XIV

Raport Gwena przy dokładnym poznaniu okazywał się logiczny: istniały dowody, niezbite fakty. Wersję, według której helikopter został skonstruowany przez jakiegoś wybitnie zdolnego majsterkowicza i przystosowany do zdalnego sterowania, z uwagi na znalezione przedmioty komisja odrzuciła jako absurdalną. Jednocześnie postanowiono sprawdzić dokładnie posiadane dowody.

Do tej pory całą sprawę znały dwadzieścia trzy osoby. Dwadzieścia cztery, korygował w duchu Hal. Profesor Fontaine, dwóch jego najbliższych współpracowników, którzy przeprowadzili już pierwszą analizę, Djamila i Hal zostali mianowani tymczasowymi członkami komisji ONZ.

Badanie odpiłowanej bazy wykazało, że pomieszczenia były całkowicie umeblowane. W szufladach leżała część papierów, jakby mieszkańcom zabrakło czasu na gruntowną ewakuację. Meble, technika biurowa, w ogóle wszystko, co zostało znalezione, pochodziło z ostatniego ćwierćwiecza dwudziestego wieku.

Ziarenka, tkwiące w wydrążonych przez robaki kanalikach, okazały się pustymi pojemnikami na paliwo lub na inne, trudne do zidentyfikowania substancje. Meble pozwalały sądzić, że wielkość tych istot waha się w granicach od siedmiu do dziewięciu dziesiątych milimetra. Było to niemal szokiem dla wszystkich, którzy przeprowadzali badania.

Na niektórych dokumentach znaleziono daty, które odpowiadały teraźniejszości! Papiery osobiste zawierały miejsca urodzenia, nic nie mówiące, całkowicie nieznane nazwy miejscowości. Zdumienie wywołał wiek mikroskopijnych przybyszów, obliczony w przybliżeniu: okazało się, że owe “przecinki” mają od dwunastu do dwudziestu pięciu lat.

Nie znaleziono jednak niczego, co mówiłoby o pochodzeniu tych istot.

Komisja ogłosiła uchwałę, zgodnie z którą zaprzestano oficjalnych dyskusji na ten temat. Istnienie przybyszów przyjęto do wiadomości, ale podjęto nadzwyczajne środki ostrożności. Nie prowadzono też na ten temat żadnych rozmów.

W dniu, kiedy baza została z powrotem przyklejona, Gwen zjawił się wieczorem u Djamili i Hala, chcąc przejrzeć tę starą księgę. Hal zadał mu wtedy pytanie:

– Gwen, przypuśćmy, że ja mam rację. Jaki oni mają światopogląd? Do jakiej z istniejących wówczas klas należeli? – Nie ulegało wątpliwości, że ma na myśli owe “przecinki”.

Gwen rozłożył się wygodnie na piankowej kanapie. Hal zauważył, że jego przyjaciel przytył ostatnio, widocznie nie dbał o prawidłowe funkcjonowanie gruczołów. Hal zwrócił na to uwagę dlatego, że Gwen użył swego brzucha do podparcia dosyć grubej księgi.

– No cóż – odezwał się po chwili Gwen. – Musimy chyba przyjąć, że należeli wtedy do klasy panującej, bo kto inny mógłby sobie pozwolić na tego typu eksperyment, w dodatku w takich rozmiarach.

Ponieważ do dziś rozwinęli się niewiele pod względem technicznym, o ile możemy to w ogóle ocenić, wolno nam przypuszczać, że ich eksperyment nie miał zasięgu ogólnospołecznego.

– Uważaj! – ostrzegła go Djamila.

– Powinniśmy liczyć się z tym – wtrącił Hal – że oni mogą nie mieć wobec nas przyjaznych zamiarów.

