II

Res Strogel wyciągnęła przed siebie długie nogi i oparła się wygodnie o tył ławki.

Większość przechodniów uważała ją na pewno za próżniaka, wygrzewającego się w cieple zimowego słońca, którego promienie przenikały nawet przez kopułę dachu.

Istotnie Res rozkoszowała się błogim ciepłem, wdychała woń jaśminu, który widocznie kwitł gdzieś w pobliżu, i wsłuchiwała się w świergot wróbli. Wodziła wzrokiem dokoła, obserwując przechodniów; i kilka matek z dziećmi, kwiaty, kwitnące krzewy i drzewa. Wysoko w górze połyskiwały kopuły osłaniające ten mały świat przed mrozem i zimowymi burzami.

Ale na dalszym planie, między słupkami kwiatów kasztanowca, rdzawo lśnił sześcian, w którym mieścił się instytut. Przez krótką chwilę Res uświadamiała sobie kontrast między przyjemnością siedzenia na tej ławce a tym, czego niedawno dokonała. Teraz czuła wewnętrzną pustkę i wydało jej się, że mogłaby siedzieć tak bez końca, rozkoszować się otaczającą ją przyrodą, nie myśleć o niczym.

Uniosła głowę. Jeden z wróbli przemknął obok i wylądował tuż przed nią. Spojrzał na nią przekrzywiając łepek, zbliżył się, a przekonawszy się, że ta nieruchoma postać, która siedzi tak wygodnie, nie ma wobec niego złych zamiarów, dziobnął zakrzywione piórko, leżące na trawniku tuż przy wyłożonej miękkim plastykiem drodze. Widocznie chciał zdobyć je za wszelką cenę, aby wymościć swoje gniazdo. Jego starania nie dawały jednak rezultatów, nawet kiedy zaczął pomagać sobie skrzydłami.

Widok ten rozweselił Res. Wszystko inne, poza tym wróblem, przestało dla niej istnieć.

Wróbel rozzłościł się widocznie nie na żarty, szarpał za piórko, rozrzucając strzępy trawy, ale. cel jego wysiłków tkwił nadal na swoim miejscu.

Res spojrzała gniewnie na jakiegoś przechodnia, który zbliżał się do nich. Ale ptak odskoczył tylko na chwilę i znowu wziął się do roboty.

Po chwili przebiegło jakieś dziecko. Wróbel odleciał na pobliskie drzewo i zniknął w gęstwinie.

Res znów oparła głowę o ławkę. Czuła się rozczarowana. Powróciły myśli natrętne i męczące. Pamięć podsunęła jej rozmowę z Mexerem, a raczej jego pouczenia sprzed niespełna piętnastu minut, i Res mimo woli zaczęła znowu wyszukiwać argumenty. Ale jednocześnie uświadomiła sobie z przykrością, że nawet najbardziej celne nie zdołają skłonić Mexera do podjęcia tej pracy.

Obiektywnie każdy przyzna, że nie zaniedbałam niczego, aby pomyślnie doprowadzić prace do końca, pomyślała. A co sądził Mexer? Że to tylko spekulacje, za słabo podbudowane naukowo. To, że rozwiązała wiele problemów w sposób możliwy do przyjęcia, nie ma chyba dla niego żadnego znaczenia. Grała o wysoką stawkę i przegrała. Res uśmiechnęła się gorzko. Głupie powiedzenie, pomyślała z ironią.

Ten strach Mexera przed najmniejszym nawet ryzykiem! Ha! Chciałabym wiedzieć, co jego instytut ma zamiar zrobić, aby zniszczyć zalew bakterii. Zniszczyć! Tak jak gdyby to rozwiązywało sprawę.

Przez chwilę Res przypomniała sobie, jak sama usiłowała podejść do tych mikrobów przemocą. Była szczęśliwa, że jej się wtedy nie udało. A jednak…

Coś przemknęło obok niej. Znajomy wróbel siedział znowu nie opodal. Upodobał sobie tamto piórko.

Res obserwując ptaka otrząsnęła się z przykrych myśli. Z trudem powstrzymywała się od śmiechu widząc, jak wróbel to szarpał, to znów dziobał, wreszcie stracił równowagę, kiedy udało mu się to piórko schwycić. Teraz pofrunął na drzewo. Jego lot, mimo balastu, był lżejszy.

