VIII

Taksówka powietrzna leciała ze średnią prędkością. Kiedy na horyzoncie pojawiło się miasto, zaczął padać deszcz.

Res Strogel leżała na fotelu. Uprzednio włączyła autopilota. Fakt, że krople deszczu rozbijające się o szyby pogorszyły widoczność, docierał do niej powoli.

Res marzyła na jawie. Szkoda, że nie było w domu Gwena, pomyślała. Musiała przyznać w duchu, że przyjaciel Ewy zainteresował ja. Była ciekawa, co to za człowiek, który pragnie żyć u boku jej wesołej, łagodnie mówiąc, rozmownej, niezastąpionej przyjaciółki. Korciło ją również, aby porozmawiać z mężczyzną, który, jak to bywało dawniej, związał się już z trzecią towarzyszką życia. Trzeba przyznać, że to rzadki przypadek.

Uśmiechnęła się lekko. Czy i ja znajdę drugiego? Trzydzieści siedem lat to nie jest jeszcze za późno.

Nie była całkowicie pewna, czy pragnie poznać Gwena Kaspera po prostu dlatego, że jest podobno zdolny, może nawet dosyć wybitny, czy też dlatego, że chciałaby bardzo usłyszeć od niego, co sądzi o jej zaniechanym na razie zamiarze i jak ocenia ze swojego punktu widzenia jej pracę i wiążące się z nią kłopoty. Wiedziała, że opinia człowieka takiego jak on, może pobudzić jej zapał lub skłonić do rezygnacji.

Jednocześnie uświadomiła sobie, że ostatnio – a do tego przyznawała się niechętnie – zajmuje się zbyt często sprawami zawodowymi.

Najwyższy czas, pomyślała, żebym pojechała do dzieci, przy tych urwisach zacznę wreszcie myśleć czymś innym.

Przesunęła dłonią po czole, a potem spojrzała w bok, na swego towarzysza. On również siedział w fotelu skulony, z zamkniętymi oczami. Res uśmiechnęła się.

I ona odczuwała zmęczenie. Nie było to jednak raptowne wyczerpanie, które ogarnia ludzi po nie przespanej nocy i pracowitym dniu, ale rodzaj zniechęcenia, z którego można sobie zdać sprawę dopiero po dłuższym czasie, bo przychodzi niepostrzeżenie, a rodzi się wtedy, kiedy konflikt pomiędzy obowiązkiem a realnymi możliwościami staje się zbyt ostry.

Przez chwilę pomyślała o Halu Reonie. I jednocześnie z tą myślą ustąpił zły nastrój i zmęczenie. Ten Hal i Gwen, przyjaciel Ewy i sama Ewa i ty, Mar – ku Carpa, chociaż teraz śpisz, i twoi chłopcy, tak, ja, ja również, jesteśmy na właściwej drodze. Uśmiechnęła się i przeciągnęła. Jaka szkoda, że nie zastała tego Gwena. Jego zdanie, jako kogoś z zewnątrz, miałoby duże znaczenie.

Spojrzała w dół. Miasto przysunęło się bliżej. W dole, nieco z tyłu, pomiędzy koronami drzew widniały małe domki. Krople deszczu osiadały leniwie na linach, nad którymi taksówka przelatywała niemal tuż, tuż.

Rozbijający się o szyby deszcz zatarł kontury domów. Wszystko lśniło od wilgoci, sprawiając nieprzyjemne wrażenie, mimo jasnych kolorów i zieleni. Trudno w takich warunkach starać się o lepszy nastrój, pomyślała Res.

Ale co to jest? Res wstała wreszcie. Dlaczego właściwie pada? Co za cholerne niedbalstwo!

Odwróciła się i spojrzała za siebie. Byli już przecież od dłuższego czasu w granicach miasta! Przed taksówką rozpościerało się szare, zamglone niebo.

– Mark! – zawołała Res przytłumionym głosem.

Siedzący obok niej mężczyzna otworzył oczy, rozejrzał się, przez chwilę całkowicie oszołomiony, potem przesunął palcami po krótko ostrzyżonych, kędzierzawych włosach, usiłując doprowadzić je do porządku, i zapytał:

– A co to znowu za historia? – Zatoczył ręką łuk, wskazując na zewnątrz. – Dlaczego dopuścili do tego, żeby deszcz padał w jasny dzień? – Podniósł się. – Chyba mają tu lokalną stację regulacyjną?