– Co za głupie gadanie – odezwała się Djamiia, energicznie jak zwykle. – Pomijając już to, że nie traktuję poważnie twojej paplaniny – tu uczyniła w stronę Hala ruch głową zdecydowanie jednoznaczny – bądźcie łaskawi uwzględnić fakt, że oni są tacy mali. – Tak jak kiedyś Hal na polanie, zademonstrowała palcami wielkość owych istot. – Ostatecznie wylądowali tu – przycisnęła palcem lewą pierś – a ja nic nie zauważyłam.

– Chociaż jesteś w tym miejscu raczej wrażliwa – dodał uszczypliwie Hal.

Pogroziła mu pięścią. Gwen cieszył się jak dziecko.

– A wy zachowujecie się tak, jakby ludzkość była zagrożona – mówiła dalej Djamila.

– Nie wszystko jest tak, jak mówisz – powiedział Gwen. – Oni znali już wtedy broń atomową.

– A jaki był stosunek masy krytycznej do wielkości ich ciał? – Djamila zapaliła się do sprawy.

– Mila – uspokajał ją Hal. – Oni znali też syntezę jądrową i może nawet zapłon laserowy. Masa nie odgrywa wtedy żadnej roli.

– A co mogą zdziałać te kilkumiligramowe istoty?

– Jest jeszcze coś – wtrącił Gwen. – Pomijając fakt, że ich wymiary nie muszą mieć nic wspólnego z posiadaniem przez nich dużych bomb, mieli oni już wtedy opanowaną broń biologiczną. Jeżeli rozwijali ją dalej, może ona być poważnym zagrożeniem dla całej ludzkości. Zresztą są tak mali, że łatwiej im było zająć się bakteriami, nawet dokonywaniem ich mutacji, niż bombami.

– Rozmawiałeś z Res? – zapytał ostrożnie Hal. Gwen przytaknął.

– To, że przywiozłeś ją ze sobą, było jednym z twoich najlepszych pomysłów. Ja też bronię się przed tą myślą, Djamila, chciałbym, aby okazało się to nieprawdą. – Gwen uderzył pięścią w książkę. – Ale nie wolno nam tego zlekceważyć.

Djamila zmarszczyła brwi i opuściła kąciki ust; tego typu grymas wystawiał zazwyczaj jednoznaczne świadectwo jej rozmówcy.

– Zobaczymy – powiedziała, po czym zajęła się lekturą aktualności dnia, które pojawiły się akurat na ekranie.


Zadanie, jakie razem z Djamila otrzymali w ramach prac komisji, Hal uznał za niewdzięczne: wraz z pięcioma jej członkami i asystentem profesora mieli systemem pięcio-zmianowym obserwować bazę małych przybyszów, którą Hal z dużym nakładem sił i niezwykle starannie przykleił z powrotem do drzewa.

Obydwaj asystenci profesora musieli nawet pod mikroskopem skleić z powrotem budowle uszkodzone podczas badań. Była to robota filigranowa, granicząca z artyzmem.

Tym razem obserwator nie siedział na brzozie. Polana była do tego stopnia obstawiona zamaskowanymi przyrządami, że każdy szelest liści, niemal powiew wiatru, mógł być wzmocniony do piekielnego huku.

Ruchomy pomost był w stanie w mgnieniu oka podnieść dwie osoby na wysokość, z jakiej cała baza była widoczna. Zrezygnowano ze zdalnie sterowanych kamer. Trudno było przewidzieć, jak może podziałać na małych przybyszów nadmiar techniki.

Na platformie pomostu znajdowało się wszystko, co ułatwiało podczas obserwacji sporządzanie powiększonych rysunków.

Na polanie ustawiono też pawilon dobrze go maskując i urządzono się w nim wygodnie. Hal zaopatrzył się w najnowsze notatki dotyczące korekty katalizatorów w kombinacie, traktując je jako rodzaj odprężenia. Nikt nie liczył się z możliwością rychłego powrotu maluchów.

Następnego dnia, kiedy Hal i Djamila przyszli, aby objąć popołudniową zmianę, od razu zauważyli, że coś się musiało wydarzyć. Przed nimi stały trzy samoloty.

