Władcy Czasu…?

Na ich wspomnienie przeszyło go ukłucie strachu. Ale, o ile dobrze sobie przypominał, od dawna już nie słyszał tych dudniących kopyt. A jego przyjaciele śpią tak spokojnie…

Podniósł się i odwrócił głowę. Zobaczył, że Rune i Halkatla siedzą, otoczywszy ramionami kolana, i uśmiechają się do niego. Gabriel natychmiast się do nich podczołgał.

– Czy oni odeszli? – spytał cichutko.

– Tak przypuszczamy – odszepnął Rune. – Ale pozwoliliśmy wam spać, bo naprawdę potrzebowaliście odpoczynku.

Marco, obudzony dźwiękiem ich głosów, także się podniósł. Choć co prawda żadne z nich nie było do końca przekonane, czy Marco kiedykolwiek zasypia. Wciąż pozostawał dla nich zagadką.

– Rzeczywiście wspaniale było choć trochę odpocząć – przyznał Gabriel. – Odzyskałem formę i gotów jestem na wszystko.

– Świetnie – powiedział Marco. – A jak nogi?

– Nie miałem jeszcze czasu sprawdzić.

– Przykro mi, ale niestety znów będziesz musiał włożyć kalosze. Nie możesz maszerować w sandałach po lodowcu. Nie zabrałeś żadnych skórzanych butów?

– Miałem parę grubych butów – odparł Gabriel żałosnym głosem. – Ale jeden zgubiłem, kiedy spadłem w przepaść w Gudbrandsdalen, a drugiego nie zabrałem chyba ze szpitala.

– Rozumiem. Głupio, powinniśmy byli kupić ci nowe buty w Oppdal.

– Nie pomyślałem o tym.

– My też nie – uśmiechnął się Marco. – Przynieś kalosze!

Marco na nowo posypał stopy chłopca cudownie chłodzącym dezynfekującym proszkiem i owinął je bandażem. Potem wspólnie z Halkatlą i Runem naciągnęli mu kalosze. Gabriel z bólu mocno zagryzał wargi. Obudzili się już wszyscy i zaczęli czynić przygotowania do dalszej drogi.

Kiedy już trochę się oporządzili i posilili, Nataniel poprosił Halkatlę, aby stała się niewidzialna i wyszła na lodowiec.

– Rozejrzyj się dobrze, czy nigdzie nie widać Władców Czasu – przykazał.

– Sprawdzę bardzo dokładnie – zapewniła Halkatla dumna z okazanego jej zaufania.

Zniknęła. Gabriel się przestraszył; często zapominał, że Halkatla jest duchem z czternastego wieku. Traktował ją jako jedną z wybranych, żywą, ale… słyszał przecież, jak się wieczorem użalała, że nie może towarzyszyć im w Dolinie, że jej czas dobiegnie końca. Nie zastanawiał się wówczas nad tym, co powiedziała, był zbyt zmęczony.

Teraz rozumiał ją lepiej.

Posmutniał. Nie chciał tracić tak dobrego przyjaciela, jakim okazała się Halkatla.

– Uważaj na siebie! – wyrwało mu się z głębi serca.

Pojawiła się jeszcze na moment i podniosła w górę kciuk. Widać ceniła sobie jego troskę.

Halkatla wyszła na oślepiające światło. Słońce nie świeciło, ale pokrywa chmur była tak cienka i jasna, że światło stawało się przez to jeszcze ostrzejsze. Musiała na chwilę zmrużyć oczy, żeby wyostrzyć wzrok.

Oślepiona, zachowywała tym większą ostrożność. Powoli wyczołgiwała się z otworu między skałą a lodem.

Na razie nic nie było widać. Tętentu kopyt nie słyszano już od wielu godzin. A więc trzej straszliwi władający czasem jeźdźcy byli jednak rycerzami nocy.

Halkatla rozglądała się uważnie, bez pośpiechu.

Wreszcie zawołała:

– Droga wolna!

Wszyscy opuścili kryjówkę i Halkatla się zmaterializowała, głównie dlatego, że wpadł na nią Ian. Podskoczył przestraszony, kiedy pojawiła się tuż przed nim.

Oboje wybuchnęli śmiechem.

Dzień rozpoczął się wesoło.

– Czy ośmielimy się przejść na drugą stronę na przełaj, przez lodowiec? – spytał Nataniel. – Czy raczej powinniśmy go okrążyć, idąc wzdłuż krawędzi?

Marco się wahał.

– Przecież nie ludzi się boimy. Władców Czasu także nigdzie nie widać. Dlaczego więc mielibyśmy się chować?