– Poczekaj – powiedziała Res. Nacisnęła przycisk miejscowego CENTIN-u.

W kontrolce zamigotało kilkakrotnie światełko.

– Zajęte, widocznie i inni chcą się czegoś dowiedzieć – powiedziała ironicznie Res.

– Słucham – odezwał się po chwili komputer.

– Dlaczego w ciągu dnia pada u was deszcz? – zapytała ostro Res.

– Awaria nadajnika impulsu – odparł lakonicznie centralny informator.

– No to co? Nie mogliście choć raz zrezygnować w ogóle z deszczu?

– Póle kondensacyjne zaczęło już działać – wyjaśnił spokojnie CENTIN.

– I dlatego mamy teraz zmarnować pod dachem cały nasz wolny dzień?

– Tego nie wiem – odparł komputer.

– Oczywiście – fuknęła Res.

Mark Carpa roześmiał się. Spór Res z elektroniką bawił go. Zęby Marka odbijały się od jego ciemnej twarzy, połyskując w mroku kabiny.

– Ale może wiesz, jak długo potrwa jeszcze to paskudztwo? – zapytała uszczypliwie Res.

– Czy mogę uznać wyraz “paskudztwo” za synonim “deszczu”? – zapytał CENTIN.

Tym razem roześmiała się również Res.

– Oczywiście, przyjacielu – zgodziła się łaskawie.

– Deszcz do godziny ósmej trzydzieści pięć.

– A może będziesz tak uprzejmy i podasz mi prognozę pogody?

– Będę! – CENTIN uczynił wyraźną przerwę. Po chwili zawarczał: – Dziewiąta godzina zakończenie działania pola kondensacyjnego. Słonecznie. Dwadzieścia cztery stopnie, wiatry południowe jeden, wilgotność powietrza pięćdziesiąt procent, zachód słońca dziewiętnasta dwadzieścia, nocą spadek temperatury do osiemnastu stopni. Od pierwszej ponowne ożywienie pola kondensacyjnego. Od trzeciej do czwartej trzy litry opadów w formie deszczu na każdy metr kwadratowy, koniec!

– Jeżeli nie zawiedzie znowu nadajnik impulsu – odparła złośliwie Res, po czym wyłączyła przycisk. – Jak to dobrze, że chociaż słońce wschodzi wtedy, kiedy chce tego mechanika niebios, a nie jakiś nadajnik impulsu.

– A więc jeszcze pół godziny – stwierdził Mark.

– W takim razie polecę od razu do dzieci – zadecydowała Res. – A ty przyjedź tam w południe, powiedzmy, około wpół do jedenastej. Do tego czasu uporasz się chyba ze swoimi sprawami? Będziemy na ciebie czekać. – Przez ułamek sekundy pomyślała, że jeżeli Mark nie przyjedzie z jakiegoś powodu, popsuje jej tym humor.

Następnie wyłączyła autopilota i zaczęła obniżać fet

Siedzieli na stoku łąki, patrząc na rozłożone w dole miasto. Słońce wypiło właśnie z traw ostatnie krople deszczu, lekki wiatr orzeźwiał.

Dzieci Res, Tom i Anna, szalały, próbując chwytać motyle.

Zbocze, otoczone z lewej i z prawej strony soczystymi lasami, upstrzone kwieciem, przechodziło stopniowo ku dołowi w park i w miasto. Nikt nie zdawał sobie sprawy, że ta harmonia była możliwa dzięki przezornym dłoniom zdolnych architektów krajobrazu.

Res zastanowiła się, co może nastąpić, co się stanie, kiedy dojdzie tu ów żarłoczny potok! Wzdrygała się na samą myśl o tym. Wszystko zamieni się w pas pustynny! Mimo wszelkich wysiłków będzie musiał upłynąć rok, zanim rana się zagoi. Tak jak po operacji kosmetycznej, pocieszała się, po operacji, która upiększa.

Przez chwilę w jej świadomości odżyły sceny paniki. Uśmiechnęła się. Ostatecznie nauczyliśmy się już czegoś nowego.

Z lubością wystawiła twarz na słońce, nie otwierając oczu.