Pomost, na którym znajdowali się profesor Fontaine i jeden z jego asystentów, był uniesiony. Koledzy z poprzedniej zmiany siedzieli w pawilonie przed ekranem, nie myśląc chyba nawet o pójściu do domu.

Djamila i Hal zauważyli od razu, że w górze na lądowisku stoi jeszcze jeden helikopter, a przy tablicach poruszają się dwie osoby, powiększony obraz nie pozostawiał żadnej wątpliwości.

Tak, po tych tablicach obiecywano sobie dużo. Znajdował się na nich tekst w języku antyczno-angielskim, który zawierał przede wszystkim prośbę do maluchów, by nawiązali z ludźmi kontakt.

Ludziki miały zawieszone aparaty fotograficzne i właśnie fotografowały kolejno jedną tablicę po drugiej.

Profesor Fontaine nalegał, aby zaznaczyć na tablicach pewne fakty z dziejów ludzkości, starczyło też miejsca na propozycje dotyczące sposobu nawiązania kontaktu.

Tekst nie był długi, ale redagowanie go nie obyło się bez trudności. Profesor nie wypowiedział się, co myśli o mojej tezie, wspominał Hal, tylko pomrukując kiwał głową i wpychał do ust te swoje okrągłe ciasteczka. Wydawało się jednak, że jest jakiś zamyślony. Ale – tu Hal poczuł przypływ dumy – moje odkrycie odegrało pewną rolę podczas formułowania tekstu. Nie możemy się przed nimi skompromitować, ale tamci też nie powinni się wystraszyć, powiedział niedawno Gwen. Bo przypuśćmy, że należeli, wtedy do klasy panującej – w jaki sposób mogliby zrozumieć nasz świat? Pieniądz, Hal uśmiechnął się, podstawa ich egzystencji, przestał już istnieć, a przynajmniej stracił całkowicie swoje znaczenie. Ciekawe, czy oni zdołaliby pojąć, że z większości towarów każdy bierze tyle, ile mu potrzeba? W jaki sposób ci ludzie, którzy prowadzili luksusowe i ekstrawaganckie życie, poradziliby sobie teraz z bonami za wydajność? No i z pracą, jako że nikt by jej za nich nie wykonał.

Ja na przykład, kiedy w zakładzie wszystko jest w porządku, otrzymuję dwadzieścia bonów miesięcznie, Djamila do dwudziestu pięciu. Czy tamci przestawiliby się na wino, bo jako artykuł spożywczy nie kosztuje nic, podczas gdy za butelkę szampana trzeba oddać jeden bon, a za alkohol mocniejszy nawet trzy? Swego czasu papierosy palił co drugi dorosły człowiek. Czy oni by się teraz odzwyczaili palić tylko dlatego, że za dwadzieścia papierosów ze względu na ich szkodliwość społeczną trzeba zwrócić cztery bony?

U nas też ekonomiką zajmowała się początkowo cała armia ludzi. Ale jaki sens miałoby teraz odpisywanie środków na amortyzację inwestycji, podwyższanie podatków? Zupełnie jak – Hal namyślał się przez chwilę, ale przyszło mu do głowy tylko jedno porównanie – jak chomik, który przekłada swą zdobycz z jednej torebki policzkowej do drugiej. Czy oni by – to zrozumieli? Stale się produkuje i szuka nowych rozwiązań, a Rada kieruje i koordynuje potrzeby. Jeżeli powstaną jakieś nieprawidłowości, do akcji wkraczają terytorialne organa zabezpieczające. Niczego się jednak przy tym nie transferuje, nie przeprowadza się żadnych spekulacji, statystyk, manipulacji. Czy ich mózgi zdołałyby to zakodować? Czy nie trzeba z tym się zżyć?

