IX

Zapowiadała się wczesna zima. Nikt z nich nie znał jeszcze tej pory roku. Mogli jedynie wyliczyć ją teoretycznie i nie dać się jej zaskoczyć.

Wiedzieli, że woda, a nawet deszcz zmieniają swój stan skupienia, zamarzają na twardą masę; udowodniły to eksperymenty laboratoryjne, z którymi zapoznano wszystkich członków ekspedycji.

Co najmniej na okres trzech miesięcy temperatura spadała poniżej punktu zamarzania. Na zebraniu całej ekspedycji “Oceanu II” rozważano projekt, aby, opuścić te okolice i przenieść wszystkie operacje na południe, a więc tam, gdzie nie trzeba było liczyć się z tak niską temperaturą. Osiedla ludzi makro z pewnością znajdowały się i w tamtych stronach.

W końcu uznano, że zima nie jest taka straszna, tym bardziej iż można się było do niej przygotować.

Tymczasowe miejsce na bazę, odkryte i zorganizowane przez grupę Chrisa Noloca, miało tak korzystne położenie, że zdecydowano się tu przezimować. Decyzję przypieczętował fakt niedużej, bo liczącej zaledwie pół dnia lotu helikopterem odległości do statku “Ocean II”. Poza tym z miejsca postoju “Oceanu II” łączność z ojczyzną była zadowalająca, a to mogło mieć istotne znaczenie dla powodzenia misji.

Po podjęciu tej decyzji zaczęto w szybkim tempie urządzać bazę. Przewieziono też do niej połowę załogi “Oceanu II”. Na statku, po opróżnieniu go z niezbędnych do budowy bazy materiałów, miał być przeprowadzony przegląd techniczny, aby statek w każdej chwili był gotowy do ruszenia. Poza tym miał być dla ich ojczyzny stacją nadawczo-odbiorczą, a dla bazy nadajnikiem dalekiego zasięgu i stacją przekaźnikową.

Trudno było znaleźć lepsze miejsce na bazę niż to, które odkryła grupa ekspedycyjna Chrisa.

Oblecieli już miasto makrosów. Na południu pasmo lasu z olbrzymimi drzewami rozciągało się prawie do samego osiedla. A na jednym z drzew, na skraju niedużej polany, odkryli platformę, podobną do płaskowyżu na pniaku, ale nie tak dużą. Teren był niemal idealnie poziomy i równy. Za to strefy obrzeża obfitowały w jaskinie, w których można było składować materiały.

Ennil wysunął teorię, że w przeszłości część tego ogromnego drzewa z niewiadomych powodów ucięto i w ten sposób powstała platforma. Miał on jednak zastrzeżenia co do wyboru miejsca na bazę: istniało niebezpieczeństwo, że synowie niebios zetną również i to drzewo.

Nie ulegało wątpliwości, że taki czyn pociągnąłby za sobą nieobliczalne skutki. Ponieważ jednak zarówno Tocs, jak i członkowie kolektywu kierowniczego byli zdania, że do momentu nawiązania kontaktu z makrosami nie upłynie już dużo czasu, przystali na to ryzyko. Podjęto jednak środek zapobiegawczy: po urządzeniu bazy właściwej miała zostać założona w. pobliżu druga, rezerwowa.

Przede wszystkim wybudowano lotnisko, następnie pomieszczenia, warsztaty i hale magazynowe. Do budowy stosowano głównie elementy prefabrykowane, przewiezione z “Oceanu” helikopterem ciężarowym. Sześć z siedmiu znajdujących się na “Oceanie” helikopterów miało stacjonować w bazie, jeden pozostał na statku. Zmontowano również duży samolot dalekiego zasięgu, mogący pomieścić całą załogę bazy. Samolot miał stać zawsze w pogotowiu. i Już pierwsze mroźne noce pokazały, że z zimą nie będzie żartów.

Chris jako kierownik “Highlife”, jak żartobliwie nazwano bazę, udawał się codziennie z samego rana, jeszcze przed rozpoczęciem pracy, na obchód infekcyjny.

Pewnego ranka opuścił swoją sypialnię, przeszedł po cichu przez długi korytarz i zatrzymał się zaskoczony przed drzwiami wyjściowymi. Nie można ich było otworzyć! Jednocześnie zauważył, że światło z – zewnątrz, wpadające przez okienko nad drzwiami, jest inne niż zwykle, jakby przytłumione. Chris wyłączył na chwilę skąpe oświetlenie korytarza i teraz widział wyraźnie, że światło z zewnątrz dziwnie się mieni, przypominając podświetlony kryształ. Jeszcze raz spróbował otworzyć drzwi, opierając prawą nogą o framugę i ciągnąc z całych sił za klamkę. Daremnie! Wrócił do sypialni, gdzie również znajdowało się okno, ale i tam nie mógł go otworzyć, a widoczność była równa zeru.

Chris zrozumiał, że przed ich mieszkaniem coś leży, jakaś matowa powłoka, tak wytrzymała, że mogła skutecznie opierać się sile człowieka. Kiedy fakt ten dotarł do jego świadomości, zrobiło mu się gorąco. Znowu wybiegł z sypialni. A w narzędziowni czekała kolejna niespodzianka: zawartość tlenu w powietrzu wynosiła zaledwie dziewiętnaście procent. Błyskawicznie wyłączył ogrzewanie gazowe. Potem pobiegł z powrotem do sypialni i zbudził telefonicznie dyspozytora. Oprócz niego nikt jeszcze nie zauważył chyba tej osobliwej i niebezpiecznej powłoki.

Chris rozumował w następujący sposób: im dłużej załoga będzie spać, tym mniej zużyje tlenu. Nie groziło im więc jeszcze bezpośrednie niebezpieczeństwo.

Ale wszyscy znajdowali się w jednym domu i to – i jak się teraz okazało – nie było rozsądne.

Wkrótce zjawił się dyspozytor, niosąc wąż gumowy i rurę.

– To chyba lód – powiedział. – Trzeba go będzie rozmrozić.

Ostrożnie podeszli do drzwi wyjściowych. Dyspozytor podłączył wąż do pobliskiego zaworu, a z przodu wetknął do niego rurę i zapalił ulatniający się gaz. Wylot rury zajął się równomiernym, kopcącym płomieniem. W ten sposób rozpoczęło się systematyczne ogrzewanie metalowych drzwi. W miejscu, gdzie trafiał płomień, pojawiała się brzydka czarna plama, pachniało też spalenizną.

Wkrótce odnieśli pierwszy sukces. Drzwi ustąpiły pod silnym naporem, przejście było jednak nadal zablokowane. Dyspozytor ogrzewał topniejący lód bez zbytniego pośpiechu. Krople wody, czarne, okopcone, toczyły się pod ich nogi. Minęło sporo czasu, zanim załoga wydostała się na zewnątrz.

Cały “Highlife” pokryty był równomierną warstwą lodu. Pojazdy samochodowe i samoloty tworzyły ponure, szkliste pagórki; teraz nie było co marzyć tym, aby wprowadzić je do jakiejkolwiek akcji. Również dostęp do magazynów i warsztatów trzeba było sobie utorować. Wyprawa została sparaliżowana uwięziona.

Ludzie krzątali się, nie ukrywając zatroskania.

Dopiero koło południa lodowa obręcz zelżała. Na powierzchni ukazały się kałuże. Sytuacja poprawiła się jeszcze bardziej, kiedy słońce podniosło się wyżej. Lód zamienił się w wodę, która spływała gdzieś albo wsiąkała w liczne szpary i pory podłoża.

Przedsięwzięto środki zaradcze. Przede wszystkim zainstalowano podgrzewane rury, które miały zabezpieczać dopływ powietrza do pomieszczeń, poza tym zbudowano hale dla samolotów i samochodów. Potrzebne do tego części sprowadzono z “Oceanu”.

Już wkrótce okazało się, że praca na zewnątrz przy temperaturze poniżej punktu zamarzania może nawet zagrażać życiu. Jeden z techników znalazł się pewnej nocy wśród kryształów lodu, nieustępliwych i wysokich na kilka stóp. Kryształy wokół niego rosły nadal, odcinając dopływ powietrza. Pomoc nadeszła w ostatniej chwili.

Warstwa lodu tworzyła się tak gwałtownie, że Chris, w trosce o swoich współtowarzyszy, wydał ścisły zakaz prowadzenia jakichkolwiek prac na zewnątrz już przy temperaturze zerowej.

Zanim zdołano ustalić, w jakim stopniu występujące tu bakterie mają działanie higroskopijne i ocieplające, co mogłoby zostać wykorzystane w ich bazie, wydarzyło się coś, co uniemożliwiło dalsze prace na zewnątrz. Wokół “Highlife'u” utworzyła się gęsta, biała warstwa z bezładnie porozrzucanych olbrzymich kryształów lodu.

Ennil określił tę warstwę jako atmosferyczny śnieg, w odróżnieniu od śniegu wytwarzanego sztucznie w laboratoriach.

Jak wykazała sonda akustyczna, warstwa śniegu wynosiła tu dziewięćset stóp.

Chociaż poruszanie się po oblodzonej powierzchni drewna między kryształami lodu wydawało się możliwe, to takie przedsięwzięcie kryło w sobie cały szereg niebezpieczeństw: kryształy mogły runąć w dół, a olbrzymie bryły lodu odłamywały się, wypełniając sobą jaskinie.

W ciągu dnia z góry ściekała woda, która zamarzała nocą, tworząc coraz to grubszą warstwę lodu. Innym niebezpieczeństwem była groźba zabłądzenia. Wszelkie dźwięki były silnie tłumione, jaskinie tworzyły osobliwy labirynt. Z tego powodu ludzie regularnie wyrąbywali w lodzie sztolnie, które łączyły najważniejsze obiekty. Poprowadzono nawet szyb pionowy, nie zdołano jednak wyjść nim na zewnątrz: nastąpiły widocznie nowe opady śniegu. Rurę trzeba było przedłużyć o siedemdziesiąt stóp. Jednak już na drugi dzień po przebiciu powłoki lodowej szyb wystawał ponad nią na wysokość trzydziestu stóp, tak bardzo zmniejszyła się w ciągu dnia warstwa śniegu.