Wszyscy zgadzali się z jego tokiem myślenia. Obchodzenie lodowca opóźniłoby ich marsz o wiele godzin.

Wyruszyli więc na wielką lodową płaszczyznę, siedem małych ciemnych kropek na olbrzymim nieruchomym morzu…

Powierzchnia lodowca wcale nie była równa. Potworzyły się na niej muldy i wybrzuszenia, znienacka otwierały się zdradliwe szczeliny i rozpadliny o ścianach tak stromych i gładkich, że osoba, która by w nie wpadła, nie zdołałaby się niczego przytrzymać.

Posuwali się zwartą grupką. Halkatla szła pierwsza, nic bowiem nie ważyła i dzięki temu mogła odnajdywać czyhające na przyjaciół lodowe pułapki i prowadzić ich bezpieczną drogą.

Gabrielowi znów zaczęły dawać się we znaki otarcia na stopach. Maszerował za Runem, a za plecami miał Nataniela. Od ostrego światła bolały go oczy. Niestety, nikt nie zabrał okularów przeciwsłonecznych, a bardzo by się im teraz przydały.

– W każdym razie ładnie się opalimy – wesoło powiedziała Tova. A potem dodała już mniej radosnym tonem: – Ciekawe tylko, czy komuś będziemy mogli się pokazać.

– Czyżby Lynx nie miał dzisiaj zamiaru atakować? – spytał Ian.

– Nie ma kogo wysłać – odparł Marco. – A samemu nie chce mu się wysilać.

– Rozmawialiśmy już o tym wcześniej, ale czy on aby przypadkiem nie boi się zbliżyć do jasnej wody? – zastanawiał się Nataniel. – Pamiętajcie, zaatakował Ellen dopiero wtedy, gdy zakopała swoją butelkę.

Nataniel urwał. Myśl o Ellen zawsze wywoływała ból.

Towarzysze także pogrążyli się w milczeniu. Wesoły nastrój prysnął jak bańka mydlana.

Wędrówka przez lodowiec okazała się bardzo czasochłonna. Musieli wspinać się po śliskim jak szkło lodzie, obmacywać niepewne podłoże, przeciskać przez wąskie szczeliny.

W końcu wyszli na sporą otwartą przestrzeń, po której łatwiej było się poruszać.

– Idzie się prawie jak po podłodze – westchnął Gabriel z ulgą.

Marco rozejrzał się dokoła.

– Przebyliśmy już połowę drogi – oznajmił z radością. I dodał: – Tak mi się wydaje.

– Jasne! Jak się odwrócicie i zobaczycie, ile już uszliśmy, łatwiej będzie patrzeć na to, co mamy jeszcze przed sobą – zawtórowała mu Tova.

Odwrócili się więc i uderzyli w krzyk.

Za nimi podążał olbrzymi jeździec. Jego sylwetka nie była tak wyraźna jak nocą, lecz bardziej zamglona, przypominała figurę z lodu, która wyrosła z wnętrza lodowca.

– Biegiem! – zawołał Marco. – Co sił w nogach! Halkatlo, ty wskażesz nam drogę!

To dlatego nie zauważyliśmy go wcześniej, myślał Gabriel, czując, że ma serce w gardle. Jego prawdziwa postać wyłania się dopiero nocą. Za dnia jest przezroczysty, jakby utkany ze światła.

Poczuli, jak lód zatrząsł się pod uderzeniami ogromnych kopyt. Jeździec był coraz bliżej.

– Tengelu Dobry! – zawołał Nataniel.

– Jesteśmy tutaj – rozległ się głos obok niego. – Ale przeciw Władcom Czasu nic nie możemy zrobić. Sądzę jednak, że butelki was chronią.

Lód rozciągał się przed nimi bezkresny. Nie mieli żadnych szans.

– Tam dalej jest szczelina! – zawołała Halkatla. – Prędko, tam się schronimy.

Było jednak za późno.

Władca Czasu zbliżał się galopem. Ujrzeli, jak mknie niczym odbicie promieni słonecznych w lodzie, zamglony, a mimo to zbroja i miecz oślepiały blaskiem. Gabriel, trzymany za ręce przez Nataniela i Marca, był pewien, że nadeszła jego ostatnia godzina. Ale Władca Czasu wyminął ich, przejechał także obok Tovy i Runego.

Interesowała go Halkatla. Załopotała wystrzępiona peleryna, spod kopyt wierzchowca sypnął się deszcz iskier. Rycerz pochylił się i złapał czarownicę.

Ona nie ma butelki, pomyślał Gabriel. A w dodatku Tengel Zły nienawidzi jej za to, że odwróciła się od niego i niecnie go oszukała.

