ROZDZIAŁ II

Obudził się, bo ktoś delikatnie potrząsał go za ramię.

– Szlachetny chłopcze, posiadający niezwykłą zdolność rycia znaków – rozległ się pełen szacunku głos Inu. – Zbliża się świt. Najwyższy czas, abyśmy wyruszyli.

Gabriel w jednej chwili oprzytomniał. Tova i Nataniel wciąż spali, wstał więc cicho, by ich nie obudzić. Czuł się nadzwyczaj wyróżniony.

Zbocze oblewało chłodne światło brzasku. Chłopiec zadrżał, czuł, że twarz zsiniała mu z zimna. Nie potrafił wykrzesać z siebie zbyt wiele entuzjazmu. Wiedział, że odrobina ciepłego jedzenia i picia na pewno by mu pomogła. Gdyby coś takiego w ogóle mieli.

No, pora wreszcie skończyć z tymi słabościami. Precz z myślami, niegodnymi jednego z wybranych!

Marco stał niedaleko i przyglądał mu się nieprzeniknionym spojrzeniem. Rune i Halkatla ciągnęli ku pobliskiemu zagłębieniu w ziemi dwóch ciemno ubranych mężczyzn.

– A więc prawdą było to, co wydawało mi się snem – szepnął Gabriel. – Kim oni są?

– Współcześnie żyjący przestępcy z oddziałów Tengela Złego, którzy nie mieli dość rozumu, by nie mieszać się w walkę duchów. Właściwie tylko dla nich źle się to skończyło. Poza tym walka była tak wyrównana, że nasi wrogowie bardzo prędko się wycofali. Z ich strony była to zaledwie próba nastraszenia nas. Trudno powiedzieć, aby nam zaimponowali – uśmiechnął się Marco z goryczą.

Podszedł do chłopca i położył mu na ramionach dłonie.

– Czeka cię teraz nieprzyjemne zadanie – powiedział ciepło. – Ale Ulvhedin będzie nad tobą czuwał, a wszyscy Taran-gaiczycy obiecali cię strzec. Nie spotka cię nic, co by zasmuciło Karine, twoją matkę, i twego ojca. Zapisuj dokładnie, co tylko będziesz mógł, najlepiej w krótkich słowach, tak byś później bez trudu to uzupełnił. Zanotuj wszystko, to niezwykle ważne ze względu na ów wymarły lud.

Gabriel tak bardzo był pochłonięty przyglądaniem się złoczyńcom, których odciągali Rune i Halkatla, że nie zauważył, co dzieje się za jego plecami. Odwrócił głowę i ujrzał gromadę ubranych na czarno niewysokich szamanów, gotowych do drogi. Wraz z nimi stał Sarmik, Wilk, ich przywódca. Towarzyszyli mu dwaj synowie, Orin i Vassar.

Był wśród nich także Mar, który nie rozstawał się ze swym wielkim łukiem. Gabriela uradował jego widok.

Wiedział, że wśród szamanów musi być Tun-sij, nie zdołał jej jednak odnaleźć, bo tak jak w Górze Demonów wszyscy w gromadzie ubrani byli identycznie. Twarze ich skrywały zasłony z czarnych frędzli, zwieszających się z nakrycia głowy przypominającego kapelusz z szerokim rondem.

Chłopiec poczuł, że ściska go w gardle. Naprawdę było coś wyjątkowo wzruszającego w tym, że pozwolono mu poznać dawno wymarłe plemię, o którego istnieniu nikt już nie pamiętał. Ale on opowie o nim innym.

Pochylili się wszyscy przed Gabrielem, a on w taki sam sposób odwzajemnił powitanie.

Właściwie wcale nie uważał, że uprzejmość Taran-gaiczyków jest śmieszna, przeciwnie – bardzo mu się podobała. Ludziom Zachodu przydałoby się coś niecoś od nich nauczyć. Miły zwyczaj, zdaniem Gabriela, budzi wzajemny szacunek i troskę o innych ludzi.

Noc jeszcze nie całkiem ustąpiła świtowi, kiedy grupa zaczęła wspinać się pod górę. Mglisty welon poranka podsunął się pod płaskowyż, nie widzieli wzgórz, na których czekali dwaj groźni przodkowie. Ale Taran-gaiczycy kroczyli bez lęku. Wydawało się, że są świadomi, na co się porywają.