Chris odwiedził Gelę w jej izbie i poprosił ją, aby poszła z nim na pierwszą obserwację terenu ze śnieżnej włóczni, jak nazwał szyb. Gela zgodziła się chętnie. Każda odmiana w monotonnym rozkładzie dnia sprawiała przyjemność, chociaż roboty nie brakowało: sporządzono mapę topograficzną, wykorzystywano fotogrametryczne zdjęcia ludzi makro w celu uzyskania danych o ich rzeczywistych wymiarach, porównywano i katalogowano informacje o roślinach i zwierzętach, wykonywano też nowe zdjęcia.

Święta Bożego Narodzenia wniosły nieco urozmaicenia. Wprawdzie później Chris żałował, że nie zadbał o jeszcze lepszą atmosferę, ale w duchu przyznał, że i on znalazł się pod wpływem nastroju, jaki udzielił się wszystkim. Załodze potrzebne były optymizm i wiara w przyszłość mimo czyhających na nią stale niebezpieczeństw, mimo niepewności, z jaką wiązało się każde nowe przedsięwzięcie, i wreszcie mimo pozornie wrogo nastawionego wobec ludzi środowiska. Cel ich był bowiem szlachetny: nawiązać kontakt z innymi istotami rozumnymi, nawet jeżeli nie będzie to łatwe.

W śnieżnym pancerzu, pod warstwą dziwacznych kryształów, w blasku zmajstrowanej przez Karla imitacji choinki, nawiedzały ich myśli o domu i najbliższych. Przede wszystkim jednak o tych, którzy zginęli podczas podobnych wypraw. To właśnie martwiło Chrisa. Chodziło mu też o Gelę. Gela nie była w stanie ukryć, o czym myśli tego wieczoru. Jedynie Karl dbał, żeby uroczystość zakończyła się w radosnym nastroju. Poparty przez Ennila, ogłosił, że ogromne, zielone dziwadło, które w kasynie powiesił u sufitu, to jemioła. Uparł się też, aby odświeżyć dawny angielski zwyczaj całowania się pod jemiołą. Był przekonany, że większość ich przodków pochodziła ze Starej Anglii, owego mitycznego kraju. Spojrzał na obecnych, jakby oczekiwał potwierdzenia swojej tezy, ale była ona w równej mierze śmiała, co nieprawdopodobna, gdyż właśnie pochodzenie ludzi można było zaliczyć do tego typu zagadek, które graniczyły już z legendą. Większość przyjęła jednak jego propozycję całowania chętnie, gdyż oznaczała ona prawdziwe urozmaicenie, a poza tym prawie wszyscy byli jeszcze młodzi.

Codzienną monotonię przerywała łączność z “Oceanem II”, dokąd przekazywali najrozmaitsze odkrycia i wyniki badań albo po prostu komunikaty o stanie bazy. Inna łączność ze światem nie istniała, nawet z najbliższą okolicą. Część zespołu pracowała z zapałem nad nadajnikiem. Była to z pewnością najbardziej istotna czynność. Toteż ci, którzy przy tym byli zajęci, już od kilku dni mieli niezmiernie ważne miny. Widocznie znajdowali się na właściwej drodze, aby zrozumieć programy radiowe makrosów.

Na zewnątrz panowała oślepiająca jasność.

– Jak tu pięknie, Haroldzie – rozmarzyła się Gela.

Rzeczywiście było ładnie. Wszędzie olśniewająca biel. Ale tylko w pobliżu szybu zdołali zidentyfikować ową białą masę: tworzyły ją niezliczone setki dużych, migotliwych kryształów o wspaniałej grze barw. Kryształy były porozrzucane w nieładzie, przekrój każdego z nich wynosił około dwudziestu stóp.

Pomiędzy nimi wisiały olbrzymie igły z lodu. Co jakiś czas odrywały się od nich odłamki i wirując w powietrzu spadały na śnieżną powłokę. Żaden z nich się nie roztrzaskał, wzmacniały jedynie warstwę otaczającą “Highlife”.

Nieopatrzne odezwanie się Geli dotknęło Chrisa. Poczuł zimno, ale nie była to wina chłodnego powietrza. Powiedziała “Haroldzie”, żyjącemu nadała imię zmarłego.

Nie – może o nim zapomnieć, pomyślał Chris, czując ogarniający go smutek. Święta Bożego Narodzenia! To nie ma sensu. Ona nie przezwycięży się chyba nigdy!

Z wahaniem sięgnął po jej dłoń. Chciał powiedzieć, jak bardzo ją kocha. Spojrzał na nią. Patrzyła gdzieś przed siebie, a jej twarz wyrażała przepełniające ją szczęście. Nawet nie zauważyła swego przejęzyczenia.

– Tak, Gela, to jest piękne – powiedział wreszcie. Po krótkiej chwili dodał gorzko, myśląc przy tym o Haroldzie: – Ale wyobraź sobie, że bylibyśmy gdzieś tam! – Nieokreślonym gestem wskazał na migocącą w oddali biel. – To by oznaczało koniec.

– Piękność i niebezpieczeństwo są prawie nierozerwalne! – Gela przysunęła się do niego. Objął ją ramieniem. – Zimo mi – powiedziała.

Wokół szybu spadły nagle liczne kryształy, łomocąc o dach. Jeden z nich, groźny w swych wymiarach, wspaniale połyskując, zaczepił o kant dachu chwiał się.

Mimo woli Gela przytuliła się do Chrisa, ale już po chwili odsunęła się nieco zakłopotana.

Chris usiłował zrzucić kryształ nogą, ale osiągnął tylko to, że kryształ zakołysał się jeszcze gwałtowniej.

Gela przyłączyła się ochoczo do zabawy, twarz jej nabrała rumieńców.

Nagle kryształ oderwał się ze śpiewnym dźwiękiem i runął w przepaść, odprowadzany ich wzrokiem.

Chris spojrzał na Gelę. W jej oczach tańczyły wesołe, figlarne ogniki. Kiedy wyprostowała się, Chris przyciągnął ją do siebie i pocałował. Oddała pocałunek.

Potem milczeli przez chwilę i wtedy właśnie Chris zadał pytanie, którego natychmiast pożałował:

– Kogo teraz pocałowałaś, Gela? – Pragnął, żeby zdziwiła się i powiedziała: – Jak to kogo? Ciebie, Chris!

Ale Gela milczała. Spoglądała w dal, potem odwróciła się do niego, wspięła się na palce, pocałowała go szybko, ujęła za rękę i pociągnęła do klatki szybowej. Idąc już, powiedziała:

– Czy to nie wszystko jedno?

Było to coś więcej, niż tylko odpowiedź na niemądre pytanie. Było to coś, co bolało


Następne dni przyniosły dwa wydarzenia. Nadajnik na “Oceanie II” został włączony w system radiokomunikacji makrosów w paśmie fal ultrakrótkich, umożliwiając prowadzenie nasłuchu bezpośredniego. Programy te “Ocean” transmitował również do bazy dwa razy dziennie w godzinnych odcinkach. Były to audycje słowno-muzyczne. Większość radiostacji nadawała w jakimś nie znanym, twardym języku. Niezmiernie rzadko natomiast, i to z zakłóceniami, odbierali stację, której język wprawdzie rozumieli, ale sens wielu słów pozostawał dla nich zagadką.

Nasłuch tej stacji prowadzony był na “Oceanie” bez przerwy, odbiór jednak był zły i pozbawiony ciągłości, ale właśnie ten program oznaczał dla załogi dwie godziny przerwy w pracy. Niemal wszyscy zbierali się codziennie w kasynie, aby wysłuchać strzępów audycji, nadawanych dla nich z “Oceanu”. Często programy te stawały się podstawą żywych dyskusji, po których rodziły się najrozmaitsze przypuszczenia, co też to lub owo mogło znaczyć. Najbardziej jednak dręczyło ich pytanie, dlaczego cześć makrosów mówi po angielsku, a przynajmniej językiem zbliżonym do angielskiego? Dlaczego w ogóle ludzie ci mówią różnymi językami? Czy różnorodność języków świadczy o różnorodnym, a może nawet przeciwstawnym rozwoju makrosów? O sporach? Ale we wszystkich dyskusjach przeważał język angielski. Przypadek? Wykluczone.

Na jednym z takich zebrań Ennil wystąpił ze śmiałą, ale wyjaśniająca wiele wątpliwości hipotezą, według której prorok Nhak z owianych tajemnicą czasów prehistorycznych wiedział o istnieniu makrosów i przejął ich język. Pozostawało już tylko wyjaśnić, skąd pochodzą makrosi. Ennil snuł dalej swoje rozważania. Według niego nie można było wykluczyć, że makrosi pochodzą z odległych zakątków wszechświata, że po prostu odkryli i zasiedlili planetę, która wydała im się nie zamieszkana, w każdym razie jeżeli chodzi o istoty rozumne. Ennil liczył się nawet z tym, że w przyszłości, kiedy nawiążą stałe kontakty z makrosami, może zaistnieć problem, a nawet spór, kto ma prawo do tej planety.

Wielu członków ekspedycji, zwłaszcza młodszych, podchwyciło z zapałem pomysł, że makrosi są przybyszami z kosmosu. Zapowiadało się więc na to, że spotkanie przybierze charakter rozmowy, a nie dyskusji. Ale i tak tezie Ennila nie można było na razie przeciwstawić żadnej innej. Zagadką pozostała różnorodność języków. Czyżby

– Ekspedycja Mikro z jakichś względów przestali żyć wspólnie? Bo chyba wylądowali tu razem!