Halkatla zaniosła się szaleńczym krzykiem, próbowała się bronić, bijąc wściekle na oślep, ale niemal całkowicie zniknęła w olbrzymiej dłoni.

Wszyscy ruszyli jej na pomoc. Rune był najbliżej, wykrzykiwał jej imię z głęboką, nieudawaną rozpaczą. Rzucił się na jeźdźca, chcąc ściągnąć go z konia, ale w ręku został mu tylko strzęp zbutwiałej peleryny. Władca Czasu szybko oddalił się ku krawędzi lodowca.

Widzieli, jak wjeżdża na górski grzbiet i znika w miejscu, gdzie, jak przypuszczali, musiał się zatrzymać Tengel Zły wraz z Lynxem.

– Halkatlo! – zapłakała Tova. – O, Halkatlo…

Władca Czasu istotnie zmierzał do Tengela Złego i jego prawej ręki. Pędził jak burza, a kiedy już przed nimi stanął, upuścił Halkatlę. Spadła bezradnie na ziemię u stóp Tengela i Lynxa, a rycerz odjechał w pośpiechu, jak gdyby palił go wstyd, że służy innym.

Tak też w istocie było. Zachowanie straszliwego jeźdźca dowodziło jednak wielkiej mocy Tengela Złego. A jaka będzie owa moc w przyszłości, kiedy uda mu się dotrzeć do naczynia z ciemną wodą?

– Doskonale! – zawołał uradowany Tengel za Władcą Czasu.

Rycerz jednak nawet nie odwrócił głowy.

Halkatla stanęła na nogi. Próbie jej ucieczki natychmiast zapobiegł Lynx i mocno przytrzymując, doprowadził przed oblicze Tengela Złego.

Czarownicy było już całkiem obojętne, co mówi.

– O, fuj, jak ty okropnie wyglądasz! – prychnęła. – Jesteś wręcz obrzydliwy! Ale tak to już bywa, kiedy przez niemal tysiąc lat murszeje się w grobie!

Rozległ się syk i z gardzieli potwora wysunął się ohydny czarny jęzor. Halkatli buchnęły w twarz cuchnące, szarozielonkawe opary.

Zakrztusiła się, ale nie miała zamiaru przed nikim się korzyć. Oczy potwornego przodka zrobiły się wąskie jak szparki.

– Ujdziesz wolno, jeśli…

– Wolno? – przerwała mu. – Myślisz, że w to uwierzę?

Tengel ciągnął, teraz już ostrzejszym tonem:

– Jeśli powiesz nam, kim jest Marco. Znamy już jego imię, wiemy, że wam towarzyszy. Muszę się dowiedzieć, kim on jest!

Halkatla zaniosła się dźwięcznym śmiechem.

– On ci przeszkadza? Nie możesz się dostać do Doliny? Wielki Tan-ghil nie potrafi rozwikłać czarodziejskich runów, które tworzą niewidzialny mur? Słyszałaś, to, paskudo, która mnie trzymasz? Twój pan i mistrz nie potrafi sobie z tym poradzić! Że też chce ci się służyć komuś tak nieudolnemu!

Mogli, rzecz jasna, przycisnąć ją mocniej, ale Tengel Zły nie potrafił znieść takiej zniewagi i nie panując nad sobą wrzasnął do Lynxa:

– Wyślij ją do Wielkiej Otchłani!

– Nie, nie! – broniła się Halkatla, ale Lynx już wykonał rozkaz.

Doprawdy, Tengel Zły nie był zanadto przebiegły.

Halkatla unosiła się w próżni. Świat znikał jej z oczu, płakała z żalu, świadoma, że oto czeka ją wieczna zagłada. Wiedziała przecież, że nigdy nie zdradziłaby Marca, ale mogła bardziej zważać na to, co mówi. A zresztą nie. Te dwa potwory zirytowały ją do tego stopnia, że nie potrafiłaby utrzymać języka za zębami.

Wokół niej zapanowała ciemność. Mijała coś, ale nie była w stanie dostrzec co, słyszała tylko zawodzące wściekle wichry, miała wrażenie, że mija jakiś korytarz. Ciągnęło ją w dół. Szyb…

Unosiła się w nieprzeniknionej ciemności.

Wiedziała już, dlaczego Wielka Otchłań jest taka straszna. Jej myśli napełniła bowiem świadomość, czego powinna była dokonać za życia, co mogła zrobić, jakie miała zdolności i predyspozycje. Oskarżała się głośno o wszystko, co zmarnowała, a wreszcie zaczęła błagać o litość.

Ale w Otchłani nie było nikogo, kto by ją usłyszał.

Nataniel i jego przyjaciele otrząsali się powoli z szoku wywołanego stratą Halkatli. Mogli już myśleć nieco jaśniej.