Wszystkie te sprawy nie mogły być oczywiście opisane na kilku tablicach, przede wszystkim dlatego, że teza Hala nie została jeszcze potwierdzona. Mógł już sobie wyobrazić minę Djamili i uśmiech Gwena, gdyby jego obawy okazały się bezpodstawne, chociaż oni też mieli pewne wątpliwości.

Koledzy z pawilonu, nie odrywając wzroku od ekranu, poinformowali ich, że prawdopodobnie chodzi o patrol maluchów, który dokonuje przeglądu ewakuowanej bazy i fotografuje z niezwykłym zapałem tablice. Patrol nie spostrzegł chyba nawet zwróconych na siebie urządzeń, wyposażonych w najdoskonalsze oczy i uszy, jakimi dysponowała współczesna technika. Nie mieściły się w ich polu widzenia. Może maluchy wzięły je za połyskujące w oddali obłoki, albo część jakiegoś olbrzymiego drzewa.

Obydwaj fotografowali niezmordowanie.

Widocznie podzielili się pracą, bo rozpoczęli od tablicy środkowej, po czym ruszyli do następnych, kierując się w przeciwne strony.

Jeden z nich dotarł już do przedostatniej tablicy, kiedy widzowie zgromadzeni przed ekranem wydali niemal jednocześnie okrzyk przerażenia. Nad krawędzią platformy pojawiła się para olbrzymich, drgających, pokrytych szczeciną czułków, które znieruchomiały na moment, jakby szukając czegoś, a następnie gwałtownie poderwały się do góry. Czułki mieściły się na okrągłej, pokrytej osłoną chitynową głowie, której część dolna uzbrojona była we wzbudzające trwogę uzębione żuwaczki.

– To mrówka! – krzyknęła nagle Djamila. Reszta odetchnęła z ulgą, ale wkrótce okazało się, że przedwcześnie.

Mrówka nie należała nawet do dużych, była raczej normalnym, małym owadem o długości nie przekraczającej trzech milimetrów. Można to było obliczyć, porównując ją z tablicą. Jednak przy tym maleństwie, które z całkowitym spokojem majstrowało coś przy aparacie – widocznie zakładało nową błonę – wyglądała niczym straszliwy potwór z bajki. I właśnie do niej maluch był zwrócony tyłem.

Owad posuwał się do przodu stopniowo, w charakterystyczny dla mrówek sposób, to zatrzymując się, to znów poruszając czułkami. Maluch, który nie sięgał mu nawet do oczu, najwidoczniej miał paść jego ofiarą.

Jeden z techników kręcił z podniecenia jakąś gałką. Głośnik szumiał, nie było jednak nic słychać. Ale maluch wyczuł chyba grożące mu niebezpieczeństwo. Odwrócił się nagle, znieruchomiał na ułamek sekundy, po czym zaczął biec co sił w stronę helikoptera.

Mrówka rzuciła się do przodu, chybiła.

Drugi maluch skrył się błyskawicznie za tablicą. Od miejsca wydarzeń dzielił go odstęp prawie dziesięciu centymetrów.

Widzowie włączyli drugą kamerę, która przedstawiała widok z drugiej strony tablic. Maluch pędził pod ich osłoną ogromnymi susami. Nie przewidział jednak jednej rzeczy: pośrodku platformy utworzyły się wąskie szczeliny. Jedną z takich rys maluch wykorzystał jako kryjówkę. Ale to nie polepszyło chyba w istotnym stopniu jego sytuacji. Obydwiema rękami trzymał się kurczowo krawędzi szczeliny, lecz mrówka była już tuż, tuż, i kłapnęła żuwaczkami…

Obserwatorzy jęknęli zgodnie, kiedy dłonie rozluźniły uchwyt, a maluch runął na dno szczeliny. Hala ogarnęły smutek i zarazem złość. Dlaczego Fontaine, który siedział na drzewie, nie wkroczył do akcji? Wtedy nie doszłoby do tej tragedii!