Chris usiłował nie ulegać tej hipotezie, bronić się przed poglądem, według którego wszystko sprowadzało się do fikcyjnych kosmonautów. Taka teoria była z pewnością wygodna, zwłaszcza dla tych, którzy godzili się z myślą, że dokładne zbadanie ewolucji człowieka jest sprawą niemożliwą. Dlaczego nie rozważano możliwości, że ludzie i istoty makro rozwijali się równolegle, obok siebie?

Chris nie ujawniał swoich przypuszczeń, zbyt wiele bowiem istniało kontrargumentów, do których za to idealnie pasowała hipoteza Ennila. Na przykład pytanie o zadaszenie w ich ojczystych osiedlach, które chroniło ich atmosferę i dobre warunki życia. Kto je zbudował? A wieczny stos atomowy, który skutecznie rozwiązywał problem energetyczny, urządzenia stanowiące zagadki historyczne, budowle, których ludzie nie mogli wznieść! Udowodnione obecnie istnienie makrosów stawiało wszystkie te zagadki w zupełnie innym świetle, ale jeszcze ich nie rozwiązywało.

Drugie wydarzenie było bolesne, ale miało dla ekspedycji, a zwłaszcza dla Chrisa, większe znaczenie.

Była to noc z drugiego na trzeciego lutego, tuż przed północą, kiedy wyrwał go ze snu telefon. Dyżurny radiotelegrafista meldował w podnieceniu, że za godzinę przyleci helikopter dalekiego zasięgu, który w związku z pilną sprawą zabierze go na pokład “Oceanu II”, gdzie Chris spędzi co najmniej tydzień.

Chris miał jeszcze pełną godzinę, mimo to narzucił na siebie szybko ubranie i spakował najważniejsze rzeczy. Myślami przebiegł ostatnie nie załatwione jeszcze sprawy, a kiedy minęło pierwsze zaskoczenie, połączył się ponownie z centralą. Radiotelegrafista nie wiedział jednak, o co chodzi, mógł jedynie powiedzieć, jak bardzo jest zadowolony, że Chris zrozumiał prawidłowo polecenie.

Chris podał dokładnie położenie śnieżnej włóczni, skąd miał zostać zabrany. Potem usiadł na łóżku, aby lepiej się skoncentrować, i spisał na kartce najważniejsze polecenia dla Geli.

Kierownictwo ekspedycji nie zdecydowałoby się na taki krok bez istotnej przyczyny. Ostatecznie już sam lot był sporym ryzykiem, choć miejsce postoju “Oceanu” było podobno wolne od śniegu.

W końcu Chris przerwał rozmyślania i zawołał Karla. Nie licząc się z tym, że tamten był jeszcze półprzytomny ze snu, wyjaśnił wszystko, po czym dodał:

– Karl, tak jak to było ustalone, Gela będzie mnie zastępowała. Mam do ciebie prośbę: pomóż jej! Znasz ją dobrze, odbyłeś razem z nią podróż na Czerwońcu, wiesz, o co mi chodzi?

– Wiem, Chris – odparł Karl. – Możesz na mnie polegać. Wracaj szczęśliwie!

Chris udał się do kabiny Geli. Nie pukał, aby nie wywołać hałasu. Zatrzymał się w progu. Jego wzrok przyzwyczajał się stopniowo do półmroku. Na zewnątrz widniało odległe, białe słońce. Zamknięta w lodzie lampa, przemknęło mu przez głowę.

– Tak? – Pytanie rozległo się z kąta, gdzie stało łóżko Geli, nie zabrzmiało jednak bojaźliwie, raczej niechętnie, jakby ten, kto je zadał, nie rozbudził się jeszcze całkowicie.

– To ja, Chris. Przepraszam cię, Gela.

– Chris!

Pstryknął wyłącznik i mała nocna lampa oświetliła pomieszczenie. Chris widział właściwie jedynie prawą rękę Geli, aż po jej nagie, jaśniejące nieco wyżej ramię. Twarz pozostawała w cieniu.

Siedziała teraz w łóżku wyprostowana, przecierając sobie oczy lewą ręką. Nie miała nic na sobie.

Chris usiłował na nią nie patrzeć. W duchu wyzwał siebie od głupców. Ostatecznie kąpali się już razem! Ale – tłumaczył sobie – tu nie basen.

– Przepraszam cię – powtórzył – ale chciałem ci to powiedzieć osobiście, że masz mnie zastąpić przez tydzień. Za piętnaście minut polecę helikopterem na “Ocean”. Coś musiało się stać, coś bardzo ważnego, w przeciwnym razie nie ryzykowaliby. – Poczuł złość na samego siebie, że znowu wspomniał o niebezpieczeństwie, i chcąc odwrócić jej uwagę od tak drażliwego tematu dodał: – Niestety nie wiem nic więcej. Łączność też nie była dobra.

– Może to ma jakiś związek z istotami makro? – zastanawiała się Gela, widać było jednak, że nie spodziewa się odpowiedzi.

– Proszę, napisałem tu w skrócie, na co masz zwracać uwagę. – Podszedł bliżej i podał jej kartkę.

Rzuciła na nią przelotne spojrzenie.

– Będzie dobrze – powiedziała po chwili. – Ostatecznie nie jestem tu sama. – Spojrzała na niego poważnie. – Ale ty, Chris? Co ciebie tam czeka? Uważaj na siebie, dobrze?

– Warunki klimatyczne są sprzyjające – odparł sztywno Chris. Podszedł bliżej do Geli i wyciągnął rękę. – Trzymaj się, Gela!

– Do widzenia, Chris! – powiedziała cicho, niemal czule, patrząc mu prosto w oczy.

Ociągając się, poszedł w stronę drzwi.

Nagle, kiedy zatrzymał się w progu, żeby pomachać na pożegnanie, zrzuciła z siebie kołdrę, podbiegła do niego i przytuliła się do jego piersi.

Objął ją, czując pod dłońmi ciepło jej nagich, rozgrzanych snem pleców. Żałował, że ma na sobie gruby skafander podróżny. Pocałowali się. Po chwili Gela odsunęła się od niego.

– A więc, trzymaj się, szefie. I wracaj szybko. – Objęła go jeszcze raz i puściła.

Skinął głową, jakby chciał jej dodać otuchy, wtedy odwróciła się i wolnym krokiem podeszła z powrotem do łóżka. Światło, zamknięte na zewnątrz w lodzie, migotało w jej włosach.

Chris czuł w głowie chaos. Zamknął za sobą drzwi, wrócił powoli do swojego pokoju, wziął bagaż i udał się do wyciągu. Musiał przejść przedtem przez kilka korytarzy wyrąbanych w lodzie i śniegu, i nagle wydało mu się, jakby to wszystko ni«działo się naprawdę. Czuł jeszcze na dłoniach ciepło Geli, zapragnął przechować je.

Czy chciała w ten sposób tylko dodać mu otuchy przed niebezpieczną podróżą, czy też przełamała się? Uciążliwa wędrówka przez lśniący korytarz stała się jakby lżejsza. Dopiero gdy włączył wyciąg, powrócił do rzeczywistości. Jedno wydawało się pewne: niezależnie od tego, co ci na “Oceanie” znów wymyślili albo odkryli, nic nie zdoła nim tak łatwo wstrząsnąć. Miał nadzieję, że Gela będzie czekała jego powrotu nie tylko ze względu na obowiązki, jakimi została obarczona.

Pilot śmigłowca był dziwnie poważny i milczący.

– Coś nowego? – zapytał z ożywieniem Chris, sadowiąc się w fotelu obok.

– Raczej tak – odpowiedział pilot. Nie wydawał się jednak skłonny do dzielenia się z nim nowinami.

Nie, to nie, pomyślał Chris, potrafię się opanować. Głośno powiedział tylko:

– Chciałbym rzucić jeszcze okiem na miasto.

Pilot machnął ręką, jakby miał powiedzieć: – Jeżeli to konieczne – po czym dodał gazu.

Niebo było zasnute chmurami, nie panowała jednak całkowita ciemność. Wydawało się, że lecą otoczeni zewsząd watą.

Śmigłowiec wzniósł się ponad wierzchołki olbrzymich drzew. Tam, gdzie leżało miasto, wisiała nad horyzontem blada smuga światła. Po chwili, tym wyraźniej, im wyżej wznosił się helikopter, wyłoniły się na podobieństwo gwiazd światełka, pojedyncze, w rzędach i szeregach. Z mniejszej odległości światła nie były już podobne do gwiazd, przybrały za to konkretne kształty: prostokątów, kół, trójkątów. Były to okna mieszkań makrosów.

Jeszcze trochę i z ciemności wynurzyły się jakieś bloki ustawione obok siebie i na sobie, odbijające się od szarobiałego tła podłoża. Pomiędzy nimi było światło. Promienniki świetlne, przekazujące promienie słońca, wisiały w niewidocznych sieciach, tworząc w powietrzu jasne stożki, a na ziemi połyskliwe koła. Pojedyncze samoloty z jaskrawoczerwonymi światłami pozycyjnymi i reflektorami przemykały pomiędzy blokami i drzewami jak zjawy. Niektóre bardziej oddalone budynki były iluminowane. Centrum miasta było widne jak za dnia: barwne światła migotały, to zapalając się, to gasnąc.

Pilot trzymał maszynę na dużej wysokości. Przeleciał nad peryferiami, zatoczył rozległy łuk i wziął kurs na “Ocean”. Chris nie prosił go już, żeby przelecieli jeszcze nad centrum. Widocznie wskazany był pośpiech.

Oparł się wygodniej plecami o fotel. Silnik terkotał monotonnie.