Stali na lodowcu w ostrym dziennym świetle. Nataniel głęboko odetchnął.

– Nic nie możemy dla niej zrobić – oświadczył. – To ogromnie przykre i, rzecz jasna, niesprawiedliwe, ale musimy iść dalej.

Rune jako jedyny nie mógł wyrwać się z odrętwienia. Stał nieruchomo, trzymając w dłoni strzępek materii.

Marco położył mu dłoń na ramieniu.

– Wiemy, że ciebie i Halkatlę wiele łączyło – rzekł ciepło. – W obcej wam teraźniejszości byliście sobie pociechą.

Rune skinął głową.

– Mówiłem jej, jak trudno jest być kimś jedynym w swoim rodzaju, na domiar złego zmuszonym do wiecznego życia w taki sposób. Teraz przyszłość wydaje mi się jeszcze bardziej beznadziejna.

– I tak byśmy ją stracili, i to już wkrótce. Dany jej został czas łaski, ale dobiegłby końca z chwilą dotarcia do Doliny.

Rune nie odpowiedział. Patrzył tylko gdzieś w dal zasmuconym wzrokiem.

Gabriel pisnął nagle:

– Patrzcie!

Wskazał na przełęcz prowadzącą do Doliny Ludzi Lodu.

– O, nie! – jęknęła Tova.

– Do diaska! – mruknął Nataniel.

Trudno ich było dostrzec, ale rzeczywiście tam stali. Dwaj pozostali Władcy Czasu. Na tle nieba rysowali się jak migotliwe cienie.

– Tengel Zły nie ma zamiaru wypuścić nas tak łatwo – stwierdził Nataniel.

Marco rozważał sytuację.

– Nie możemy tak po prostu iść przez lód, pchając się im prosto w ręce. Poza tym na pewno zaraz przystąpią do ataku. Zróbmy tak, jak proponowała Halkatla, ukryjmy się w tej rozpadlinie, tam możemy się zastanowić, co robić dalej.

– Robić? – rzekła Tova krótko. – Jest chyba tylko jedno wyjście: trzeba ich wyeliminować.

– Dobrze, ale jak tego dokonać? Jak można wyeliminować czas? – zastanawiał się Nataniel.

Kryjówka była niezła. Dostatecznie ciasna, aby Władcom Czasu nie udało się do niej zejść, ale oni wszyscy się pomieścili. Usadowili się na płaszczach przeciwdeszczowych.

– Najważniejsze to dowiedzieć się, kim oni są – stwierdził Nataniel. – Marco, naprawdę nie pamiętasz, z jakiej religii się wywodzą?

– Już się nad tym zastanawiałem. Ale nie było tego w programie w czasach, gdy się kształciłem. O Władcach Czasu słyszałem kiedyś tylko raz, przelotnie.

– Oni muszą wywodzić się z jakiejś religii, która wciąż jest żywa – doszła do wniosku Tova. – Inaczej by nie istnieli.

Marco nie był do końca o tym przekonany.

– Mam niejasne wspomnienie, że należeli do świata mitów. A mity łączą się zazwyczaj z dawno wymarłymi religiami.

Rune siedział, mnąc w palcach strzępek materiału, który ściemniał po tym, jak ukryli się w rozpadlinie.

– A może by wezwać Benedikte? – zaproponował.

Najpierw patrzyli na niego nic nie rozumiejąc, ale w końcu Nataniela olśniło.

– Naturalnie! Benedikte trzymając w dłoni jakiś przedmiot potrafi odczytać jego historię. Tengelu Dobry, czy byłbyś tak uprzejmy i przywołał do nas Benedikte?

Czekali w milczeniu.

– Witajcie! – rozległ się z góry miły głos. Pomogli Benedikte zejść na dół. Nie była już sędziwą damą jak w chwili, gdy musiała rozstać się z ziemskim życiem, odzyskała młodość. Jakież ona ma dobre oczy, pomyślał Gabriel. Pomimo wszelkiego zła, jakie ich spotkało, znów poczuł się bezpieczny.

Przez chwilę rozmawiali o tym, co się wydarzyło, a wreszcie Marco wyjaśnił, w jakim celu wezwali Benedikte.

– Czy mogłabyś potrzymać ten skrawek w dłoni i sprawdzić, czy czegoś się o nich nie dowiesz? – poprosił.

Benedikte, ucieszona, że nareszcie może się na coś przydać, wzięła do ręki materiał. Już dawno nie miała okazji wykorzystywać swych zdolności.

Skoncentrowała się, a oni czekali w napięciu. I tak nic innego nie mogli zrobić, droga do Doliny była odcięta.