Wkrótce towarzysze podróży Gabriela przez Norwegię zniknęli we mgle. Chłopiec pragnął, by przynajmniej Nataniel i Marco zostali przy nim, ale i przy Ulvhedinie czuł się bezpiecznie. Olbrzym niczym latarnia morska górował nad Taran-gaiczykami, niektórzy z nich byli nawet niżsi od Gabriela.

Posuwali się w milczeniu. Poza wszystkim wspinaczka okazała się dla chłopca tak męcząca, że nie miał siły mówić.

Z drżeniem serca przypomniał sobie, że jest tu jedynym żyjącym. Wędrówka wyłącznie z duchami!

Ale, prawdę mówiąc, dobrze się czuł wśród nich. Wszyscy byli wspaniałymi towarzyszami.

Jeden z szamanów przystąpił do niego.

– Boisz się, Gabrielu?

Rozpoznał ten głos.

– Nie, Tun-sij. W każdym razie nie bardzo.

– Właśnie ty masz opisać to, co się stanie, prawda?

– Tak – odparł Gabriel. – Już bardzo dużo zapisałem w notesie. I mam ich ze sobą kilka.

– To dobrze. Wiesz, że jesteśmy wymarłym plemieniem. Chciałabym, aby ludzie o nas usłyszeli, abyśmy nie poszli w zapomnienie, bez swojego miejsca w historii. Niech nasza ostatnia walka zapamiętana zostanie dla tych, którzy w przyszłości pojawią się na ziemi.

– Zadbam o to – rzekł Gabriel grubym ze wzruszenia głosem. – Ale wam chyba nic nie może się stać? Chodzi mi a to, że wy już… nie żyjecie.

– Drogi przyjacielu – powiedziała ze smutkiem Tun-sij. – My, szamani z Taran-gai, jako potomkowie Ludzi Lodu byliśmy uprzywilejowani. Uniknęliśmy czarnych ogrodów Shamy. Ale strach przed tym miejscem znów się obudził, bo musisz wiedzieć, że walczymy teraz przeciwko sojusznikom Shamy. No i jest też nasz wspólny zły przodek. On jest w mocy wysłać nas tam gdzie chce, jeśli dostaniemy się w jego ręce. Może nas zagnać do Shamy albo do… Wielkiej Otchłani.

Ostatnie słowa wypowiedziała tak cicho, jakby się bała, że ktoś usłyszy.

– Czy wiesz, co to jest? – spytał Gabriel szeptem. – Albo gdzie to jest?

– Tego nie wie nikt – odparła Tun-sij i położyła palec na ustach, dając znak, że o tym nie należy mówić.

Gabriel przystanął i ze strachem spojrzał na górę. Nogi odmawiały mu posłuszeństwa i ciężko dyszał, bo ostatni odcinek był nieprzyjemnie stromy. Zmarzł, miał wrażenie, że stopy od nocnego chłodu zmieniły się w kawałki lodu, a całe ciało lekko zdrętwiało.

Nic teraz nie widział. Wędrówka po górach zawsze bywa zdradliwa. Kiedy już się wejdzie na wierzchołek, który wydaje się najwyższym szczytem, okazuje się, że kryją się za nim często jeszcze wyższe wzniesienia. I teraz także nie mieli owych przerażających postaci nad sobą, a w każdym razie nie w zasięgu wzroku.

Noc nie chciała ustąpić. Gabriel zastanawiał się, która może być godzina, przypuszczał, że około czwartej, może pół do piątej.

Tun-sij zaczęła coś do niego mówić, starał się skupić na jej słowach.

– Właściwie ty i ja jesteśmy prawie kuzynami. Oczywiście spokrewnieni jesteśmy przez Tan-ghila, choć to było już bardzo, bardzo dawno temu. Poza tym moja wnuczka Shira miała przyrodniego brata, Orjana, a ty jesteś jego potomkiem.

– To prawda – uśmiechnął się do niej Gabriel. Gdy się uśmiechał, oczy mu promieniały, aż wszystkim robiło się cieplej na sercu.