Z radością dostrzegł “Ocean”. Świtało już, kiedy helikopter zniżył się do lądowania. Ku zdziwieniu Chrisa panowała tu niemal całkowita ciemność. Jedynie na moment lądowania zapalono światła na pokładzie. Śniegu było istotnie niewiele, widocznie zmiotły go morskie wiatry. Tylko w kotlinach leżała brudnoszara warstwa zmieszana z kamieniami.

Jeżeli Chrisa zdziwiło milczenie pilota – chociaż uważał jego zachowanie się za cechę charakteru – to zupełnym zaskoczeniem dla niego byli ludzie spotkani teraz na “Oceanie” po trzymiesięcznej rozłące, zaaferowani, poważni, nieskorzy do żartów. Po drodze spotkał Jensa Relpeka, a widząc jego przygnębienie, zapytał:

– Powiedz, co się tu dzieje?

– Ty jeszcze o niczym nie wiesz… – stwierdził Jens. – Potem machnął ręką i dodał: – Tocs. Wypadek. Jest umierający.

Ta wiadomość spadła jak cios. Tocs! Podczas długiej podróży Chris poznał go jako doświadczonego, rozważnego i mądrego kierownika ekspedycji, i za to cenił go bardzo. Nie był to typ służbisty, postępował zawsze konsekwentnie i rzeczowo. Mimo kariery, jaką zrobił, pozostał człowiekiem, z którym dało się rozmawiać. Rewolucjonista Tocs, który jako jeden z pierwszych ujął się za ludźmi pozbawionymi praw.

Chris musiał też przyznać w duchu, że właśnie dzięki Tocsowi nabrał otuchy, kiedy objął funkcję

Ennila. Mając pomoc Tocsa nie można wypaść źle,

To była jego dewiza. Tak samo myślało zresztą wielu innych,

Chris nie czuł się teraz na siłach, żeby zameldować swoje przybycie. Usiadł w fotelu w przestronnym foyer i poprosił Jensa, żeby zajął miejsce obok niego. Przez chwilę zbierał myśli, a następnie zapytał:

– Jak to się stało?

– Trudno dokładnie powiedzieć. Jechali dżipem na inspekcję, jak zwykle. Przeprowadziliśmy do wody ten podziemny kanał, żeby w razie czego móc dotrzeć na “Oceanie” do morza również zimą…

Chris skinął głową; wiedział o tym.

– Tocs chciał zobaczyć, jak postępują prace przy śluzie. Byli w czwórkę. Oprócz Tocsa uratował się tylko jeden. Podobno góra, kanał i śluza zawaliły się, grzebiąc ich pod sobą. U kierowcy wszystko skończyło się na złamaniu kości. Dwaj towarzysze Tocsa, Rellim i Drof, zostali zasypani. On sam ma zmiażdżoną dolną część ciała. To tylko kwestia godzin… – Relpek urwał na chwilę, potem mówił dalej: – Badania przeprowadzone w ciągu dnia pozwoliły wykryć długi ślad o ostrych kantach. Zdjęcia lotnicze wykazały, że jest on podobny do tych, które ciągnęły się wzdłuż wybrzeża. Najprawdopodobniej jest to ślad stopy makrosa. Wkrótce zobaczysz zdjęcia.

– A wy nie widzieliście go, jak nadchodził?

– Nie, “Ocean” jest w tej idiotycznej kotlinie. Teraz przenosimy miejsce postoju do jaskini na zboczu.

– Co nam jeszcze przyniosą kontakty z tymi potworami! – zawołał Chris w podnieceniu. – Nie wiemy nawet, w jaki sposób porozumieć się z nimi. A oni nie mają w ogóle pojęcia o naszym istnieniu, sam widzisz… – Potrząsnął głową. – Ale to nas nie odstraszy! Nie poddamy się, Jęjis!

– Nie trać czasu – przypomniał mu po chwili Relpek. – Chciał się z tobą zobaczyć. Jest przytomny i haruje jak wół. Mieh uśmierzył mu bóle, odżywia go sztucznie. Nic więcej nie można zrobić. Tocs wie, co go czeka.

Chris musiał się przemóc, zanim zameldował się u Tocsa. Nic nie wskazywało na to, że leży tu ktoś śmiertelnie chory; żadnej pielęgniarki, żadnego zapachu lekarstw. Tylko referentka, zazwyczaj radosna i uśmiechnięta, siedziała z poważną miną.

– Wejdź! – rozległ się głos z otwartego gabinetu.

Chris drgnął. To był głos Tocsa, brzmiał jak zwykle, może tylko bardziej szorstko. Czy rzeczywiście była to już kwestia kilku godzin?

Tocs półleżał w fotelu. Ubrany był w swój ulubiony pulower. Wyglądał tak, jak go pamiętał Chris, jedynie twarz była może trochę bardziej pożółkła. Obok stały dwa dyktafony i kilka telefonów.

– Zbliż się, chłopcze, usiądź – powiedział. – Słyszałeś już chyba, że mi się dostało, chociaż zabroniłem na razie o tym rozpowiadać. I tak już za dużo ludzi się załamało. Ale teraz dajmy temu spokój. Nigdy jeszcze nie odczuwałem tak silnie, jak cenną rzeczą jest czas! – Uśmiechnął się. – No cóż, złóż mi krótkie sprawozdanie, co u was słychać, w jaki sposób chcecie wziąć się za tych cholernych, człapiących olbrzymów. Chciałbym dożyć tego… Ale nie zbliżajcie się do nich za bardzo, sam widzisz, czym to grozi!

Chris czuł się nieswojo. Nie mógł udawać, że wszystko jest w porządku, ani ukrywać, jak bardzo boleje nad Tocsem. Po raz pierwszy z trudem podporządkował się woli dowódcy. Wiedział, że tak trzeba i że właśnie taka postawa sprzyja działaniu Tocsa. Dowódca czynił to, co Chris zaniedbał w bazie podczas świąt Bożego Narodzenia: dawał innym przykład, robił wszystko, żeby ów nieszczęśliwy wypadek nie zaciążył na losie całej ekspedycji. Chris zaczął niepewnie opowiadać, starając się przy tym, aby sprawozdanie było zwięzłe. Przede wszystkim poinformował, że projekt nawiązania kontaktu nie został jeszcze opracowany.

Tocs słuchał w milczeniu, a potem powiedział:

– Nie mogę dać ci żadnego przepisu, ale nie radziłbym robić cokolwiek teraz, zimą. Na razie jesteśmy unieruchomieni, bardziej niż zazwyczaj. Pracujcie dalej, również nad sposobem łączności. I lepiej będzie, jeżeli poświęcicie dodatkowo jeszcze pół roku na poznanie tych makrosów. Zawsze marzyłem o tym, żeby nawiązać kontakt z innymi istotami rozumnymi – Tocs mówił teraz cicho. – Nigdy jednak nie zastanawiałem się, czy tamci też sobie tego życzą i czy taki kontakt jest w ogóle możliwy. To jeszcze bardziej zwiększa ryzyko. O tym, jacy oni są, wiemy tyle co nic. – Tocs uśmiechnął się chytrze: – Do ich przeszłości wrócimy jeszcze. Wiemy tylko, że język angielski odgrywa u nich nadal dużą rolę. Ich mieszkania są zawieszone na linach. Czy to świadczy już o wyższym stopniu rozwoju? Część naszych specjalistów twierdzi, że to jest przyszłość budownictwa. Istnieje wiele materiałów odpornych bardziej na rozciąganie niż na ciśnienie. – Tocs uczynił ręką niezdecydowany gest. Po chwili włączył magnetofon i zaczął mówić urzędowym tonem, który sprawił, że Chris wyprostował się mimo woli:

– Chris Noloc, życzą sobie, żebyś został moim następcą, ale ze zmienionym zakresem odpowiedzialności: Ty poprowadzisz akcję makro, a tu, na “Oceanie”, polecam ci zostawić swojego stałego zastępcę, powiedzmy Relpeka. Sprawą dla nas najważniejszą jest nawiązanie kontaktu, przy czym należy unikać zbędnego ryzyka, o ile to będzie w ogóle możliwe. Chris, niniejszym przekazuję ci funkcję i związaną z nią odpowiedzialność dowódcy ekspedycji. – Po tych słowach Tocs wyłączył magnetofon. – To by była część oficjalna. – Znowu spojrzał chytrze, zmarszczył czoło i zapytał: – Chyba zgadzasz się na to?

Chris czuł, że coś drapie go w gardle, ale uśmiechnął się i skinął głową.

– To dobrze, chłopcze. A teraz słuchaj uważnie. Nie, najpierw wyjmij ze skarbca tą starą księgę. – Podał Chrisowi klucz i po chwili tamten wyciągnął z szafy pancernej owinięty wstęgą foliał. – Tajemnica państwowa wielkiej wagi – wyjaśnił Tocs, robiąc przy tym ważną, ale jednocześnie ubawioną minę. – Według mnie cały ten szum wokół tego to głupota. Ale zostałem zobowiązany do zachowania tajemnicy i tego samego powinienem był żądać od ciebie. Powiedziałem: powinienem był. Nie mówmy więcej o tym. A więc tu w środku – stuknął palcem w foliał – kryje się nasza historia. Bo trzeba ci wiedzieć, że ona istnieje. Wysłuchaj, co mam ci do powiedzenia. A kiedy skończę, zrozumiesz i ty, dlaczego potrzebny nam jest ten kontakt, tak bardzo potrzebny! – Przez chwilę spoglądał w milczeniu za okno. – To sprawa wielkiego znaczenia! – powtórzył cicho i z naciskiem. Potem opadł z powrotem na oparcie fotela i przymknął oczy, jakby wyczerpany. – Poczekaj – trochę, wydaje mi się, że powinienem najpierw coś zjeść.

Nacisnął przycisk dzwonka. Po chwili przez drzwi zajrzała jasnowłosa referentka. W jej wzroku widniała troska.