Benedikte wrażliwymi palcami dotykała ciemnej, zbutwiałej materii. Pogładziła ją kciukiem, zamknęła w dłoni.

Wreszcie zmarszczyła brwi.

– Nie nosiła tego żadna siła natury.

– Tak, my także do tego doszliśmy – powiedział Marco. – Sądzę, że Władcy Czasu należą do świata mitów, ale to niemożliwe. Muszą wywodzić się z jakiejś istniejącej religii.

– Nie – cicho powiedziała Benedikte.

– Co takiego? Muszą mieć wyznawców, inaczej by ich tutaj nie było. Bogowie, w których nikt nie wierzy, przestają istnieć.

– Właściciel tego strzępka nie jest bogiem. Jest pojęciem.

– Na miłość boską! – zdumiał się Nataniel. – Czyżby Tengel Zły potrafił ożywić abstrakcyjne pojęcia?

– Nie. Jak mówicie, muszą mieć swoich wyznawców. Ale ja tego nie rozumiem.

– Czy możesz się dowiedzieć, w jakim jest wieku?

Benedikte znów skupiła się na swym zadaniu.

– Stary – powiedziała. – Bardzo stary.

Jej twarz wyrażała zdziwienie.

– Nie rozumiem… Wiara w nich wyginęła już bardzo, bardzo dawno temu. A jednak przybyli tutaj! Nie, z tego skrawka nie wydobędę już więcej informacji. Oprócz tego, że są źli.

– O tym jesteśmy przekonani – powiedział Nataniel. – Inaczej Tengel Zły nie sprowadziłby ich tutaj.

Benedikte westchnęła.

– Przykro mi, ale nic więcej nie dostrzegam. Szkoda.

– I tak sporo nam powiedziałaś – pocieszył ją Marco.

Czuli, że znów opanowuje ich zniechęcenie.

I wtedy nagle Ian podniósł głowę.

– Ale ze mnie idiota!

– Naprawdę? – droczył się z nim Nataniel. – No dobrze, co się stało?

– Lords of Time! Nie pomyślałem o angielskiej wersji ich imienia!

– Co takiego? Wiesz coś o nich? – niecierpliwie dopytywała się Tova.

Gabriel już wcześniej wyciągnął notatnik i zdążył sporo zapisać. Teraz nastawił uszu, trzymając długopis w pogotowiu. Czuł, że za chwilę usłyszy coś nadzwyczaj interesującego.

– To bardzo, bardzo stara legenda – zaczął mówić Ian. – Jeszcze z czasów mglistej przeszłości Celtów. Jedno z plemion celtyckich nosiło nazwę Goidelowie, właśnie oni wierzyli w jakieś dziwne istoty. Wśród nich byli także The Lords of Time – Władcy Czasu. Było ich trzech, to się zgadza.

– Dobrze, Ianie – przerwał mu Marco. – Ale dlaczego akurat trzech?

– Tego nie wiem. Pamiętajcie, że jestem tylko niewykształconym robotnikiem.

– Ale znajome ci jest coś tak szczególnego, jak mitologia Goidelów?

– Owszem, ale to ma swoje przyczyny.

– Goidelowie już chyba nie istnieją? – wtrącił Rune.

– Obecnie nazywa się ich Gaelami – odparł Ian.

– Ale chyba w ich bogów przestano wierzyć już całe wieki temu?

– Zgadza się, ale widzicie, w Liverpoolu, skąd przyjechałem, pojawiła się grupa młodych studentów, która przywróciła do życia dawne mity.

– A więc to tak – pokiwał głową Nataniel. – Mów dalej, Ianie, to zaczyna być naprawdę interesujące. Co ich do tego skłoniło? Dlaczego wyciągnęli z dawien dawna porośnięte mchem opowieści?

– Na pewno studiowali wierzenia Celtów – domyśliła się Tova. – Przejęli całą mitologię?

– Nie, nie, ani jedno, ani drugie. Sprawa jest znacznie prostsza i wyjaśnia, dlaczego ma o niej pojęcie ktoś tak nieoświecony jak ja – uśmiechnął się Ian.

– A więc?

Źle się wyraziłem, nazywając ich studentami. To byli uczniowie, młodzi chłopcy w wieku od dziesięciu do osiemnastu lat, a przyczyną, dla której tak się zainteresowali Władcami Czasu, była seria komiksów pod tytułem Lords of Time.

Zapadła pełna zdumienia cisza.

– Co ty opowiadasz? – wybuchnął Nataniel.

– To prawda. Sam kupowałem te komiksy.

– Nie masz przypadkiem jakiegoś przy sobie? – żartobliwie spytała Benedikte.

