XVII

Był ciepły wieczór. Blask księżyca załamywał się w kroplach rosy wiszących na pojedynczych źdźbłach mchu i sprawiał wrażenie, jakby błysnął promień słońca. O dach, zamontowany przez makrosów rankiem, nazajutrz po pierwszym spotkaniu, ocierał się liść. Odgłos przypominał kartkowanie dużej gazety tuż w pobliżu.

Chris stał w progu, rozkoszując się widokiem ł wonnym powietrzem.

Nie opodal widniały sylwetki śmigłowców, jakby uśpionych ze zwieszonymi łopatami wirnikowymi. Kadłub odrzutowca lśnił matowo. Przez przezroczysty dach przebłyskiwały gwiazdy. Jakaś skaza na materiale sprawiała, że kiedy Chris poruszał głową, niektóre z nich zdawały się tańczyć.

Z korytarza za nim dobiegały go przytłumione głosy. Problemy dotyczące współpracy z makrosami, ostatecznej formy kontaktu z nimi i właściwej oceny życia makrosów wywoływały nadal ożywione dyskusje.

Mimo nadmiernego wysiłku minionych godzin Chris czuł się lekki i pełen energii. Cel wydawał się bliski, a od momentu śmierci Tocsa wiedział, jak ważny jest każdy dzień, który zbliżał ich do podjęcia twórczej współpracy z synami niebios. Każdego bowiem dnia rodziły się dzieci, prawdopodobnie z postępowym zanikłem pamięci.

Przesunął dłonią po czole i oczach. Dokonaliśmy niemało, pomyślał. Dobrze, że w dniu pierwszego spotkania udało się nawiązać łączność radiową z ojczyzną. Chrisa zapewniono, że teraz, kiedy został już stwierdzony stopień winy ich przodków, naród zostanie poinformowany o swym prawdziwym pochodzeniu. Było to zresztą konieczne również ze względu na dalsze kontakty. Szczerość mogła jedynie zwiększyć zaufanie narodu do rządu. Katastrofie można więc zapobiec. Nareszcie uporamy się z przeszłością i zaczniemy tworzyć wspólnie lepszą przyszłość, w której pokładamy tyle nadziei!

Rozprostował się, chciwie wciągnął do płuc wonne, rześkie powietrze. Chyba tak właśnie wygląda szczęście, pomyślał.

Wtem jego prawa dłoń wyczuła jakieś poruszenie na kępie mchu. Natężył wzrok. Czyżby mrówka? Makrosi owinęli wprawdzie drzewo lepiącą wstęgą i opylili jego koronę, ale nie można było wykluczyć, że jakieś zwierzę przedostało się tu. A jednak nie! To po prostu ktoś z załogi siedział na leżaku.

Powoli podszedł bliżej. Po chwili poznał Gelę. Obszedł dokoła, żeby jej nie przestraszyć.

– Nie przeszkadzam? – zapytał.

Wyczuł raczej, niż zauważył, że potrząsnęła przecząco głową. Potem powiedziała:

– Jest cudownie, prawda?

Nie był pewny, czy chodziło jej o ciepły wieczór, czy też rozpamiętywała jeszcze rozmowę z makrosami.

Usiadł obok niej na dosyć dużej bryle. Makrosi powiedzieliby na nią: ziarnko piasku, pomyślał ubawiony.

– Co zrobimy z zaproszeniem? – zapytała Gela.

– Ja chyba nie będę mógł z niego skorzystać – odparł. – Będzie ci potrzebny helikopter, weź ze sobą Karla.

Milczała chwilę, potem powiedziała:

– Rozumiem, ale wolałabym iść z tobą.

Serce zabiło w nim mocniej, krew uderzyła do głowy, po skórze przeszło mrowie. Poczuł się jak w. transie: wstał, nachylił się nad Gelą, objął ją i pocałował. Dopiero po chwili wyprostował się nieco, pozostając jednak na leżaku w pozycji półleżącej. Długo milczeli.

– Ja… jestem szczęśliwy, Gela. – Chris powiedział to cicho, nieco urywanie. Patrząc na odległą gwiazdę, świecącą nad krawędzią płaskowyżu, ujął dziewczynę za rękę.

Gela nie odpowiadała. Z odrzuconą do tyłu głową patrzyła w czerń nocy.

– Gela, kocham cię! Oparła głowę na jego piersi.

– Czy oni na pewno będą nam mogli pomóc? zapytała.

Przez chwilę czuł się rozczarowany. Potem jednak zrozumiał. Czy mogli być kiedykolwiek szczęśliwi bez pomocy z zewnątrz?

– Pomogą nam, Gela, jestem tego pewien!

– Ale czy reszta będzie tego chciała?

– My oboje na pewno! – powiedział Chris zdecydowanie. – A chyba wszyscy pragniemy zahamować utratę pamięci!

– Boję się, Chris. Wszystko się zmieni, to okropne! To, co trwałoby wieki, będzie się teraz musiało dokonać w ciągu kilkudziesięciu lat. Powstaną konflikty…

– O to nam chodziło. Tobie również, Gela. Zresztą nie będziemy działali pochopnie.