– Inez, muszę omówić z tym młodzieńcem mnóstwo spraw. Nie chciałbym przedwcześnie osłabnąć, ani żeby mi przeszkadzano. Podaj mi od razu jeszcze jeden łyk.

Skinęła głową, zamknęła za sobą drzwi, ale wkrótce zjawiła się znowu z dużą strzykawką, podciągnęła Tocsowi rękaw i wbiła fachowo igłę.

– Tak lubiłem jeść! – poskarżył się żartobliwie Tocs, podczas gdy Inez wciskała powoli tłok strzykawki. – A teraz nie wolno mi nawet spróbować pożywienia. – Kiedy wyciągnęła z powrotem igłę, powiedział: – Dziękuję, Inez, i nie wpuszczaj teraz nikogo!

Znowu oparł się wygodniej w fotelu, odprężył się i półgłosem, oszczędzając sił, zaczął mówić.

Robert Tocs zmarł nazajutrz w południe. Umarł samotnie w fotelu, tak jak go widział Chris wieczorem poprzedniego dnia.

Dla Chrisa nastały teraz ciężkie dni. Odpowiedzialność, spotęgowana przez wynurzenia Tocsa, spędzała mu sen z powiek. Potrzeba mu było kilku dni, aby ochłonąć, wyrobić sobie obraz dotychczasowych osiągnięć. Doszedł do przekonania, że do tej pory za bardzo przejmował się swoją misją zwiadowczą, tracąc przy tym trochę z oczu główny cel ekspedycji. Jego zadanie, które mu zlecił Tocs, nie należało do łatwych. Miał zostać nadal zwiadowcą, ale jednocześnie kierować całą ekspedycją. Nie ulegało chyba wątpliwości, że po tym, jak Tocs uczynił go swoim powiernikiem, a tym samym zaufanym rządu, musiał znajdować się w pierwszej linii przy nawiązywaniu kontaktu. Ale co miał zrobić z powierzoną mu tajemnicą? W ciągu pierwszych dni dręczyły go wątpliwości. Czy wolno mu zachować dla siebie tę straszliwą prawdę? Tu, na posterunku w świecie makro? Czy jego towarzysze nie mają prawa dowiedzieć się o wszystkim, skoro narażają dla sprawy swoje życie? A może wiedza rozbudzi w każdym z nich wolę rozwiązania tego zadania?

Powoli dojrzewała w nim decyzja zerwania tego długiego łańcucha wtajemniczonych. Rozważał, jakie reakcje może wywołać wyjawienie prawdy. Po długich wahaniach doszedł do wniosku, że najpierw musi ustalić program działania.

Postanowił mianować Relpeka swoim zastępcą na ”Oceanie”. Jednocześnie uznał za niezbędne wtajemniczyć go we wszystko. Logicznym następstwem tego kroku byłoby poinformowanie w odpowiednim czasie reszty załogi.

Decyzja ta, będąca wynikiem długich zmagań wewnętrznych, zdjęła mu kamień z serca. Teraz uwierzył, że dorósł do swego zadania.

Rozmowa z Jensem utwierdziła go w tym przekonaniu. Postanowili wtajemniczyć całą załogę, nie bacząc na skutki tego wykroczenia przeciw obowiązującym ustaleniem rządu. Zresztą konsekwencje tego kroku mogły zaistnieć dopiero po powrocie do ojczyzny, a ta chwila była jeszcze zbyt odległa.

Chris postanowił wrócić jak najszybciej do bazy. Jego wyobrażenia o sposobie nawiązania kontaktu przybierały coraz bardziej konkretne kształty.

Na razie jednak nadzorował prace przy zmianie miejsca postoju “Oceanu”. Nad jaskinią na zboczu, nowym miejscem postoju statku, można było, choć z trudem, zainstalować wysokiej jakości antenę. Spodziewano się po tym odczuwalnej poprawy łączności.

Po dziesięciu dniach pobytu na “Oceanie” Chris odleciał do bazy. W helikopterze znajdował się odbiornik, który miał umożliwić odbiór programów nadawanych przez ludzi makro, a poza tym miniaturowy nadajnik, którego przeznaczenia nie znał nawet Relpek. Zażyczył sobie, by odwiózł go pilot, który miał być mniej małomówny i “dosyć śmiały”. Relpek spełnił to życzenie, ale dał do zrozumienia, że chętnie dowiedziałby się czegoś więcej o zamierzeniach Chrisa.

– Musisz uzbroić się w cierpliwość – odparł z uśmiechem Chris. – Nie wiem, czy to się uda, dlatego wolę o tym jeszcze nie mówić.

Pilot nazywał się Jack Siwel. Chris zdążył go poznać w czasie podróży jako dobrego szachistę i pieśniarza. Przy obecnych warunkach atmosferycznych lot wiązał się z dużym ryzykiem, ale Jack spoglądał tylko spod krzaczastych brwi, bez widocznych obaw. Miał gęste włosy, a twardy zarost sprawiał, że jego twarz nawet po goleniu połyskiwała czernią. To wszystko nadawało mu ponury wygląd, co kłóciło się z pełnymi humoru piosenkami, które śpiewał podczas towarzyskich wieczorów, czerpiąc ze swego nieprzebranego, jakby się mogło wydawać, repertuaru.

Przelatując tuż nad lasem, Chris wspomniał swój pierwszy lot w tym kierunku. W powietrzu roiło się wtedy od żywych istot. Teraz nad tą bezkresną bielą wszystko wydawało się wymarłe. Tylko w oddali krążyły niesamowicie duże, czarne latające stwory, które jednak albo nie zauważyły helikoptera, albo też ignorowały go całkowicie.

Nagle osłupieli: po dużej leśnej polanie szło dwóch ludzi makro, to nie ulegało wątpliwości. Do nóg mieli przyczepione długie deski, którymi orali gwałtownie śnieg. Posuwali się gęsiego, w równym rytmie, żłobiąc dwa głębokie, wyprofilowane rowy ostrych kantach.

– Opuść się niżej! – zawołał podniecony Chris.

Oczy Jacka zaiskrzyły się. Skinął głową i śmiało obniżył lot. Ostatecznie miał po raz pierwszy zobaczyć na własne oczy makrosów.

O ile obydwaj wędrowcy wyglądali z góry jak zwykli ludzie i niemal całkowicie pasowali do obrazu, to obserwowani z coraz mniejszej wysokości zmieniali się gwałtownie.

W końcu pod helikopterem widać było tylko płaski ruch; zniekształcenie perspektywiczne ukazywało osobliwe obrazy kołyszących się gór, błyszczących, ciągnących się w nieskończoność prostopadłościanów pagórków.

Chris zamachał ręką, dając znak Jackowi, aby zatoczył krąg wokół zamazanych, trudnych do uchwycenia wzrokiem formacji, które sam uważał za głowy makrosów. Jack z uznaniem opuścił kąciki ust; zadanie odpowiadało mu. Zataczał coraz mniejsze koła.

Raptem nastąpiło nowe zjawisko: z nie zidentyfikowanych początkowo źródeł zaczęły wznosie się rytmicznie ku górze obłoki pary, zasłaniając na pewien czas całkowicie widok.

A potem, niczym urojenie, pojawił się przed nimi dziwny obraz: w odległości około trzech tysięcy stóp zza mgły wyłoniło się oko, które wypełniło sobą całe ich pole widzenia. Najpierw ujrzeli dużą, błyszczącą kulistą gałkę, której biel przesłaniało barwne koło niebieskoszarej, usłanej złotymi punkcikami tęczówki. W środku tęczówki znajdowała się duża, czarna jak węgiel źrenica. Na górze i na dole sterczały rzęsy, na których wisiały wodne kule. Oko jak u Geli, przemknęło Chrisowi przez głowę, tylko powiększone dwa tysiące razy. Piękne, porywające, budzące otuchę i równocześnie strach. Teraz z pewnością nas widzą!

Trwało to ułamek sekundy. Raptownie i z prędkością wykluczającą wszelką reakcję, runęła na helikopter jakaś zamazana góra, zaciemniając wieżyczkę, po czym nastąpiło zderzenie.

Jack odchylił się instynktownie do tyłu, przelecieli jeszcze trochę zupełnie na oślep, rozległ się zgrzyt, i nagle wokół nich zrobiło się biało, a potem wszystko poszarzało. Silnik zachłysnął się i ucichł. Obaj leżeli na wklęsłej szybie kabiny, śmigłowiec stał na dachu. Chris pierwszy wrócił do rzeczywistości. Nachylił się do Jacka. – Jesteś ranny?

– Żeby to szlag! – zaklął tamten ł zreflektował się natychmiast. – Nie.

– Zachowujemy się jak ostatni naiwniacy – zauważył Chris.

– Czy to był ich atak? – zapytał Jack jakby samego siebie.

– Tak, ale chyba nie skierowany świadomie przeciw istotom rozumnym! – Słowa Chrisa brzmiały pewnie. – Diabli wiedzą, za kogo wziął nas ten olbrzym. Może zląkł się o swoje oko. Znajdowaliśmy się przecież dokładnie na linii jego wzroku, prawdopodobnie w małej dla niego odległości. Na pewno się zdziwił, że zimą coś leci w powietrzu. – Chris uśmiechnął się.

– Hm – mruknął Jack. Nie zabrzmiało to jednak markotnie. – To mnie cieszy. W każdym razie jestem pewien, że nie wydostaniemy się stąd tak szybko.

Chris przeklinał się w duchu za własną nieostrożność. Jak daleko wolno mi się posunąć? – zastanawiał się. Narażam przecież na niebezpieczeństwo całą wyprawę. Ale czy istnieje inny sposób, żeby zetknąć się z ludźmi makro? Gdyby ów człowiek zorientował się, że przed jego okiem leci nie owad czy obce ciało, tylko helikopter, ryzyko by się opłaciło.