Masz rację, wróbelku, nie należy się poddawać, pomyślała i zerwała się z miejsca. Spojrzała na instytut, mruknęła: – Zobaczymy! – odgarnęła nogą źdźbła trawy i zdecydowanym krokiem ruszyła w stronę tarasu restauracji.

O tak wczesnej popołudniowej porze było tu spokojnie. Res wyszukała sobie miejsce, z którego mogła objąć wzrokiem salę, w roztargnieniu wodziła palcem po klawiaturze pulpitu dyspozycyjnego, po czym podjąwszy nagłą decyzję, zaprogramowała dosyć obfite menu.

Dopiero teraz rozejrzała się wokoło. Sala jadalna, urządzona z przepychem, robiła wrażenie zaniedbanej: kwiaty na stołach sprzed dwóch dni, poplamione tu i ówdzie taśmy obsługujące, śmieci na dywanie oddzielającym dwa rzędy stołów.

Res nie obejrzała jeszcze wszystkiego, kiedy obok niej odezwał się brzęczyk, a taśma obsługująca zatrzymała się.

Res spojrzała na potrawy i… osłupiała. Jeden talerz pusty. Na pstrągu z sąsiedniego półmiska piętrzył się bigos, w kompotierce znajdował się płyn, który przypominał raczej rozpuszczone masło, a na taśmie leżały polanę sokiem kostki ananasa.

Pierwszym odruchem Res był gniew. Potem pomyślała, że to wszystko wygląda humorystycznie. Odszukała na klawiaturze odpowiedni przycisk i wcisnęła go, wzywając porządkowego.

Zadziwiająco szybko zjawił się blady, młody mężczyzna.

– Spójrz tylko, proszę – powiedziała uprzejmie Res, wskazując ręką na taśmę.

Mężczyzna popatrzył, zmarszczył czoło, po czym zauważył:

– Co za łajdak! Znowu staje dęba. Teraz przesuwa taśmę za szybko. To znaczy – w zamyśleniu przytknął palec do policzka – przekaźnik chyba nawalił…

– Tak, tak – przerwała mu Res niecierpliwie. – Ale mój przekaźnik jest w całkowitym porządku. I wyobraź sobie, że sygnalizuje głód. A więc postaraj się, żeby ten łajdak nie włożył teraz pstrąga do kompotu.

– Oczywiście, oczywiście – zapewnił porządkowy. Uruchomił taśmę, po czym zniknął.

Ten drobny incydent ożywił Res. To zadanie muszę jakoś doprowadzić do końca, pomyślała. Zobaczymy, kto ma rację. Szkoda tylko, że narazimy się na duże straty. Zapragnęła nagle porozmawiać z kimś, nie tylko o pracy i swojej porażce, ale tak po prostu.

Kiedy wrócę od dzieci, pogadam sobie z Ewą, postanowiła.

Taśma obok niej szarpnęła gwałtownie, potem jeszcze raz i jeszcze. Res uśmiechnęła się. Była pewna, że bladolicy obsługuje teraz taśmę ręcznie. Zresztą to, Co wkrótce podjechało, odpowiadało ściśle zamówieniu i smakowało bez zarzutu. Widocznie “ten łajdak” umiał jednak przygotować potrawy.

Nie odbierzesz mi apetytu, pomyślała złośliwie o Mexerze, który, jak wiedziała, cierpiał na rzadką już chorobę, chroniczny nieżyt żołądka. W tej chwili nie współczuła mu ani trochę.

Jeszcze raz przypomniała się jej dyskusja z nim. Jeżeli on przeforsuje ten swój plan zniszczenia, to mogę zapomnieć o swojej hipotezie… Odbierze mi materiały potwierdzające moje przypuszczenia. Głupia sprawa!


Upłynęła godzina, zanim uzyskano połączenie. Res specjalnie w tym celu wymieniła mały wideofon w pokoju hotelowym na aparat, który wyświetlał w naturalnych wymiarach.

Telekomputer zaanonsował ją już wcześniej, Ewa nie była więc zaskoczona.