Przypomniała sobie miasto na północy, Mexera, kopułę, która chroniła zieleń parku przed mrozem, i – ku własnemu zdziwieniu – wróbla, który tak zawzięcie walczył o piórko.

– Mark – zapytała nieoczekiwanie – czy człowiek jest odpowiedzialny przed społecznością, jeżeli zaprzepaści coś, co już rozpoczął i w co włożył sporo wysiłku? Powiedzmy, że w przypadku, kiedy nie wiążą się z tym żadne nakłady społeczne. I wtedy, kiedy zrobi to po prostu dlatego, że ma dość tych kłód, które inni rzucają mu pod nogi!

Przez chwilę Mark sprawiał wrażenie zaskoczonego. Leżał wyciągnięty na trawie, podkurczywszy jedną nogę, i obgryzał źdźbło.

– Wydaje mi się – powiedział wreszcie – że nikt nie ma prawa hamować rozwoju wiedzy. Każdy z nas powinien wzbogacać naukę o nowe odkrycia… Ale dlaczego pytasz?

– Tak mi tylko coś chodziło po głowie…

– Jeżeli masz na myśli swoją pracę, to jesteś w błędzie. Wybacz, ale to by świadczyło o twoim egoizmie i zarozumialstwie, gdybyś dała za wygraną. Wiesz, że jesteśmy po twojej stronie. Poza tym… na razie respektujemy twoje życzenie i nie wtrącamy się w te rozgrywki, ale tylko dlatego, że miałaś wypróbować inne możliwości. Ale skoro tak!

– Nie, nie – zapewniła go żywo Res. Nagle odzyskała dobry humor. Chwyciła Marka za rękę i uścisnęła ją przelotnie.

– Mamo, mamo, złapaliśmy pawika! – Anna, córka Res, przyleciała zadyszana, za nią chłopiec. Trzymała motyla na dłoni palcami za skrzydła. Z dumą podsunęła go dorosłym pod same oczy.

Mark podniósł się.

– Zuch, zuch – pochwalił dziewczynkę. – Ale czy nie myślisz, że byłby ›on jeszcze ładniejszy, gdyby mógł latać w powietrzu i siadać na kwiatach? Spójrz tylko, on traci swój piękny kolor. Może byś go puściła? Szkoda go, przecież został stworzony w tak cudowny sposób. – To powiedziawszy Mark spojrzał z uśmiechem na Res. – To nie było naukowe, prawda?

Res odwzajemniła uśmiech.

– Co to znaczy “cudowny”? – zapytała szybko Anna. Jeszcze raz, ale tym razem dokładniej i jakby z żalem, przyjrzała się temu czemuś, co trzepotało się w jej dłoni, a następnie rozchyliła palce. Motyl nie ruszał się jeszcze przez chwilę, potem wzbił się ciężko w powietrze. Anna patrzyła za nim przez dłuższy czas.

– No więc, co w tym jest tak cudownego? – zapytał Tom, patrząc wyzywająco na Marka. – Jajo, gąsienica, poczwarka, motyl i znowu jajo. No i co?

– Mark chciał przez to powiedzieć – łagodziła Res – że to jest jednak godne uwagi, bo chodzi jednocześnie o dwie różne istoty…

– Niech Mark mówi sam – nadąsała się Anna.

– A więc – zaczął wyjaśniać Mark – Tom ma oczywiście rację. Ja jednak obstaję przy swoim. Bo to jest jak cud: oto gąsienica, stworzenie włochate i żarłoczne, mające sześć krótkich nóg tułowiowych i tyle samo odnóży dodatkowych, nagle się przepoczwarzą. Czy widzieliście kiedyś, jak szybko to się odbywa?

– Ja widziałam! – zawołała Anna.

– Ja też – chwalił się Tom.

– A więc – zaczął ponownie Mark – powstaje coś zupełnie nowego, co nie przypomina ani gąsienicy, ani motyla. Ale teraz wyobraźcie sobie taką poczwarkę. U pawików wylot następuje już po około dziesięciu dniach. Z poczwarki wychodzi zupełnie nowa istota, która w ogóle nie jest podobna do gąsienicy. Tamta ma aparat gębowy gryzący, pełza po roślinach, a motyl ma aparat gębowy ssący, jest kapryśnym akrobatą powietrznym…

Tom spojrzał na niego lekceważąco, przerywając mu:

– To dla mnie nic nowego! Sam już hodowałem motyle!