No cóż, on nie miał o tym pojęcia, a rezultatem tego jest katastrofa. Chris postanowił opracować program całej ekspedycji, który uwzględniałby prawdopodobieństwo wszystkich zaistniałych dotychczas wypadków. A potem, pomyślał, musimy pracować intensywniej, żeby poznać ludzi makro. Powiódł wzrokiem po kabinie. W pasach wisiały nietknięte przyrządy elektroniczne. Przyszło mu na myśl oko i to, co powiedział mu Tocs. Na pewno porozumienie jest możliwe, nawet jeżeli na przeszkodzie stoją wieki!

Podczas gdy Chris usiłował dojść z samym sobą do ładu, Jack robił przegląd śmigłowca. Po chwili stwierdził:

– Zdaje się, że wszystko gra. Ale nie chciałbym ryzykować teraz startu. Chyba utknęliśmy w śniegu. Jeżeli śmigło uderzy o kryształ, może się złamać. Najpierw trzeba helikopter uwolnić.

– Najpóźniej nastąpi to wtedy, kiedy stopnieje śnieg – zauważył z przekąsem Chris. – Nie wiem, czy starczy nam żywności na tak długi okres.

Jack zamyślił się.

– Powiedziałeś: “Kiedy stopnieje śnieg?” – zapytał, nie czekając w ogóle na odpowiedź. Wprawnie zapuścił silnik i wkrótce turbiny napędowe ruszyły z hukiem.

Chris zrozumiał jego zamiar. Jack wyłączył sprzęgło, a prąd ciepłego powietrza z silnika zaczął ogrzewać śnieg.

– Wyjdę na zewnątrz – powiedział Chris. Właz odchylił się tylko częściowo. Jack pomógł Chrisowi. Osiadłe na klapie kryształy lodu ustępowały ze zgrzytem. Wreszcie Chris przecisnął się na zewnątrz.

Istniała jeszcze groźba ześlizgu. Helikopter utknął śniegu na głębokość około pięćdziesięciu stóp.

Jedna z łopat śmigła tkwiła w białej masie. Pod helikopterem leżała warstwa śniegu o grubości co najmniej czterystu stóp. Na sam widok szczelin i rozpadlin pomiędzy kryształami Chrisa przeszedł dreszcz.

Minęło już południe, kiedy po niewymownych trudach i niebezpiecznej pracy siedzieli wreszcie w swoich fotelach, gotowi do ciągle jeszcze ryzykownego startu.

Jack nie tracił otuchy, ale westchnął z ulgą, kiedy sterowany przez niego ostrożnie helikopter oderwał się od śniegu. Maszyna chwiała się jeszcze, ale coraz szybciej nabierała wysokości.

– Śnieg nas uratował – przekrzykiwał huk silnika Chris. – Co by było, gdyby tamten cisnął nami o twardą ziemią! Ale oko miał ładne, prawda? – dodał.

Czuł, że musi rozładować sytuację. Sam nie wiedział, co ma o tym myśleć: owszem, udało im się wystartować, ale równie dobrze próba mogła się zakończyć fiaskiem.

Nie trzeba było zbliżać się do tamtych! A może pomysł był dobry, tylko że mnie nie wolno tego robić? Z całej ekspedycji tylko Jens i ja znamy nasze pochodzenie! Dopiero – teraz zdał sobie sprawę z ogromu odpowiedzialności, jaka spoczywała na nim od chwili śmierci Tocsa. Zachował się lekkomyślnie! Coś podobnego nie może się już nigdy powtórzyć!

W dole rozpościerała się nieprzejrzana biel. Jack utrzymywał maszynę na tak dużej wysokości, że olbrzymie drzewa pokryte śniegiem zdawały się zlewać z całą powierzchnią, pełną ciemnych pól.

Chris myślał o bazie zasypanej śniegiem. Nikt nie mógł przewidzieć, jak długo jeszcze będą musieli siedzieć bezczynnie pod białym całunem.

Mam do dyspozycji mocny, zatankowany helikopter dalekiego zasięgu i odważnego pilota. Nie musielibyśmy nakładać dużo drogi, gdybyśmy odwiedzili miasto ludzi makro. Tam właśnie należałoby zainstalować nadajnik. To by chyba nie było tak bardzo skomplikowane.

Rozważał też możliwość wylądowania w bazie i przekazania tej misji komuś innemu, jednak byłoby to równoznaczne ze zmniejszeniem na pewien czas liczby członków załogi.

– Jack, wznieś się wyżej, ile tylko możesz. Spróbuję przesłać radiotelegram.

Jack skinął głową i chwycił za stery.

Uzyskanie łączności kosztowało Chrisa wiele trudu, w końcu jednak dowiedział się, że górna platforma szybu jest akurat na równym poziomie z warstwą śniegu. Zarządził przygotowania do rozładunku helikoptera, ale zapytany o czas lądowania zawahał się, po czym dał jakąś wymijającą odpowiedź.

Przed nimi ukazało się znowu miasto ludzi makro. Pomiędzy wiszącymi domami przelatywały samoloty. Drzewa na peryferiach dźwigały na sobie gruby kożuch śniegu. W czasie nocnego lotu przed dziesięcioma dniami Chris przeoczył jedno: śnieg leżał tylko na skraju miasta, centrum zaś było czyste, tworząc na owej śnieżnej pustyni kolistą, równo wytyczoną plamę.

Porozumieli się wzrokiem. Chrisa znowu ogarnęły wątpliwości. Wyzwał siebie w duchu od ludzi chwiejnych, niepewnych i lekkomyślnych, wreszcie skinął głową na znak zgody.

Z włączonym radarem maszyna poleciała w stronę najbliższego domu, wiszącego na skraju miasta. I znowu kontury domu, w miarę zbliżania się, rosły w nieskończoność.

W polu widzenia znalazła się teraz ściana odbijająca świetlne refleksy. Wkrótce ukazało się pomieszczenie, co oznaczało, że ściana była przezroczysta. W urządzeniu radarowym odezwał się brzęczyk alarmowy. Widocznie przekroczyli dopuszczalne minimum odległości do jakiejś przeszkody.

– To okno! – zawołał nagle Jack. – Tu jest szyba!

Chris nie odpowiadał. Na razie nic nam nie grozi, pomyślał, jeszcze nie mam sobie nic do zarzucenia, możemy przecież zawrócić. Nie wydawał jednak rozkazu.

Jack podciągnął maszynę tuż przed szklaną ścianą pionowo do góry.

Brzęczyk nagle ucichł; a wiać minęli już przeszkodę. Nie widać było również świetlnych refleksów. Mieli teraz przed sobą jak na dłoni ciemny pokój z jego konturami. Słupek rtęci w zewnętrznym termometrze wzniósł się do góry.

– Tędy moglibyśmy dostać się do środka – zauważył Jack, patrząc przed siebie. Zmniejszył obroty silnika i trzymał wyczekująco ręce na sterach.

Chris zawahał się. Gdyby nie ponosił odpowiedzialności za losy ekspedycji, nie traciłby nawet sekundy. Zerwał się z miejsca i przeszedł do tyłu, po czym w zamyśleniu spojrzał na nadajnik. Wystarczyłoby wcisnąć guzik, aby włączyć urządzenie na dłuższy czas. Całą operację można przeprowadzić w dziesięć minut.

Przypomniał sobie człowieka makro, który uderzył w ich helikopter. Jednocześnie pogratulował sobie w duchu, że wtajemniczył Relpeka w testament Tocsa.

Stał nadal za fotelem, zatopiony w myślach. Jack spoglądał na niego wyczekująco. Wiedział, o co chodzi. A potem Chris skinął głową, prawie niedostrzegalnie i jakby wbrew swej woli. Ale ten drobny gest sprawił, że helikopter przechylił się, sunąc ostrożnie w kierunku ciemnej powierzchni. Znaleźli się nagle w dużym pomieszczeniu.

Jack wprowadził helikopter ponownie w stan spoczynku. Maszyna powoli obróciła się wokół swej osi. Ściśle geometryczny porządek pokoju. Kontury czegoś, czego ich wzrok nie potrafił objąć. Może meble?

Chris poczuł zimno gdzieś w okolicy żołądka. Należało działać szybko.

W dalszym ciągu rozglądali się wokoło. W kącie stał jakiś zielony, dziwaczny przedmiot, sięgający aż; do górnej krawędzi pomieszczenia.

– Tam – szepnął Chris do Jacka.

Była to liściasta roślina.

Kiwnęli na siebie porozumiewawczo, a po chwili helikopter wylądował na jednym z liści. Chris wyskoczył na chwiejące się jeszcze podłoże, a Jack momentalnie wysunął przez właz nadajnik. Chris chwycił go z drugiej strony i położył ostrożnie na zielonym gruncie, w którym mogli zauważyć pulsację komórek. Jack wskazał miejsce nieco dalej. Była to jakaś blizna na powierzchni, zagłębienie, mogące swobodnie pomieścić cały nadajnik. Zanieśli tam sprzęt. Wprawnie zamocowali na liściu dwa uchwyty, po czym przywiązali do nich nadajnik, Jack trzymał przewód antenowy. Chris wskazał na górę. Olbrzymi liść rozpościerał się tam na kształt baldachimu.

– Umocujesz go tam, kiedy wystartujemy – powiedział.

– No, to szybko do helikoptera – szepnął Jack. Były to pierwsze słowa, jakie wypowiedzieli od momentu rozpoczęcia akcji.

Chris przesuwał w dłoni przewód antenowy, a Jack ostrożnie nabierał wysokości. Kiedy dotarli do górnego liścia, zauważyli odnóżkę rośliny. Chris wskazał na nią. Maszyna wzbiła się jeszcze wyżej i wtedy Chris zarzucił pętlę. Nie był to szczególnie trudny wyczyn; Jack sterował tak dokładnie, że nawet ktoś mniej zręczny od Chrisa nie mógłby chybić.