– Cześć, Res – powitała ją. – Dobrze, że znowu cię widzę. Kiedy spotykałyśmy się ostatnim razem? W zeszłym roku, na Sylwestra, prawda? Co słychać u twoich pożeraczy betonu? Dobrze wyglądasz! Do twarzy ci w tych krótkich włosach, wiesz? Ja z moją płaską czaszką nie mogłabym sobie na to pozwolić. Ale powiedz, co słychać, jak dzieci?

– Uff! – jęknęła Res. – Czy twój Gwen… jesteście chyba jeszcze razem? – Kiedy Ewa skinęła energicznie głową, Res mówiła dalej: – No wiesz, nigdy nic nie wiadomo! Był podobno lekkoduchem. A więc czy cię twój Gwen nie uspokoił?

Ewa zaśmiała się.

– Pewnie moja praca sprawia, że mu się to jeszcze nie udało – wyjaśniła.

Res skinęła głową.

– Musicie poprawić swoje usługi, żeby nie było tylu zażaleń. Czy te nowe automaty kulinarne nie są przypadkiem z waszej budy? Właśnie miałam z nimi przygodę. Gwen jest w domu?

– Skądże! – odparła Ewa. – Razem z komisją ONZ przebywa gdzieś w Algierze, a więc nie tak daleko od ciebie. Mają zatrzymać piasek, czy coś takiego. Zupełnie oszalał na tym punkcie. Ale powiedz mi, jak dzieci? Co z pracą?

– Właśnie wracam od mojej dwójki. Czują się wspaniale. Spotkaliśmy się po raz pierwszy od dwóch tygodni. Zobacz! – Res położyła przed obiektyw zdjęcie stereoskopowe dwojga dzieci, ośmioletniego chłopca i dziesięcioletniej dziewczynki. – Te nowe domy opieki to istny raj dla dzieciaków. I zawsze korzystam z codziennej wideogodziny. Jesteśmy z tego bardzo zadowoleni. A ty trzymasz swoją Maud nadal w domu?

Ewa znów skinęła głową.

– No tak, a jeżeli chodzi o pracę – opowiadała dalej Res – to właśnie wyleciałam od Mexera. Skończyłam z tym, przynajmniej na razie.

– Co takiego? – Ewa była szczerze zdziwiona. – Oszalałaś? Tyle się nad tym namęczyłaś. Przecież to, że Tom was opuścił, było też związane z twoim obsesyjnym umiłowaniem pracy, musisz przyznać. A teraz co? Mexer to ten karierowicz, teoretyk, tak? Czy to nie on napisał pracę dyplomową, z którą nikt nie wiedział, co robić?

– Stop, stop! – zawołała Res ubawiona. – Tak, to on. Ale widocznie jednak coś znaczy, skoro dostał awans. Akademia potrzebuje też ludzi superpilnych. Zresztą znam go lepiej niż ty. Studiowałam z nim razem przez pięć lat.

– Tak, wiem. I nic ci nie przychodzi do głowy? Nie sądzisz, że on widzi w tobie rywala? Tacy ludzie czują to na odległość! Gdyby twoja praca została oceniona pozytywnie, może i ty byś awansowała. Wszystko jasne! – Ewa stuknęła dłonią w czoło, jak gdyby odkryła akurat, w jaki sposób można pokonać prędkość światła.

– To absurd! – zaprotestowała bez przekonania Res. – Przecież żyjemy w dwudziestym drugim wieku!

– O, tak! – powiedziała Ewa z przekąsem. – Nikt teraz nie morduje ani nie kradnie. Ludzie przestali oszukiwać. Zboczeńcy seksualni i kleptomani zostali wyleczeni dzięki waszej słynnej metodzie oddziaływania na geny, wiem o tym. Nadal jednak brakuje leku na chorobliwą ambicję czy zawiść. I podobno nadal istnieją zazdrość, obraza i tym podobne zjawiska.

Ostatnie słowa Ewa wypowiedziała z żartobliwą ironią. Jej dosyć pełne policzki pokryły się rumieńcem, a włosy wydawały się jeszcze bardziej nastroszone niż na początku rozmowy.