– Rusałki i pawiki, prawda mamo? – zawołała Anna.

– Owszem, to prawda – zgodził się Mark. – Ale zastanówcie się, co jest przyczyną tej zdumiewającej, cudownej i szybkiej przemiany. To drobne elementy budowlane, komórki, które są jednocześnie zegarem, budowniczym, malarzem i silnikiem. Geny, rozumiecie? I właśnie ten mechanizm funkcjonujący już od milionów lat zadziwia mnie zawsze i zmusza do szacunku. Ja w każdym razie podziwiam wszystko, co żyje, nawet jeżeli nie wydaje się to nam akurat pożyteczne. Trzeba to chronić, a nie niszczyć, kochany Tomku. – Tu Mark objął ramionami dzieci, które przysłuchując się jego słowom, przysiadły obok. – Ludzie poznali już wiele rzeczy, potrafią dużo, ale jednak nie wszystko i na razie możemy dokonywać niewielu zmian świadomych.

– Te drobne komórki sprawiają, że z gąsienicy powstaje motyl i staje się tym, czym jest, dokładnie w odpowiednim czasie? Czy to, że powstaje człowiek, jest również zasługą tych komórek? – zapytał Tom.

– Tak – potwierdził Mark. – To też.

– Ho! ho! – zawołała Res z udanym przerażeniem. – Teraz nawarzyłeś sobie piwa, Marku!

Anna przysłuchiwała się dyskusji w milczeniu, natomiast Tom najwidoczniej zapalił się do tego tematu.

– Powiedziałeś przedtem, że można coś zmieniać świadomie. Czy w takim razie można by, na przykład, stworzyć gąsienicę ze skrzydłami albo rybę z nogami?

– Ryba z nogami! – Anna chichotała z uciechy.

– Właściwie można by to zrobić – potwierdził Mark, zachowując powagę. – Ale po co? Zmiany muszą mieć sens i przynosić wszystkim korzyści. Dawniej, wiesz przecież o tym, zwierzęta, które służą ludziom za pokarm, były o wiele mniejsze i rosły wolniej. Zmieniliśmy to. Ziarna zbóż są dziś trzykrotnie większe. Trzeba tylko uważać, żeby nie spowodować dysproporcji, żeby po zmianach wszystko pasowało do siebie jak dawniej.

– A w ludziach, co w nich można zmienić? – zapytał szybko Tom.

– Hm… a może opowie ci to mama? Ona to studiowała! – Mark usiłował wydostać się z matni.

– Nie, nie, opowiadaj – zachęcała go Res. – Sama chętnie posłucham.

– No tak – mruknął Mark. – A więc w ludziach. Posłuchajcie. Dawniej istniała cała masa chorób nieuleczalnych, które, a przynajmniej część z nich, dziedziczyły dzieci. To już minęło. Choroby te wytępiono, będące ich przyczyną uszkodzone “cegiełki” mogliśmy zastąpić nowymi, normalnymi. Jedna z takich chorób nazywała się rak. Zginęły przez nią setki tysięcy ludzi. Teraz już jej nie ma. A nawet, jeżeli pojawi się na nowo, nikt przez to nie umrze. Mózg człowieka, a przede wszystkim pamięć, stał się bardziej sprawny…

– A czy można zrobić coś, żeby człowiek… zapomniał o czymś? – zapytał Tom. Widać było, że chłopiec nie zadał tego pytania przez zwykłą ciekawość.

– Owszem, ale i to nie byłoby rozsądne. Każde przeżycie czyni człowieka bardziej doświadczonym.

– Ale gdyby w ten sposób oszczędziło się komuś kłopotów, to wtedy byłby w tym sens! – upierał się Tom.

– A o czym ten ktoś miałby zapomnieć? – Ton głosu Res był ironiczny, a zarazem ostry i czujny.

– No, wiesz – Tom ociągał się wyraźnie. Potem się przełamał. – No, wiesz – powtórzył – skoro już zacząłem. A więc niedawno nadaliśmy do automatów szkoleniowych impulsy zakłócające, takie… – i tu Tom zaszlochał rozpaczliwie.

– Już dobrze, Tom, już dobrze – zawołała Res.

– Przez cały dzień szukano nadajnika. Oczywiście zajęcia się nie odbyły…

– Ach, Tom! – Mark z trudem powstrzymał się od śmiechu.