– Niestety nie – roześmiał się Ian. – Nie zabrałem z domu.

– Szkoda – mruknął Nataniel.

– Ale czy postacie z komiksów przypominały te, które widzieliśmy?

– Nie bardzo. Rzeczywiście byli to konni jeźdźcy, dotąd się zgadza. Ale rysownik, twórca serii, po prostu wyobraził sobie, jak mogliby wyglądać. Ci, którzy się tu pojawili, zapewne są tymi właściwymi.

– Musiał go zafascynować dawny celtycki mit – stwierdziła Tova. – Narysował komiks i nieźle na tym zarobił.

– Ale jak oni się tu znaleźli? – ostrożnie spytał Gabriel.

– Domyślam się tego – odpowiedział Nataniel, obejmując szczupłe ramiona swego bratanka. – Tych młodych chłopców seria musiała zauroczyć, to całkiem normalne. Stworzyli kult Władców Czasu, przypuszczam, że niektórzy z nich wręcz uwierzyli w ich istnienie. Sądzę, że czcili ich jako swego rodzaju wyższe istoty.

Ian potwierdził jego słowa.

– Lords of Time z komiksów są bardzo przystojni. Upiększeni. Ci, których my widzieliśmy, są tylko straszni.

Marco nie odzywał się od dobrej chwili. Teraz powiedział:

– Wiemy już więc, kim są. Wiemy także, kto ich czci.

– Nie chcesz chyba powiedzieć, że upiorni rycerze pojawili się tylko dlatego, że wierzy w nich kilku uczniaków? – wykrzyknęła Tova.

– Dlaczego nie? Jeśli wiara dzieci jest dostatecznie silna i szczera… Wystarczy, aby uwierzyła jedna osoba.

– No tak – włączył się w rozmowę Gabriel. – Na własne oczy widzieliśmy przecież cztery duchy Taran-gai, z Shamą pięć. A jedynym żyjącym Taran-gaiczykiem jest Tengel Zły! Więcej nie trzeba!

– Chcecie powiedzieć, że Kaczor Donald i Myszka Miki mogą ożyć, jeśli tylko ktoś uwierzy w ich istnienie? – z niedowierzaniem spytała Tova.

– Nie, oczywiście, że nie! Oni nie są bogami.

– Diabli wiedzą! I co macie zamiar z tym zrobić? – Tova starała się myśleć trzeźwo i logicznie. – Pojechać do Liverpoolu i powystrzelać całą tę gromadkę?

– Nie zastosujemy aż tak drastycznych metod – uspokoił ją Marco. – Ale nie jesteś daleka od prawdy.

– Co takiego? Mamy przerwać wyprawę?

– Ty nie. Tylko Ian. I Nataniel.

– Ależ nie możemy czekać na ich powrót z tak długiej i kłopotliwej podróży!

– Jeśli pozwolisz mi wypowiedzieć się do końca, to wkrótce będziemy mogli zacząć. Przy mojej pomocy wyprawią się w podróż poza ciałem.

– Oczywiście! – Twarz Nataniela się rozjaśniła. – Tak jak ty i ja, Tovo, byliśmy w Japonii.

– Właśnie – odparł Marco. – Tak będzie o wiele szybciej. Ianie, czy wiesz, gdzie ci młodzi ludzie się spotykają?

Irlandczyk zastanawiał się chwilę.

– Owszem, znam troje z nich. Mieli swoje „tajemne” miejsce, o którym wszyscy wiedzieli. Leżało nie w dzielnicy, gdzie mieszkałem, raczej bliżej miejsca pracy. Wiem o tym, ponieważ eksperymentowali z jakimś materiałem wybuchowym i kilka pojemników ze śmieciami wyleciało w powietrze. Gazety o tym pisały, wspominając przy okazji ich zainteresowanie dawnymi celtyckimi mitami, które poznali za pośrednictwem komiksów Lords of Time.

– Czy chłopców było tylko trzech?

– Nie, w gazecie mowa była o czterech chłopcach i jednej dziewczynie.

– Doskonale, Ianie.

Marco wyjaśnił Natanielowi, co powinni zrobić, kiedy już odnajdą młodych ludzi.

– Musicie odszukać wszystkich – podkreślił. – To bardzo, bardzo ważne. Usiądźcie teraz wygodnie, tak wygodnie, jak to tylko możliwe w tej lodowej grocie. Teraz ty, Ianie, weź Nataniela za rękę…

– Niech wstydzi się ten, co źle o nich pomyśli – mruknęła Tova. Marco uciszył ją gestem, ale Ian i Nataniel nie mogli powstrzymać uśmiechu.

– Ty, Ianie, wskażesz, dokąd macie się udać. Potem dowodzenie przejmie Nataniel.