– Koniec! – zawołał Chris,

Wystarczyło kilka sekund, aby zorientować się w położeniu. Tam, gdzie było najwidniej, znajdowało się zbawcze okno. Znowu przesuwali się wzdłuż szklanej ściany, która tym razem nie odbijała tak intensywnie światła. Po chwili ekran radaru zasygnalizował wolną drogę – i już byli na zewnątrz. Dopiero teraz Chris poczuł, że jest cały mokry od potu.

Jack skinął głową z uśmiechem, dał pełen gaz, śmiało poderwał maszyną i skierowali się ku bazie.

Nadajnik podrzucony makrosom przez Chrisa i Jacka stał się źródłem informacji. Dzięki niemu załoga zapomniała, jaka przestrzeń dzieli ich od ojczyzny, a nawet od miejsca, które ją zastępowało: od “Oceanu”. Nadajnik był dla nich motorem, który ożywiał jednostajne, pracowite dni w bazie nawet wtedy, kiedy wierzchołek śnieżnej włóczni znalazł się pod potężną warstwą śniegu o grubości stu stóp. Dostarczył im ciekawych informacji, choć nie od razu. Minęło sporo czasu, zanim rozszyfrowano język. Jeszcze bardziej czasochłonne okazało się formowanie z podsłuchanych rozmów i meldunków, pochodzących prawdopodobnie z komputera domowego, jakiejś sensownej całości. Wszystko to trwało długo, ale dawało temat do bardzo burzliwych dyskusji, intrygując jednocześnie obecnych. Nadajnik był ratunkiem przed bezczynnością.

Chris gratulował sobie w duchu, usprawiedliwiając w ten sposób swój lekkomyślny czyn. Wspomniał święta Bożego Narodzenia i wyobrażał sobie, jak przytłaczający nastrój mógłby zapanować teraz pod śnieżną pokrywą. A tak każda informacja o istotnym znaczeniu stawała się czymś w rodzaju sensacji. Kiedy okazało się, że program trwa zazwyczaj do godziny dwudziestej drugiej, Chris polecił emitować go do pracowni. Wkrótce niemal wszyscy w bazie znali język ludzi makro z pobliskiego miasta; twardy, naszpikowany głoskami syczącymi, wykazujący jednak pewne pokrewieństwo z ich własnym.

Z dużym przejęciem spotkała się wiadomość o podboju przez ludzi makro przestrzeni wokół planety. Wszystko wskazywało na to, że teoria Ennila jest słuszna: tamci przybyli z kosmosu i opanowali tę planetę – pozostało jeszcze do wyjaśnienia, dlaczego część z nich mówiła po angielsku. Tym jednak przestano się już interesować, jak stwierdzonym faktem, który po prostu przyjmuje się do wiadomości.

Informacje uzyskane za pośrednictwem nadajnika oraz pochodzące z nasłuchu radiokomunikacji makrosów świadczyły o tym, że tamci opanowali jedynie tę planetę, ale przecież istoty przybyłe na peryferie Układu Słonecznego nie musiały badać przestrzeni międzygwiezdnej.

Chris czuł się przy tego typu dyskusjach nieswojo. Pamiętał przecież ostatnie słowa Tocsa i wiedział, kim są tamci. Ciągle jednak nie mógł się zdecydować na wtajemniczenie całej załogi, jak swego czasu zamierzał uczynić. Obawiał się, że w danych warunkach, spotęgowanych przez dokuczliwy lód i śnieg, ludzi ogarnie przygnębienie i rozpacz, co mogłoby wpłynąć niekorzystnie na wynik przedsięwzięcia.

Wspólnie z Relpekiem postanowili poczekać z wyjawieniem tej ważnej tajemnicy do wiosny. Chris nie wspomniał o tym nawet Geli, chociaż przyszło mu to z trudem.

Jego powrót z “Oceanu” Gela przyjęła z zadowoleniem i ulgą, chociaż przez cały czas kierowała działalnością bazy bez zarzutu. Na jej twarzy malowała się szczera radość ze spotkania, a w każdym razie coś więcej – tak przynajmniej sądził Chris – niż radość z powrotu kolegi z niebezpiecznej wyprawy.

Potem jednak, kiedy dowiedziała się, że został następcą Tocsa, zaczęła odnosić się do niego z rezerwą. Wydawało mu się nawet, że dziewczyna unika go i stara się nie przebywać z nim sam na sam. Tak jakby bała się zarzutów, że pociąga ją jego stanowisko. Pragnął zbliżyć się do niej, tak jak owego wieczoru, kiedy udawał się w podróż, ale na przeszkodzie stał nie wyjawiony jeszcze sekret. Z wielu więc powodów z niecierpliwością czekał na dzień, w którym “Highlife” straci ostatecznie swój lodowy pancerz.

Wieczorem, dwudziestego siódmego lutego, Chris wyszedł z laboratorium, gdzie zbadał postęp prac nad emitorem ciepła, mogącym w razie konieczności przebić lód. Lśniącym korytarzem udał się do kasyna i tam zastał swoich współtowarzyszy, zawzięcie nad czymś dyskutujących. Chodziło o informację uzyskaną po południu za pośrednictwem “tajnego ucha”, jak nazwano zainstalowany przez Chrisa nadajnik. Chris nie znał jeszcze treści informacji, ale im dłużej przysłuchiwał się dyskusji, tym poważniej się zastanawiał, czy tajne ucho nie koliduje z zasadami etyki, które zawsze obowiązują wśród istot rozumnych.

Nikt prawie nie zauważył, kiedy Chris wszedł i usiadł przy stole. Ennil wygłaszał płomienną mowę. Jego sąsiadem była Gela. Rumieńce na jej twarzy oznaczały, że i ją poruszyła dyskusja.

– …dowodzi w każdym razie, że istoty makro, chociaż są do nas podobne, nie są ludźmi. Nie twierdzę oczywiście, że takie postępowanie jest nieludzkie, ale stoi ono w sprzeczności, i będzie stało zawsze, z naszym pojęciem moralności…

– Jakim prawem tak mówisz? – zawołała z oburzeniem Carol. – Może to nie odpowiada twojemu pojęciu moralności! Ale przecież nie ogłosisz się chyba prorokiem przyszłych pokoleń. A zresztą w naszej historii istnieje wiele przykładów na to, jak z biegiem czasu zmieniają się zasady moralne.

– Ale nigdy tak radykalnie! – bronił się Ennil.

– Wolałabym, żebyśmy przedyskutowali korzyści płynące z takiej możliwości – wtrąciła Gela. – Zostawmy moralność na boku. Po prostu interesuje mnie, kto by wyszedł na tym najlepiej.

– Oczywiście, najlepiej wyszłoby na tym państwo – powiedział Ennil. – Mogłoby produkować ludzi według własnego uznania; dziś więcej, jutro mniej.

– Bzdura! – zawołał Bili Nesnan, monter w średnim wieku. – To zależy od przepisów. Zresztą co wy, żółtodzioby, możecie powiedzieć na ten temat! Ja mam czworo dzieci, wszystkie chciane, rozumiecie? Chociaż ustawa o przyroście naturalnym została zniesiona już więcej niż dziesięć lat temu. A każdy poród, mimo że nosi nazwę bezbolesnego, jest, mówiąc łagodnie, męczarnią. Musielibyście zapytać o to Susan, moją żonę, ona mogłaby wam opowiedzieć to i owo!

Chris nie wytrzymał dłużej.

– Może ktoś z was byłby tak uprzejmy i wyjaśnił, o co chodzi? – zapytał.

Ennil spojrzał na niego zaskoczony, potem roześmiał się.

– Tajne ucho przekazało nam dziś po południu dyskusję między mężczyzną a kobietą – wyjaśnił Karl. – Chcesz posłuchać?

Wśród siedzących rozległ się szmer protestu, większość z nich wolała widocznie prowadzić nadal dyskusję.

– To wam nie zaszkodzi! – powiedział Nesnan. – Posłuchajcie jeszcze raz. Może potem zmienicie zdanie.

Chris skinął głową. Jego życzeniu stało się zadość. Karl wcisnął klawisz.

– …no, to wróćmy jeszcze raz do tej sprawy. – Z głośnika rozległ się męski głos. Wydawało się, że osoba mówiąca tłumi ziewanie, jakby tuż po przebudzeniu. – Czy dziecko przyjdzie na świat tradycyjnym sposobem, czy nowocześnie?

– No, proszę – zawołał Nesnan. – Sami widzicie. Oni mogą wybierać.

– Sama nie wiem – odparł z wahaniem głos kobiecy.

– No, zdecydować musisz sama. Ostatecznie to ty byś je rodziła dawnym sposobem – mówił dalej mężczyzna.

– Musiałabym najpierw przyzwyczaić się do tej myśli – odparła kobieta. – Kiedy byłam niedawno u Franciszki, poczułam się jakoś dziwnie, widząc na półce inkubator. Sama myśl o tym, że leży tam nasze dziecko…

– Widzicie, ona powiedziała “nasze”! To nie jest pierwsze lepsze dziecko, tylko ich własne! – zawołał znowu Nesnan.

– Sam proces dojrzewania, jest może rzeczywiście trochę nieprzyjemny – rozległ się znowu głos mężczyzny – ale nie można tego porównać z porodem i całym kramem. Popatrz tylko na naszych znajomych. Sama wiesz, u ilu z nich wystąpiły komplikacje przy normalnym porodzie. Oczywiście za każdym razem cierpiała matka. A tak minie jakiś czas, inkubator zostanie otwarty i będziemy mieli nasze dziecko. Ja byłbym za tym.

– Zastanowię się. Mamy przecież jeszcze czas – uspokajała go kobieta. – Napijesz się kawy?

W głośniku rozległy się czyjeś kroki, coś zaszeleściło. Karl wyłączył magnetofon.

– To wszystko – oznajmił niepotrzebnie.