– Nawet Gwen się wścieknie, kiedy opowiem mu o tym. A ty siedzisz jak gdyby nigdy nic i znosisz to wszystko – dodała.

– Mnie to też trochę złościło – przyznała Res.

– Czy jesteś uzależniona od Mexera?

– W tej chwili tak. Zresztą jeżeli chodzi o mój temat, to nie miałam dopracowanych do końca podstaw genetyki. Trzeba też przyznać, że praktycy z dziedziny genetyki nie mają jeszcze zbyt dużej wprawy. No i trochę byłam onieśmielona. Inny instytut, czy ja wiem…

– Zrezygnuj z tego, radzę ci. – Ewa uniosła dłonie do góry, jakby zaklinała przyjaciółkę.

– Może bym i tak zrobiła – powiedziała Res niepewnie. – Tylko, widzisz, po pierwsze, jestem przekonana, że mam rację, a po drugie, nie chwalę się, ale uważani, że ten problem ma znaczenie ponadregionalne. – Podniosła głos, jak gdyby odzyskała wiarę w siebie. – Wyobraź sobie, że zatamowaliśmy napływ mikrobów, pożeraczy betonu, jak je nazywasz. Szerokość ich pochodu ograniczyliśmy do około pięćdziesięciu metrów. Nie możemy ich tylko zepchnąć z drogi, przynajmniej bez ogromnych nakładów. Oczyściliśmy ją, żeby pozbawić je pożywienia, usunęliśmy najdrobniejsze okruchy, ale one nie dają za wygraną. Tak jakby czuły, że przed nimi znajduje się miasto, w którym raz jeszcze mogą nażreć się do syta.

– A gdyby je zniszczyć? – Z twarzy Ewy zniknęła wreszcie typowa dla niej beztroska. – Ostatnio | opowiadałaś, że ogień i ten… jak nazywa się ten środek, którego dane wygrzebaliście w starych archiwach wojskowych?

– Napalm, okropna rzecz. Swego czasu wyrządził ludziom wiele złego – potwierdziła Res. Po jej twarzy przemknął cień.

– Właśnie, o to mi chodzi – powiedziała Ewa.

– Bez żadnego skutku, a raczej z odwrotnym – Res machnęła ręką. – Jakoś to przetrwały, potem ożyły i zaczęły rozmnażać się w zawrotnym tempie, jakby musiały nadrobić stracony czas. Już wkrótce straciliśmy nad nimi kontrolę. Zdarzyło się, że daleko w tyle na trasie, tam gdzie myśleliśmy, że wszystko już jest wyjedzone, a dla nich nie ma żadnych warunków życia, uaktywniła się jakaś gromada. Nie pozostało nam nic innego, jak zwabić ją podstępem do grupy głównej, rozsypując po drodze pożywienie. Nawet sobie nie wyobrażasz, ile to nas kosztowało wysiłku. W akcji znajdowały się stałe samochody i samoloty, zresztą używa się ich nadal, ale efekty są znikome. Jestem przekonana, że pomysł wyniszczenia mikrobów to nonsens. Raczej należałoby je objąć kontrolą i prowadzić nad nimi doświadczenia, niezależnie od związanych z tym kosztów. A potem wykorzystać wyniki badań. Na pewno to by się opłaciło.

– A więc nic nie można zrobić, tylko zatamować i kontrolować. A co ze źródłem tego wszystkiego? Przecież tym się zajmowałaś.

– I zajmuję się nadal. – Res uśmiechnęła się. – Przeprowadziłam już wiele doświadczeń. Struktura komórki, mechanizm rozmnażania, zdolność dostosowania się i odporności, to wszystko przestało już być dla nas tajemnicą. Zresztą opisałam to W swojej pracy. Nie znamy tylko ich ośrodka dyspozycyjnego i źródła. Obecnie istnieją na ten temat tylko hipotezy, ale Mexer traktuje je jako spekulacje. Jestem jednak przekonana, że moja hipoteza jest prawidłowa, trzeba tylko zmienić taktykę, żeby ją udowodnić. A bez poparcia Mexera… no, zostawmy to na razie. Poza tym on nie ma na pewno zielonego pojęcia, co to znaczy potrzymać te agresywne komórki pod mikroskopem i zbadać je, zanim nie przeżrą szkiełka. Czy wiesz, ile włożyliśmy pracy, aby znaleźć odpowiednie naczynie do ich przechowania, to znaczy materiału, którego nie mogłyby zjeść?