– Będziemy cię strzec – przyrzekła wzruszona Tun-sij. – Dopilnujemy, żeby nic ci się nie stało. Bo tam na górze może być gorąco, co do tego nie mam wątpliwości. Trzymaj się z tyłu, Ulvhedin nie odstąpi cię ani na krok.

Gabriel przyrzekł, że będzie uważał. Wcale zresztą nie palił się do walki z duchami Taran-gai i duchami – sługami tych duchów.

Musiał jednak wypełnić swój obowiązek. Mama, ojciec i cały ród będą dumni z niego i jego kroniki.

Nagle znaleźli się u celu.

Nastąpiło to tak nieoczekiwanie, że Gabriela ze strachu oblał zimny pot.

Wyszli prosto na jedno ze wzgórz. Mgła przesłaniała ciągnące się przed nimi pustkowie; bardziej się domyślali jego istnienia, niż je widzieli. Ale tuż przy nich, na samym wierzchołku, tkwiła straszna istota. Skulona, nie zaszczyciła ich nawet spojrzeniem.

– Kat – mruknął Inu.

Dokoła snuł się gęsty dym. Gabriel drgnął.

– Czuję zapach dymu – szepnął. – Czy on jest rzeczywisty?

– To tylko iluzja – odparła Tun-sij.

Grupę Taran-gaiczyków prowadzili Mar i Sarmik wraz z synami. Wszyscy czterej zatrzymali się u stóp wzgórza.

Gabriel wyciągnął notes i zaczął gorączkowo zapisywać:

„Nasi wodzowie dyskutują o tym, co powinni zrobić. Nie bardzo wiedzą, gdzie może być ten drugi, Kat-ghil, bo w tej mgle prawie nic nie widać. Jakbyśmy byli na morzu, a wzgórze Kata było wyspą. On jest naprawdę straszny… (przekreślone) straszny, bardzo mały i krępy, złymi oczami wpatruje się w dolinę, której my już nie widzimy. Od tyłu otacza go półkole, jakby płot, na którym wiszą zasuszone ludzkie zwłoki. Przypominają mumie. To się zgadza, bo on pewnie tak jak jego ojciec, Zimowy Smutek, porywał kobiety i składał je w ofierze. Mumie wyglądają na zwłoki kobiet, choć nie wszystkie. Pozostałe to chyba ciała jego wrogów. Tacy jak on uważają pewnie za wrogów wszystkich ludzi. Ale nie widzę duchów, które podobno miały go otaczać. I czy Kat nie mieszkał w norze w ziemi, w której gromadziły się duchy? Może to jednak jest Kat-ghil?”

W chwili gdy Gabriel pisał, rozległ się ostrzegawczy okrzyk zwiadowców i chłopiec instynktownie schylił głowę. W samą porę, bo tuż nad nim przeleciało coś ze świstem. Gabriel zacisnął powieki i zasłonił uszy dłońmi, dźwięk bowiem był okropny, świdrujący.

Gdy otworzył oczy, ujrzał, że jakieś szarawe, jakby utkane z mgły istoty zatoczyły w powietrzu krąg nad grupą, a potem wróciły na wzgórze, pewnie dla odzyskania sił, i znów się pojawiły.

Zjawy były dziwnie bezkształtne, właściwie najbardziej przypominały pozbawione substancji i bezbarwne komety, bardziej gęste z przodu i rzedniejące ku końcowi. Przemknęły nad Taran-gaiczykami, którzy na ich widok rzucili się na ziemię. Mar i Sarmik zaraz jednak się podnieśli.

– Czyż my sami nie jesteśmy szamanami? – zawołał Sarmik. – Wespół ruszmy do ataku!

Wszyscy wstali. Tylko Gabriel, na polecenie Ulvhedina, wciąż leżał, a jego opiekun przykucnął przy nim. Gabriel miał notes pod sobą. Wyciągnął go i zaczął pisać, być może przede wszystkim po to, by odpędzić strach.