Chrisa dręczyły jeszcze wyrzuty sumienia, że podsłuchali tak intymną rozmowę, ale dyskusja toczyła się dalej.

– Po prostu mają możliwość wyboru – stwierdziła Carol. – A płód rozwija się normalnie z komórek, bo co by w przeciwnym razie oznaczały słowa o nieprzyjemnym procesie dojrzewania? Moim zdaniem to nie jest takie złe.

– A czy nie jest okropna sama myśl o tym, że dziecko rozwija się nie w łonie matki? – Ennil powiódł po wszystkich nieco bezradnym wzrokiem.

– Bynajmniej – odparł przeciągle Karl, dodając z chytrym uśmiechem: – Zakładając oczywiście, że nie zostanie zniesiona również pierwsza część tego tradycyjnego sposobu, sam wstęp, że się tak wyrażę.

Jego słowa ubawiły chyba wszystkich zebranych, uśmiechnęła się również Gela. Ciekawe, jaką minę zrobiłby Ennil, gdyby dowiedział się całej prawdy, pomyślał Chris.

– Czy w łonie matki, czy też nie, o tym powinny decydować same kobiety – powiedziała stanowczo Gela.

– Posłuchaj, Charles – odezwał się Chris, któremu zaświtała nagle w głowie szczęśliwa myśl – może byśmy spróbowali, ewentualnie z pomocą Carol, połączyć wszystkie informacje na temat ludzi makro, jakie zebraliśmy do tej pory, w całość, która da nam wyobrażenie o tych istotach, o ich uczuciach, w ogóle o trybie ich życia. Ale bez subiektywnych dociekań i uprzedzeń! Na tej podstawie moglibyśmy ustalić, jak nawiązać z nimi kontakt.

Propozycję przyjęto z uznaniem. Termin wyznaczono na piętnastego marca; dzień, który jak spodziewał się Chris – miał zapoczątkować nową, aktywną działalność.

Chris manewrował w ten sposób, że kiedy wszyscy zaczęli rozchodzić się do mieszkań, znalazł się obok Geli.

– Co ty na to? – zapytał, nie patrząc na nią.

Wzruszyła ramionami, a potem powiedziała:

– Nie mam pod tym względem doświadczenia,, wiesz? – Uśmiechnęła się. – Ale na szczęście nie są to nasze problemy.

Szli powoli wykutym w lodzie korytarzem. Za nimi nie było już nikogo. Z przodu dobiegały ich głosy Ennila i Nilpacha, sprzeczających się jeszcze zażarcie.

Chris zatrzymał się. Spojrzała na niego zaskoczona wzrokiem pozbawionym typowej dla niej pewności siebie. Oparł dłoń na jej ramieniu, potem ruszył dalej, mówiąc:

– Kto wie?

Zmarszczyła czoło.

– Jak to? – zapytała wprost. Ujęła go pod ramię, spoglądając na niego z boku.

Chris nie wytrzymał dłużej. Ostatecznie Gela jest moim zastępcą i ma prawo wiedzieć o wszystkim, a poza tym – kocham ją! Marzył, by została jego żoną, a to wymagało zaufania.

– Gela – powiedział dziwiąc się, jakie to łatwe – ludzie makro to my, oni są naszą przyszłością.

Gela stanęła jak wryta. Zmarszczki na jej czole pogłębiły się jeszcze bardziej. Spojrzała na niego uważnie, po czym powiedziała:

– Chris, jeżeli chcesz mi o czymś powiedzieć, to bądź łaskaw trochę wyraźniej, o ile to możliwe!

Wówczas, w tym lodowym korytarzu, Chris przekazał Geli testament Tocsa.


Już piątego marca ustąpił śnieg i lód. Od dziesiątego natomiast nastała pogoda, która w ciągu kilku godzin pozwoliła zapomnieć o dokuczliwej zimie.

Słońce wchłonęło całą wilgoć. “Highlife” pokryło się zielenią, dywanem roślin o krótkich, przezroczystych łodygach, odsłaniających pulsujące w. ich wnętrzu soki. Rozmnażały się tak szybko, że Chris postanowił przeprowadzić bariery bakteriologiczne, które przy dotyku niszczyły komórki roślinne.

Załogę ogarnął dziwny niepokój. Troskliwie przygotowywano do lotu helikoptery i kontrolowano je stale w oczekiwaniu na rozpoczęcie akcji. Chris również nie mógł znaleźć sobie miejsca, postanowił jednak wytrzymać do piętnastego. Postanowił wysyłać codziennie na dwie godziny helikopter, którego załoga przeczesywała cały przyległy teren w poszukiwaniu bazy zastępczej. Właściwie należało zrobić to wcześniej, mogła bowiem zaistnieć konieczność ewakuacji “Highlife'u”, nie zdołano jednak zająć się tym przed nastaniem zimy.

Już po czterech dniach nadeszła – pomyślna wiadomość. Karl określił ów odkryty obiekt jako “geometryczną stertę ruin”, co w rzeczywistości było chyba – jak domyślił się ze zdjęć lotniczych Chris – pozostałością niedużego budynku, składającego się z poszczególnych prostopadłościanów. Jeden z nich, tkwiący wysoko na szczątkach muru, miał porowatą, ale równą powierzchnię o czerwonym zabarwieniu i widniejących po bokach dziwnych, pełnych jaskiń wypukłościach; środek wiążący, według słów Ennila. Istotne było jednak to, że stanowił doskonałą osłonę od wiatru.

Nadszedł wreszcie dzień piętnasty marca, wielki dzień dla Ennila. Oprócz dyżurnego radiotelegrafisty i dyspozytora zgromadzili się wszyscy. Ennil opracował niezwykle starannie obraz świata makro, który pod względem wyrazistości nie pozostawiał nic do życzenia. Nie można było natomiast rozstrzygnąć teraz, czy jest to obraz dokładny. Ennil powstrzymywał się od wszelkich komentarzy.

Według jego koncepcji, która w dziwny sposób została bez dyskusji zaakceptowana przez pozostałych – ku rozczarowaniu samego autora, uzbrojonego zapewne przezornie we wszystkie możliwe argumenty – istoty makro były olbrzymami człeko-podobnymi, ponad dwa tysiące razy większymi od ludzi. Istoty te, których pochodzenie było jeszcze nieznane, do tego stopnia zapanowały nad tutejszą przynajmniej częścią powierzchni planety, że dopasowały do siebie całe środowisko naturalne, łącznie z fauną i florą. Dla Ennila stanowiło to podstawą do wyciągnięcia wniosku, że mają do czynienia z potężną i wysoce rozwiniętą cywilizacją. W przypuszczeniu tym utwierdzał go też fakt, że w ów proces adaptacji środowiska naturalnego zostały wciągnięte zarówno kosmos, jak ocean.

– Z całą pewnością makrosi reprezentowali gatunek dwupłciowy, który rozmnażał się jak ludzie, jednak – tu Ennil spojrzał znacząco na lekarkę – poza łonem matki, do czego służyła naukowo opracowana metoda. Mimo dość luźnego systemu granic pomiędzy poszczególnymi państwami – uzyskane informacje świadczyły o nieprawdopodobnej wprost turystyce – istniało co najmniej pięć różnych języków. W programach radiowych przebijał wyraźnie i najczęściej występował znany im już “chropowaty” język, z czego można było wywnioskować, że ich baza znajdowała się w państwie makro, w którym ten właśnie język obowiązywał jako urzędowy. Ennil pomijał w swych wywodach fakt, że jeden z pięciu wymienionych języków przypominał do złudzenia angielski. Czwarta część wszystkich regularnych programów radiowych była nadawana w języku międzynarodowym; najwidoczniej więc istniała mocno rozwinięta integracja państw. Istoty makro prowadziły prawdopodobnie życie monogamiczne, ale z pominięciem instytucji małżeństwa, to znaczy mężczyzna i kobieta łączyli się bez społecznego rytuału. Biorąc pod uwagę zasady moralne, związek taki opierał się zatem na miłości i wzajemnym respektowaniu swoich osobowości.

– Ale czy tak jest istotnie? – mówił dalej Ennil. – Biorąc pod uwagę drogi, jakimi doszły do nas te informacje, moja interpretacja może być dyskusyjna. Związki takie mogły być w razie pomyłki z powrotem unieważnione bez ingerencji społeczeństwa. Prawdopodobieństwo występowania pomyłek przy tego rodzaju metodzie było chyba jednak minimalne.

Kiedy Ennil skończył, nikt nie podjął dyskusji. O głos poprosił Chris. Bez żadnego wstępu oświadczył:

– Według mnie najpewniejszym sposobem nawiązania kontaktu jest jak najszybsze skonstruowanie takiego nadajnika, który umożliwiłby nadawania audycji w języku i na paśmie makrosów. To potrwa jeszcze około pół roku. Możemy też – co jest jednak bardziej niebezpieczne, mówię to z własnego doświadczenia – pokazać się. Jeżeli oni uznają nas za istoty rozumne, nawiązanie kontaktu nie będzie już rzeczą trudną, jednak – dodał ciszej – musielibyśmy liczyć się też przy tej metodzie ze stratami…

Zebrani, oprócz Ennila, który wstrzymał się od głosu, postanowili zastosować metodę drugą. Chris poczuł, że ogarnia go duma z takiego kolektywu. Co za wspaniali koledzy! Może różnili się w swych poglądach, ale mieli na względzie dobro wspólnej, łączącej ich sprawy.

Nagle wstał z miejsca: – Przyjaciele!

Z brzmienia jego głosu wszyscy domyślili się, że ma im do powiedzenia coś niezwykłego. Spojrzeli na niego, skupieni, niemal w napięciu. I wtedy Chris wyjawił to, co od pokoleń stanowiło ścisłą tajemnicę państwową; informacje przekazane w testamencie przez Tocsa.

Загрузка...