– A więc wszelkie próby ocalenia Boutilimitu skazane są z góry na niepowodzenie?

Res potrząsnęła energicznie głową, potem wstała, zdjęła z półki jakąś kasetę. – Chcesz obejrzeć?

Ewa skinęła głową.

Res założyła kasetę do aparatu i wcisnęła wyłącznik. Ukazało się widziane z lotu ptaka centrum Boutilimitu. Miasto powstało na przełomie tysiąclecia, różniło się znacznie od niebotycznych kolumn z betonu i płaskich budowli ciosowych. Fasady z licznymi oknami i balkonami były urozmaicone ornamentyką i stylizowanymi rzeźbami. Pomiędzy budynkami widniały betonowe płyty i wyłożone plastykiem drogi, zieleńce, fontanny i trasy asfaltowe.

Nie było to jednak duże miasto z normalnie pulsującym życiem. Ludzi wprawdzie nie brakowało, wprost przeciwnie: mieszkańcy stali w grupach, dyskutując żywo. Uchwycone kamerą twarze wyrażały podniecenie, oburzenie. Tu i ówdzie wyłaniały się z tłumu pięści. Po ulicach jeździły tylko nieliczne pojazdy. Wystawy sklepowe świeciły pustkami.

Obraz zmienił się. Znowu ulice. Przed domami mrowie ludzi. Na transportowe taksówki powietrzne wrzucano różne przedmioty. Meble, paczki. Kamera ukazywała płacząca dzieci, zdenerwowane matki, zabieganych mężczyzn. Pomiędzy nimi grupy mundurowych. Powszechna panika i chaos.

Teraz ukazały się długie kolumny pojazdów. Otulone kłębami kurzu jechały na lotnisko, przeciążone taksówki powietrzne wzbijały się ku niebu. Przed obiektywem migały niespokojne i zapłakane twarze ludzi.

Kolejna scena: policja porządkowa wepchnęła żywo gestykulującą starszą kobietę do pojazdu. Znowu cięcie i zupełnie inny obraz. Nie, to było to samo miasto, ale całkowicie wyludnione. Zdjęcia, wykonywane w jaskrawym słońcu, wprost raziły złowieszczą ciszą. Śmigłowiec filmujący zatrzymał się na dłuższą chwilę w miejscu. Kamera ukazywała podstawę wieżowca, chyba trzydziestopiętrowego. Przed domem był trawnik, obok chodnik.

Obiektyw przesunął się na chodnik. Ale tam nie było już płyt, jedynie kotłująca się bladoszara masa.

Teraz ukazał się fragment pomalowanej ściany: kolor zmienił się, gładka niegdyś powierzchnia stała się porowata, skurczyła się, proces obejmował stopniowo całą ścianę, jak gdyby w bibułę wsiąkała szara woda. Tumany pyłu stawały się coraz gęstsze, podstawa ściany zniknęła w chmurze.

Obraz zmniejszył się. Śmigłowiec oddalił się nieco. Po krótkiej chwili olbrzymi wieżowiec zapadł się przy akompaniamencie głuchego łoskotu, brzęku zrywających się zbrojeń stalowych i pękającego szkła…

Ogólny widok upiornie zapadających się domów. Niektóre z nich przewracały się. Narastający pył litościwym całunem okrywał coraz powszechniejszą śmierć miasta.

Nagle zupełnie inne ujecie: ludzie w kombinezonach ochronnych na cysternach i maszynach wznoszą tamy i rozpryskują pianę. Pracują spiesznie, ale nie chaotycznie, bez paniki.

W polu widzenia ukazał się inny śmigłowiec, który wisiał na wysokości około sześciu metrów, nieco na uboczu. Znajdował się w nim jakiś człowiek z mikrofonem, odziany również w kombinezon ochronny. Obraz nagle urwał się.

– To byłam ja – powiedziała Res.

– Okropne – odezwała się Ewa. Twarz miała zaczerwienioną, wzrok zdradzał przerażenie.