„Kat wstał i odwrócił się w naszą stronę. On naprawdę wygląda straszliwie! Zęby ma zupełnie starte, mam okropne wrażenie, że po to, by móc lepiej żuć ofiary. Ale to przecież się nie zgadza, nie wolno mi snuć tak makabrycznych myśli! Wyciąga ręce do swoich potomków i coś krzyczy. Nigdy jeszcze nie słyszałem tak przeraźliwego wrzasku, przeszywa do szpiku kości. To na pewno jakieś zaklęcia.

Ale Mar i pozostali, którzy potrafią zaklinać, odpowiadają! Ratunku, przekleństwa sypią się jak grad! Nasi krok za krokiem wspinają się na wzgórze.

Och! Kat coś teraz zmienił! Jego duchy… Zaczynają nabierać kształtu. O, to muszą być jakieś demony ze wschodu, nie wiem, jak je nazwać! Schodzą w dół ku nam, jeden straszniejszy od drugiego. Ale mimo wszystko… W pewnym sensie wydają się śmieszne. Ot, takie prymitywne koszmary senne. Przypominają dwunożne smoki. Wystawiają ozory, sapią i dyszą jak zziajane psy, wykrzywiają się wściekle, ale…”

Gabriel nie mógł się powstrzymać i wybuchnął szczerym, gromkim śmiechem. Te stwory były naprawdę komiczne!

Jego reakcja wywołała gwałtowny i całkiem nieoczekiwany skutek. Duchy się zatrzymały, Kat zamilkł i zdumiony zapatrzył się na niepokornego. Najwidoczniej nie mógł znieść, że jest przedmiotem czyjejś drwiny, a to znaczyło, że traktuje siebie niezwykle poważnie.

Brak poczucia humoru jest bardzo groźny. Istoty pozbawione go są o wiele bardziej niebezpieczne niż wszystkie inne.

Kat i jego duchy wzburzone tym, że stały się pośmiewiskiem, nie zdołały się jeszcze otrząsnąć, gdy Taran-gaiczycy ruszyli na wzgórze. Sforsowali płot, na którym wisiały zmumifikowane ciała ofiar, a w następnej chwili Kat ujrzał zwrócone ku sobie dłonie i usłyszał potężne, dudniące, wypowiadane wespół zaklęcie.

Uderzył w krzyk. Wzywał pomocy, ale było już za późno. Na oczach Gabriela zmienił się w mumię, taką samą jak jego dawne ofiary. Tylko że on nadal żył, żył dostatecznie długo, by odczuć swą bezradność i upokorzenie. Dostatecznie długo, by Vassar i Orin, uprzednio ściągnąwszy ciała ofiar, mogli na powrót postawić ogrodzenie i zawiesić na nim jego, Kata. Wszyscy szamani zwrócili się ku ogrodzeniu i zaklinali ponurym monotonnym chórem. Kat nic nie mógł zrobić. Zasuszona twarz wykrzywiała się straszliwie, ale bez względu na to, jakich wysiłków dokonywał, był zupełnie bezradny. Cała konstrukcja wraz z makabryczną dekoracją, nim samym, rozpłynęła się w nicość.

Gdy Kat zniknął, orientalne demony z żałosnym piskiem rozmyły się we mgle.

Szamani Taran-gai stali nieruchomo. Potem odwrócili się do Gabriela.

– Dziękujemy ci – rzekł ich przywódca, Sarmik. – Dziękujemy, chłopcze! Zapewniłeś nam chwilę przerwy, konieczną dla zdobycia przewagi.

Na rozkaz Sarmika zebrali w jedno miejsce na szczycie wzgórza ciała ofiar Kata i obłożyli je kamieniami, przez cały czas śpiewając przy tym pieśni na cześć pomordowanych. Gabriel uznał ceremonię za bardzo piękną i chciał położyć kwiat na grobie nieszczęśników, ale żadnego nie znalazł. Ziemię pokrywał wszak szron. Odmówił tylko chrześcijańską modlitwę, której nauczył go dziadek Abel. W każdym razie nie mogła zaszkodzić.

Taran-gaiczycy ucichli. Stali i patrzyli na siebie zdumieni, bo pieśń wciąż brzmiała! Nie oni jednak ją śpiewali i nie była już tak piękna.

Słyszeli teraz przerażające, szalone czarodziejskie zaklęcia, dochodzące ze wzgórza skrytego we mgle.