Zamierzał właśnie podbiec do drzewa i powiedzieć profesorowi, co o nim myśli, ale w ostatniej chwili zatrzymał się: drugi maluch, który zdążyłby podbiec do helikoptera, tym bardziej że mrówka znieruchomiała, poruszając jedynie czułkami, zbliżył się na odległość około półtora centymetra. Uniósł jakiś długi przedmiot – strzelbę! – wycelował w głowę mrówki, w następnej chwili błysnęła drobna iskierka, ale bez rezultatu. Czyżby chybił?

– Jeżeli nie strzeli w oko – szepnął technik – to niczego nie osiągnie. Pancerz owada jest za twardy.

Istotnie. Ale mrówka nie zostawiła mu czasu na dokładne celowanie. Jeszcze raz błysnęło, potem po raz trzeci. Błyskom towarzyszyły wzmocnione przez głośnik trzaski.

Wreszcie maluch, szukając ratunku, rzucił się do ucieczki. Tym razem jednak profesor wkroczył do akcji.

Ludzie wpatrzeni w ekran cofnęli się odruchowo. Coś ogromnego zbliżyło się do mrówki i jakaś płyta – paznokieć profesora – oddzieliła owadowi głowę od tułowia.

Palec zniknął. Kadłub mrówki wił się konwulsyjnie, potem wszystko ustało. Dla tej mrówki wszelkie polowania skończyły się raz na zawsze.

Zwrócili wzrok na malucha. Początkowo przystanął, potem na widok palca profesora, który uznał widocznie za górę, a więc za zjawisko przyrody o niebywałych rozmiarach, rzucił się na ziemię. Następnie wstał powoli, zatrzymał się, z wahaniem podszedł do nieżywej mrówki, obszedł ją nieufnie dokoła, trącił lufą strzelby.

Wreszcie przyszedł do siebie. Podbiegł do szczeliny, w którą wpadł jego kolega, położył się na brzuchu i zajrzał w dół. W głośniku coś zabrzęczało niezrozumiale. Maluch zaczął nagle dawać jakieś znaki, jakby do kogoś w dole.

Djamila i Hal spojrzeli na siebie ze zdumieniem. Czyżby tamten jeszcze żył? Stojący obok nich technik powiedział z przekonaniem:

– On żyje – po czym dodał z uśmiechem: – Chyba, że dostał ze strachu zawału serca. – Spoważniał trochę. – Jemu nic się nie stanie, nawet gdyby runął na skałę z wysokości tysiąca metrów.

Zrozumieli to od razu. Ich sposób rozumowania spłatał im ponownie figla.

– Czy widziałeś kiedyś – Djamila zadała to pytanie, jakby dziwiła ją niepojętność kolegi – żeby na przykład mrówce, skoro mówimy już o tych istotach, coś się stało przy upadku? Porównaj masę ciała i opór powietrza.

Maluch podbiegł do helikoptera, skąd wyjął linę, po czym opuścił jej koniec na dno szczeliny. Wkrótce rozbitek wydostał się na powierzchnię cały i zdrowy.

Przez chwilę, jakby wstrząśnięty, stał przed olbrzymią martwą mrówką, następnie podszedł do tablic i podjął fotografowanie. dachowanie drugiego zaskoczyło ludzi przed kamerą. Dużym nożem manipulował przy padlinie, odciął nogi od kadłuba, porąbał je i ułożył w stos.

Kiedy jego kolega skończył fotografowanie, pobiegł do helikoptera, wystartował i w chwilę później osiadł tuż przy szczątkach mrówki, które wspólnie załadowali do helikoptera.

– Trofeum myśliwskie – mruknął technik, robiąc przy tym minę, jakby sam miał teraz w ustach dużego trzmiela albo coś w tym rodzaju.

Helikopter znów wystartował, zatoczył koło, wzniósł się ponad najwyższe wierzchołki i zniknął w oddali.

Загрузка...