– Tak – odparła lakonicznie Res. – Straszne i przytłaczające!

Ewa milczała przez chwilę, potem zapytała: A drugie miasto, które znajduje się na trasie ich marszu, Noua…?

– Nouakchott – podpowiedziała Res. Wzruszyła l nieznacznie ramionami. – Na wszelki wypadek trzeba je będzie chyba również ewakuować, ale bardziej planowo niż pierwsze. Próbujemy wznieść tamy bakteriologiczne i chemiczne dla ochrony większych dzielnic. Niestety te stare miasta mają za dużo betonu, musimy więc zbudować masywne, kilkumetrowe pasmo ochronne.

– Ale co potem? Co potem?

– Według mojej tezy, należy zbadać drugi aspekt ich pochodzenia.

– Jak to: drugi? – nie zrozumiała Ewa.

– Nie wierzą w naturalne powstanie tych mikrobów, przypadkowe, musi być jakiś sprawca, rozumiesz? A to, oczywiście, nie odpowiada Mexerowi. – W spojrzeniu Res malowała się teraz ironia i spryt. – No i ostatnio przestało się mówić o tych wydarzeniach, żeby nie wywołać paniki. A więc sprawa pochodzenia bakterii. Mam tu na myśli program, którym one się kierują. Musimy go odszyfrować, wtedy my będziemy mogli wydawać rozkazy. Co wydarzy się do tego momentu, nie wiadomo. Aktualnie pracujemy zgodnie z metodą “Ułuda pochodu”: za wszelką cenę prowadzić pochód w kółko. Mexer zgodził się z tym. Przed bakteriami trzeba stale usypywać jako pożywienie pasmo betonu, z którego nie zejdą. To również pomysł mojego kolektywu.

– I w ten sposób odwrócić ich uwagę od miasta? – zapytała Ewa z powątpiewaniem.

– Z ekonomicznego punktu widzenia jest to oczywiście na dłużej nie do przyjęcia. Żeby ratować miasto zrobiliśmy bardzo dużo, wiele budynków wyburzyliśmy. Śródmieście i tak wymagało odbudowy. W ostatecznym rozrachunku taniej będzie zrezygnować teraz z całych dzielnic, a potem odbudować je nowocześnie. Jak to dawniej mówiono? Z konieczności uczynić cnotę. I pod tym względem ich pochód okaże się przydatny, jeżeli tylko odpowiednio nim pokierujemy. To wszystko jest skalkulowane.

Ewa przytaknęła ruchem głowy. Potem zreasumowała:

– A więc trzymacie w garści ten żarłoczny potok mikrobów, sądzicie albo ty sądzisz, że jest on zaprogramowany, nie macie jednak zielonego pojęcia, skąd się te mikroby wzięły, na czym polega ich program i – co najważniejsze – kto je zaprogramował. To niewiele. A więc dopóki one pozwolą sobą kierować, nie widzicie żadnego niebezpieczeństwa. A kiedy nagle przesycą się betonem albo na deser zasmakuje im stal, zbudujecie im linię kolejową w ładnym kółeczku…

Res zaśmiała się.

– Przestań już! – powiedziała. – Alp właściwie masz rację. I to jest właśnie ta słaba, ryzykowna strona mojej teorii. Jak już mówiłam, tymi mikrobami powinien zająć się cały zespół. Może w ten sposób uda się zmienić ich program. Ale to może zająć mnóstwo czasu, a rezultat nie jest pewny. Nie każdy pójdzie na takie ryzyko, nikogo nie można też zmusić. Poza tym Mexer nigdy nie zatwierdzi projektu, żeby wykorzystać te mikroby do naszych celów. On chce je zniszczyć. Oczywiście ryzyko jest w tym wypadku mniejsze.

– Słuchaj, czy to by nie było coś dla Gwena i jego komisji? – zawołała nagle Ewa. Zachwycona zerwała się z miejsca, nie zwracając uwagi na fakt, że jej głowa zniknęła z ekranu.

– Przepraszam – powiedziała po chwili, siadając z powrotem. – Opowiedz mi coś więcej o swoich pomysłach. Już ja napuszczę Gwena.

I Res zaczęła opowiadać.

Загрузка...