Kiwnęli głowami na znak, że zrozumieli, choć na twarzy Iana malował się wyraz powątpiewania. Na tym etapie nie powinien już wątpić, doszedł do wniosku Gabriel, gorączkowo notujący wszystko, co się działo.

Marco pochylił się nad Ianem i Natanielem i powiódł dłonią po ich oczach.

– Jesteś teraz w domu, w Liverpoolu, Ianie – powiedział miękkim głosem. – Idziesz ulicą, po której kręcą się młodzi ludzie?

– Tak – sennie odparł Ian.

– Odszukaj ich zatem!

Zapadła cisza. Tova nie mogła zapanować nad drżeniem. Benedikte wciąż była z nimi, szczęśliwa, że może im towarzyszyć.

Na zewnątrz nic nie mąciło spokoju. Gabriel wprawdzie ze dwa razy usłyszał dudnienie ciężkich kopyt wierzchowców Władców Czasu, ale nie chciał się odzywać. Nikt inny nie dawał do zrozumienia, że cokolwiek usłyszał.

– Niepokoję się o nich – wyznała zasępiona Tova. – Nie chcę stracić Iana. Nataniela także nie, to jasne, ale Ian tak wiele dla mnie znaczy.

– Nie bój się – uspokoił ją Mareo. – Tengel Dobry nie może towarzyszyć mu w tej podróży, ale Ian ma swego osobistego opiekuna, tak samo jak wszyscy ludzie. Ducha opiekuńczego, który nie odstępuje go od kołyski po grób. W czasach wikingów nazywano je fylgjami, potem aniołami stróżami albo dobrymi wróżkami. Można zresztą mieć kilku opiekunów, ale Ian ma tylko jednego.

– Skąd wiesz?

– Widziałem go – odparł Marco z całą naturalnością. – Nie musicie szeptać. Iana i Nataniela tutaj nie ma, nie słyszą nas.

– Czy oni są w Liverpoolu? – Gabriel ze zdumienia szeroko otworzył oczy. Z niedowierzaniem patrzył na dwóch przyjaciół. Przestali trzymać się za ręce, ale, jak wyjaśnił Marco, nie było to już potrzebne.

– Tak, są w Liverpoolu – potwierdził Marco.

– Poczekaj – przerwała mu Tova. – Sądziłam, że opiekunów mają tylko Ludzie Lodu?

– Nie, nie jest tak. Opiekunowie Ludzi Lodu są szczególnie silni i dość wyjątkowi. Ale zwyczajni ludzie także mają kogoś, kto stoi u ich boku. Może nie wszyscy, ale większość.

– Ale skąd oni się biorą? Czy to zmarli krewni, tak jak u nas?

– Owszem, to się zdarza, ale zwykle to duchy.

– Duchy to bardzo mgliste pojęcie.

– Tak, masz rację. Ale wszystko łączy się z wędrówką dusz. Wiesz przecież, Tovo, że ludzie żyją kilkakrotnie.

– Oczywiście! Nie mam co do tego żadnych wątpliwości.

– No cóż, to, że człowiek rodzi się na nowo, można przyrównać do kształcenia. Opiekunowie to dusze, które się już w pełni rozwinęły. I może się zdarzyć, że czyimś przewodnikiem zostanie przodek. Ludzkość w ogóle nie ma znów tak bardzo wielu praprzodków, jak się powszechnie sądzi. Wiecie wszak, że jeszcze kilka wieków temu na Ziemi nie było tak wielu ludzi, a więc sporo z obecnie żyjących ma wspólne korzenie.

– Rozumiem – powiedział Gabriel. – Wiecie, że przyjechałem ze szpitala samochodem razem z panią, która nazywa się Margit Sandemo. Powiedziała mi, że w jej drzewie genealogicznym dokładnie w stu miejscach występuje król Harald Pięknowłosy.

– To wcale nie dziwne – lekko uśmiechnęła się Benedikte. – Niewiele trzeba, by pochodzić od Haralda Pięknowłosego. Miał dwadzieścioro sześcioro dzieci z prawego łoża, a o osiemdziesięciu jednym nieślubnych wiedział. Dalej już stracił rachubę.

Marco uśmiechnął się, a Tova powiedziała zamyślona:

– Wiecie, myślę, że obdarzono nas niesłychanym przywilejem.

– To oczywiste.

– Nie, chodzi mi o to, że dano nam możliwość poznania naszych przodków w całkiem inny sposób, niż kiedy się tylko o nich czyta. I zrozumiałam teraz, że nie wystarczy traktować siebie samego jako spójną jednostkę. Aby uzyskać pełen obraz, trzeba przyjrzeć się całemu swemu rodowi. Jesteśmy ogniwami długiego procesu rozwoju. I nowa świadomość, że wspólnie z Halkatlą, Sol czy Targenorem tworzę jakąś całość, czyni mnie zdumiewająco silną i pełną!