– Kat-ghil – szepnęła Tun-sij. – Kat-ghil i jego magiczne pieśni!

– Które zawsze zwiastowały nieszczęście komuś w Taran-gai – dodał Inu.

– Nie jesteśmy teraz w Taran-gai – rzekła Gwiazda.

– Spróbujmy go wyminąć – zaproponował Hur. – Moglibyśmy się przekraść w głąb płaskowyżu.

– A po co? – ostro sprzeciwiła się Tun-sij. – Jesteśmy tu po to, by otworzyć drogę wybranym z Ludzi Lodu, nic więcej.

– Masz rację – przyznał Hur. – To niemądra propozycja.

Wyraźnie było widać, że drobni Taran-gaiczycy czuli się bardzo nieswojo. Duma ze zwycięstwa odniesionego nad Katem ustąpiła nowym obawom.

Bez zapału zeszli ze wzgórza i zaczęli posuwać się w stronę, z której dobiegał śpiew.

– Kat-ghil jest bardziej niebezpieczny – szepnął Mar Gabrielowi. – Jego czarodziejskie pieśni niosą ze sobą śmierć.

Ale przecież oni wszyscy i tak już nie żyją, chciał powiedzieć Gabriel, lecz przypomniał sobie słowa Tun-sij: Taran-gaiczycy obawiali się o swe dusze. Nie chcieli trafić do królestwa Shamy ani do Wielkiej Otchłani.

Im bliżej podchodzili, tym wyraźniejsza była pieśń. Brzmiała gardłowo, pełna agresji, i stało się jasne, że jest wyrazem zła. Taran-gaiczycy zwolnili, szli z coraz większym ociąganiem, przepojeni strachem.

Z mgły wyłoniło się wzgórze. Jeszcze jedno ofiarne ognisko. Przy ogniu siedział Kat-ghil. Skrzyżował nogi, dłonie położył na kolanach, głowę odchylił do tyłu. Przerażająca, śpiewana ochrypłym głosem pieśń wznosiła się ku niebu.

Urwał gwałtownie. Straszliwa twarz zwróciła się w stronę nadchodzących. Wszyscy ujrzeli, że przekleństwo dotknęło Kat-ghila z niespotykaną siłą. On jednak wcale się tego nie wstydził, przeciwnie, zdawał się dumny ze swego dziedzictwa. Na widok zbliżającej się grupy usta wykrzywiły mu się w grymasie pogardy.

Gwałtownie się wyprostował, mieli wrażenie, że rośnie na ich oczach. Jego złe spojrzenie spoczęło na Vassarze. Podjął pieśń, a jego głos, przepełniony podnieceniem, zabrzmiał z nową siłą.

Vassar stanął, przycisnął dłoń do piersi i złamał się wpół. W następnej chwili rozległ się krzyk Tun-sij.

Za Kat-ghilem pojawiła się jeszcze jedna istota, jakby utkana z mgły, najwidoczniej pochodząca z prastarych czasów. Miała czarne, postrzępione włosy, które sięgały do pasa i prawie całkiem skrywały twarz. Gabriel oglądał kiedyś rysunki, przedstawiające najdawniejszych przodków człowieka – na myśl przyszło mu słowo „humanoid”, określające ogniwo pośrednie między małpą a człowiekiem. To stworzenie było poza tym karykaturą swego własnego ludu. Twarz miało szerszą raczej niż dłuższą, czaszkę spłaszczoną, a ledwie widoczne oczy wąskie jak szparki.

Bardzo wyraźnie uwidoczniły się u niego cechy dotkniętych, a przyjaźnie nastawiony nie był z całą pewnością.

– Zimowy Smutek – szepnął Inu. – Nigdy go nie widziałem, ale mi go opisywano.

Syn Tengela Złego… Przyrodni brat Targenora? Cóż za absurdalna myśl!

– Również szaman? – spytał Ulvhedin.

– Oczywiście! Posiada potężniejszą moc niż nasza.

– Niech dobre duchy mają nas w swojej opiece – westchnęła Gwiazda, jedna z niewielu kobiet w gronie szamanów.

Ledwie zdążyła to powiedzieć, gdy dostrzegli skradającą się ku Gabrielowi małą szarą istotę.