Zapadła cisza.

– Chris, czy tamci z “Oceanu I” żyją jeszcze? – Gela mówiła cicho, jakby do samej siebie.

Nie odpowiedział od razu.

– Nie sądzę – odparł wreszcie – ale to nie jest wykluczone. – Głaszcząc ją po włosach, dodał ciszej: – Przekonamy się o tym. Wierz mi, że nikomu nie zależy na tym bardziej niż mnie.

Uścisnęła jego dłoń. Potem powiedziała zdecydowanie:

– Nie, Chris. Nawet, gdyby Harold jeszcze żył, ja… ja cię kocham! – Po chwili dodała: – On by to zrozumiał!


Gelę cieszyła perspektywa odwiedzin, chociaż miała tam iść bez Chrisa.

Zaproszenie otrzymała od jakiejś ciemnowłosej makroski, która uczestniczyła w pierwszej rozmowie, a więc musiała pełnić ważną funkcję. Swoim wyglądem wzbudzała zaufanie, a jednak Gela poczuła, że ogarnia ją niepokój.

O ustalonej porze odnaleźli bez trudu wiodący promień świetlny. Karl siedział przy sterach, Gela i Carol stały za fotelami pilotów.

Ani jedna, ani druga nie taiły podniecenia, jakie wzbudzało w nich oczekujące je wydarzenie. Natomiast Karl, nie tracąc swego pogodnego nastroju, pogwizdywał cicho.

Promień wiodący, wysłany przez gospodarzy, składał się z wiązki splecionych ze sobą promieni. Cały system wiodący pulsował – od podstawy stożka aż do jego wierzchołka. Karl miał jedynie uważać podczas lotu, aby oś stożka przechodziła stale przez środek wziernika. Wiedział, że w ten sposób najpewniej dostanie się na przygotowane lądowisko.

Lecieli w stronę miasta. Znowu wyrastały przed nimi niebotyczne ściany, rozstępujące się ku dołowi, a nad nimi i wśród nich widniały korony olbrzymich drzew oraz liczne o tej wczesnej porze popołudniowej pojazdy i samoloty.

W miarę zbliżania się do miasta Karl koncentrował się coraz bardziej, ale chyba niepotrzebnie. Żaden z samolotów nie skrzyżował swego kursu z ich promieniem wiodącym, nikt w ogóle nie zwrócił na nich uwagi.

Gela była podniecona i szczęśliwa. Po raz pierwszy lecieli do miasta makrosów bez żadnej obawy.

Zaufali im, oddając się w ich ręce, chociaż nawet wśród członków załogi rozprawiano jeszcze głośno o potrzebie zachowania wszelkich środków ostrożności i rezerwie. Do chwili nawiązania wszechstronnych kontaktów mogło jeszcze upłynąć wiele czasu, ale Gela nie żywiła podejrzeń, a Chris dodał jej otuchy.

W ogóle ten Chris! Gela często zadawała sobie pytanie, co by było, gdyby okazało się nagle, że Harold żyje, gdyby odnalazł się nieoczekiwanie. Poprzedniego wieczoru powiedziała Chrisowi szczerze, że go kocha, ale… Czy można przewidzieć własną reakcję, kiedy raptem następuje to, w co dotychczas się nie wierzyło?

Czy naprawdę Harold zrozumiałby? Jak dalece ktoś, kto wyjeżdża, aby zrobić coś dla innych, ufa tym, którzy pozostali? Co czuje, kiedy tamci zawiodą jego zaufanie? Gela zadawała sobie to pytanie setki razy – i nigdy nie znalazła na nie odpowiedzi.

To, że podobne sytuacje zdarzały się w historii ludzkości, nie było żadną pociechą. Zawsze bowiem potępiano tych, którzy okazali się słabi. Ale czy właśnie ta decyzja, podyktowana poczuciem odpowiedzialności, nie świadczyła o odwadze i sile? Wybrać kogoś, kogo się kocha, na przekór wyrzutom sumienia i wymówkom – to przecież znaczy więcej, niż pielęgnować w pamięci czyjś obraz, hołdując egoistycznie przeszłości.

Carol pociągnęła Gelę za rękaw, przerywając jej rozmyślania. Lecieli na umiarkowanej wysokości. Carol wysunęła przez okno transopter, jak nazwał Ennil wynaleziony przez siebie przyrząd, którego system optyczny pomniejszał znacznie widziane obiekty.

W ten sposób mogła teraz ogarnąć wzrokiem makrobudowle.

Z lewej i prawej strony wisiały osobliwe wieżowce. Przypominały trochę kręcone schody, których stopnie utworzone są z poszczególnych kostek. Po takich schodach mogliby chodzić giganci, przy których makrosi wyglądaliby jak karły. Każda kostka opierała się o drugą jedną krawędzią. Z oddali cały ten kompleks sprawiał wrażenie sześciennej brukselki osadzonej na stosunkowo cienkiej łodydze. Łodyga przerastała budowlę. Z jej szczytu odchodziły do rogów kostek błyszczące liny.