– Pani Fahr potem płakała. – Tom sposępniał znowu, jakby na samo wspomnienie tej sceny. wiedziała, że się bardzo rozczarowała. Zresztą my też zrozumieliśmy, że to było głupie. Chciałbym, żeby ona o tym zapomniała…

– Jeżeli sami zrozumieliście, że to było głupie, to wszystko jest już zapomniane! – powiedziała Res. – Wiesz, mutację genów przeprowadza się tylko wtedy, kiedy człowiekowi grozi prawdziwe niebezpieczeństwo, ale i w takim przypadku nie podejmuje się decyzji samemu. Zresztą nie wszystko można przeprowadzić, przynajmniej na razie, a efekt nie jest pewny. Pomyśl tylko, jak drobne są owe geny, na których dokonuje się mutacji, nazwijmy to po imieniu: operacji… Zresztą usłyszysz jeszcze o tym później, na zajęciach…

– Dawniej – dodał Mark – kiedy te prace badawcze dopiero się zaczynały, byli ludzie, którzy też uważali się za naukowców. Oni to właśnie chcieli uczynić z ludzi istoty przeznaczone do pracy i do walki, ludzi o nieludzkich właściwościach…

– Wydaje mi się, że to wystarczy, Mark – przerwała mu Res. – Będzie się o tym uczył, kiedy do tego dojrzeje i będzie chciał wiedzieć. Nieraz jest lepiej, jeżeli o czymś się nie wie. Takie wiadomości przydają się tylko…

– Dalej, opowiadaj dalej – nalegał Tom.

– Koniec! – zawołał Mark. – Mama ma rację! Wiecie co, nazbierajcie teraz dużych łodyg, każde z was po sześć, a ja wam pokażę, jak się z tego robi trzepaczkę. Ruszcie się! – I wymierzył każdemu z nich lekkiego klapsa.

– Tak, tak! – zawołały dzieci, puszczając się pędem przed siebie.

– Ja chcę dwa! – zawołała jeszcze Anna.

– Po prostu brak mi wprawy w podejściu do dzieci – powiedział z żalem Mark.

– Bardzo ładnie mówiłeś im o motylach, to podziała na Annę, nie bój się. A ja… czuję to samo co ty. Właśnie młodzi ludzie niekiedy niszczą jakieś życie bez najmniejszego zastanowienia. A przecież jest ono naprawdę cudowne!

– Nawet ten twój potok drobnoustrojów?

– Oczywiście, zwłaszcza on. Nieraz wydaje mi się, że te drobnoustroje stworzą nową epokę. Taką bez hałasu, śmieci, odpadków. Pomyśl tylko, ile rezerw, które są teraz zaangażowane przy ochronie środowiska naturalnego, można by zwolnić dzięki tym mikrobom.

– Ach, Res, mam wrażenie, że śnisz! – Mark pogładził ją łagodnie po ramieniu.

– Dlaczego właściwie nie masz dzieci? – zapytała nieoczekiwanie Res.

Pytanie jakby go zaskoczyło. Potem odparł z wahaniem:

– Mogę to zaraz wyjaśnić. Chciałem najpierw przeżyć dużo, a o przeżycia na tej planecie lub w jej otoczeniu nie jest tak trudno, prawda? Dlatego też jestem w twoim zespole. Lubię dzieci, tylko… zawsze czułem się za mało dojrzały do związku, rozumiesz? Zawsze mówiłem sobie: Jeżeli już, to tak naprawdę… Ale kiedy obserwuję twoje szkraby… Rodziłaś obydwoje?

– Tylko Tomka. Anna przyszła na świat metodą nowoczesną. – Res roześmiała się. – Ale są z jednego ojca, to zresztą widać.

– Proszę. Wystarczy tyle? – zawołała Anna jeszcze w biegu. Podsunęła Markowi pod nos całe naręcze łodyg.

– Tak. Chodź tu, usiądź i złóż ręce, ale rozsuń palce.

Anna uczyniła wszystko zgodnie z poleceniem.

Wtedy Mark, pilnie obserwowany przez Toma, zaczął przeplatać pomiędzy jej palcami łodygi, formują trzepaczkę.

Res w zamyśleniu przyglądała się tej scenie, a na jej twarzy pojawił się uśmiech.

Загрузка...