– To Strach! – zawołał Ten-który-urodził-się-w-drzwiach. – On składał swoim bogom ofiary z dzieci!

– Stój! – władczo krzyknął Ulvhedin. – Ten chłopiec jest pod opieką czterech duchów Taran-gai, Ziemi, Ognia, Powietrza i Wody!

Strach zatrzymał się, parskając i wietrząc, jakby chciał stwierdzić, kim jest Gabriel. Chłopiec popatrzywszy w jego złe żółte oczy poczuł mdłości.

Powarkując Strach obrócił się i skupił teraz na dwóch synach Sarmika. Byli oni znacznie starsi od Gabriela, ale w ostateczności dało się ich jeszcze nazwać dziećmi.

– Nie zbliżaj się do nich! – ostrzegł Sarmik. – Inaczej na twoją głowę spadnie nasze przekleństwo!

Strach wypluł pod stopy Sarmika ciemnobrązową grudkę, najwidoczniej jakiś środek oszałamiający używany przez mieszkańców Taran-gai w zamierzchłych czasach.

Dzielni mali szamani już unieśli dłonie, by rzucić zaklęcie na swych trzech dotkniętych przekleństwem przodków, Kat-ghila, Zimowego Smutka i Stracha, kiedy nagle Tun-sij zawołała:

– Strzeżcie się! Na wszystkich bogów, strzeżcie się!

Za nimi pojawił się czwarty stwór. Vendel Grip natychmiast rozpoznałby ohydną postać, która podpełzła od tyłu, chwyciła Vassara za nogi i obaliła na ziemię.

Ale i Tun-sij go znała, żyła wszak w jego czasach.

– Oko Zła! Biegnijcie! – poleciła szamanom. – Zawracamy!

Ale nikt, i ona także, nie ruszył się z miejsca.

Kat-ghil wstał i zaczął wypowiadać straszliwe zaklęcia skierowane na Vassara. Zimowy Smutek zszedł ze szczytu wzgórza i także obrał sobie za cel Vassara, a Strach, porywacz dzieci, wyciągnął ramię do chłopaka.

Najgroźniejszy jednak był Oko Zła, który rzucił się na Orina, spieszącego z pomocą młodszemu bratu. U stóp wzgórza zapanowało teraz straszliwe zamieszanie, rozległy się pełne skargi żałosne jęki młodzieńców, monotonne zaklęcia szamanów i wołanie Sarmika o pomoc.

Wreszcie Zimowy Smutek wstał.

– Mamy ich, panie! – krzyknął triumfalnie.

Nagle pojawiła się jeszcze jakaś inna istota, którą Gabriel znał aż nazbyt dobrze. Na pozór zwyczajny człowiek, a mimo to niewiele w nim było ludzkiego.

– Numer Jeden – szepnął Gabriel. – Albo Lynx, tak też go nazywają. On jest śmiertelnie niebezpieczny.

Sarmik i Mar przypadli do Vassara i Orina, by ich bronić, ale źli przodkowie nie wypuścili swych ofiar. Ulvhedin przytulił Gabriela. Trzymając nad nim dłoń, po cichu odmawiał zaklęcia.

Na Lynxa jednak nie miało to wpływu. Wystarczył jeden ruch jego ręki, a w powietrzu pojawił się stwór przypominający gada i błyskawicznie ruszył ku Sarmikowi i jego dwóm synom. Gabriel odniósł wrażenie, że nieznany potwór wyrzucił śliskie jak węgorz lasso, a wszystko odbyło się tak szybko, że nie zdążył dostrzec żadnych szczegółów. Vassar został wyrwany z ramion swych obrońców i wyrzucony wysoko w powietrze. Zanosząc się krzykiem śmiertelnego przerażenia młody Taran-gaiczyk zniknął we mgle.

Złe spojrzenia Kat-ghila i jego sprzymierzeńców dosięgły teraz Orina i pomimo rozpaczliwych wysiłków Sarmika, pragnącego uratować drugiego syna od Wielkiej Otchłani, chłopak podzielił los brata.

Ich krzyki rozlegały się długo, coraz słabsze, im bardziej się oddalali. Potem słychać już było tylko skargę wiatru.

Загрузка...