– Tak – pokiwał głową Marco. – Ludzie często błądzą właśnie dlatego, że nie zdają sobie sprawy ze swych korzeni, z całego cyklu istnienia. My naprawdę jesteśmy uprzywilejowani.

Gabriel zachichotał.

– Ta pani, która mnie tu przywiozła, miała nieprawdopodobne drzewo genealogiczne, sięgało aż do roku trzysta pięćdziesiątego przed naszą erą.

– Czy to możliwe? – Tova odniosła się do tej informacji sceptycznie.

– Oczywiście, pod warunkiem, że sięgnie się do jakiejś dynastii królewskiej. Ona wymieniała wśród swych przodków ośmiuset królów, dwunastu cesarzy i sporą liczbę dość wątpliwych bogów. Ale, jak mówiła, takie pochodzenie nie przyniosło jej żadnych korzyści. Nie było żadną jej zasługą, że znalazło się w nim tak wiele imponujących nazwisk. Poza tym byli tam niemal wyłącznie ludzie władzy, a na nią wywarło to tylko taki wpływ, że nigdy nie potrafiła podporządkować się niczyim rozkazom. Oprócz panujących byli tam także marszałkowie, dowodzący armią i inni rozkazodawcy. Nie mówiąc o mordercach i okrutnikach, takich jak Attyla i pewna bizantyjska cesarzowa, pozbawiająca życia swoich mężów, kiedy już się jej znudzili i stwierdziła, że nie nadają się na cesarza. W jej drzewie genealogicznym nie było ani jednej osoby reprezentującej kulturę. I tylko kiedy dopieczono jej do żywego, miała pewną korzyść ze wszystkich tych słynnych osób. Zwykle wtedy powtarzała sobie…

– Przepraszam, mówisz o bizantyjskiej cesarzowej?

– Nie, do licha, o tej, która mnie do was przywiozła! Zwykle pocieszała się wzdychając: „W każdym razie nikt nie ma tak wspaniałego drzewa genealogicznego jak ja!” Ale moim zdaniem jednak się myliła, bo człowiek odnosi korzyści ze swych przodków!

– My odnosimy – podkreśliła Tova. – Ale nie jest wcale pewne, że z innymi ludźmi jest podobnie.

– No tak, to prawda.

Umilkli. Tova siedziała rozmyślając nad tym, że powinna umyć włosy, tak prędko jej oklapły, a chciała podobać się Ianowi. Ale tutaj trzeba zapomnieć o wszelkiej przyziemnej próżności. Gabriel ostrożnie poruszył palcami w kaloszach. Marzły mu stopy, a w miejscach otarć pulsowało. Marco znów skupił się na pogrążonych w transie mężczyznach, a Benedikte obserwowała go zamyślona.

Cicho skapywały krople wody. Od ciepła ich ciał lód trochę topniał, ubrania nasiąkły wilgocią.

Dobrze, że każdy człowiek ma swego opiekuna, myślał Gabriel. To wydaje się bardziej sprawiedliwe. Bo to jakby niemożliwe, aby jeden Bóg czuwał nad kilkoma miliardami ludzi jednocześnie. Nie mówiąc już o zwierzętach, tych jest przecież jeszcze więcej. Ciekawe, czy i zwierzęta mają opiekunów. Tak, jestem tego pewien. Na pewno Bóg Ojciec radził sobie z czuwaniem nad garstką ludzi, których mógł wprowadzić do Kanaanu i tak dalej, ale jak oni się rozmnażali! A jak teraz miałby dopilnować, żeby stara babcia w Chile wyzdrowiała ze swego ischiasu, prezydent Francji dotarł na czas na spotkanie, a jakieś dziecko w Szwecji nie wybiegło na ulicę?

O wiele lepiej mieć osobistą nianię, to znaczy opiekuna. Można się wtedy z nim bezpośrednio skomunikować, czuć, że jest obok. „W pełni rozwinięte dusze”.

Ładnie to brzmi. Ciekawe, czy i ja zostanę kiedyś czyimś opiekunem. Ale ja przecież jestem z Ludzi Lodu, a to coś szczególnego.

Sprawdził, czy przypadkiem nie dostrzeże opiekuna Iana, ale nic nie zobaczył.

Spojrzenie zamyślonego Gabriela padło na Runego.

Przez cały ten czas Rune nie odezwał się ani słowem. Jego brązowe oczy jakby umarły z żalu.

Загрузка...