– Wszyscy mieszkańcy mają tu oddzielne domy – zauważyła Carol. – Tylko że one stoją jeden nad drugim, każdy z nich z ogródkiem na dachu i widokiem na wszystkie strony.

– Strata energii i materiału – odparł Karl, nachylając się również do transoptera. Włączył autopilota. Helikopter leciał powoli wzdłuż promienia.

– To nie będzie już odgrywało roli – zaoponowała Gela. – Słyszałeś przecież: ludność ziemi utrzymuje swój stan, nie powiększa go. Mam na myśli makrosów, A to doprowadzi w końcu siłą rzeczy do nadwyżek; przy tak intensywnej produkcji! Dlaczego więc nie można by sobie pozwolić na coś takiego?

– W każdym razie udało im się przy ich dużych rozmiarach współżyć ze sobą. Wcale nie musieli być zmniejszeni do wielkości mrówek – powiedział Karl,

– Co też za bzdurę wymyślili sobie nasi praojcowie! – Carol potrząsnęła głową.

– Takie małe rozmiary też mają swoje dobre strony! – Karl uśmiechnął się. – Kiedy tak sobie pomyślę, gdzie mógłbym przebywać, nie będąc zauważonym… No i jaki prosty staje się problem wyżywienia. Pamiętacie naszą dyskusję o krowach?

– A gdyby takiej krowie wypadała sierść i jeden włos upadłby ci na głowę?

Roześmieli się.

Z lewej strony, z któregoś wieżowca, wystartował samolot makrosów, uniósł się pionowo do góry, znieruchomiał przez chwilę pod ich trasą, zszedł z kursu, uniósł się jeszcze wyżej i potężnym zrywem oddalił się, znikając im z oczu.

– Widocznie nasz promień to dla nich tabu – powiedział Karl, obserwując bacznie cały manewr.

– Z czego wynika, że w makroświecie lepiej jest z makrosami niż bez nich. Pamiętasz Czerwońca? Wzdłuż tego promienia leci się bezpieczniej niż wtedy z tą naszą latarnią. – Wkrótce znaleźli się na jednej wysokości ze szczytami wież.

Budowle ustawione były w dwóch przecinających się wzajemnie rzędach. Przelatywali teraz tuż nad dachami szczytowych domów. Z tyłu rozciągały się planty. Pomiędzy drzewami a zieleńcami wznosiły się dziwaczne domy w kształcie talerzy. Kolejna wieża pełniącą rolę osi. Wokół niej wisiały w dosłownym tego słowa znaczeniu pierścieniowate domostwa, około dwudziestu w jednym kole. To były również pojedyncze mieszkania, które – podpierając się wzajemnie pozwalały uzyskać widok na trzy strony świata. Karl naliczył pięć do siedmiu takich pierścieni. Pionowo usytuowana przestrzeń pomiędzy pierścieniami umożliwiała start i lądowanie szybowców na dachach. Całość sprawiała wrażenie systemu obrotowego.

Helikopter kierował się ku górnemu pierścieniowi jednego z tych domów.

– Chciałabyś mieszkać w czymś takim? – zapytała Carol, krzywiąc się.

– Dlaczego nie? – odparła Gela. – Pod warunkiem, że będzie czynna winda.

Karl roześmiał się. – Wydaje mi się, że im winda nie jest potrzebna. Do tego mają swoje latające bułki. – Nie odrywając się od transoptera wskazał na lewo. Z dachu jednego z mieszkań wystartował znowu samolot. Z wyglądu przypominał istotnie bułkę.

Karl zredukował szybkość. Przed nimi wyrosła raptem olbrzymia, różowa, niezwykle porowata ściana. Karl przejął stery. Gela, patrząc przez transopter, zauważyła, że lecą ku prostokątnemu otworowi w ścianie. – Oni pilotują nas przez okno – powiedziała.

– Jeżeli je zamkną… – powiedział z obawą Karl. – Po co by to robili? – wzruszyła ramionami

Carol. Widać było jednak, że czuje się trochę nieswojo.

– Bzdura! – odezwała się Gela. – Przecież przedwczoraj mieli jeszcze łatwiejszą sytuacją. A poza tym, po co by to mieli robić? Carol ma rację.

Nagle zapadła ciemność. Karl przygotował się do lądowania, kobiety spoglądały przez transopter. Przed nimi widniał duży stół, którego blat był uprzątnięty. Na wierzchu leżał jedynie jakiś szklany przedmiot, pryzmat kierujący promieniem. Właściwy emiter, niewątpliwie większy od pryzmatu, mieścił się gdzieś dalej. Krawędź stołu zajęta była przez przyrządy, które widocznie miały pomóc przy rozmowie, przypominały zresztą tamte, które zostały użyte w tym samym celu podczas spotkania z makrosami.

A więc wszystko wskazywało na to, że i tym razem rozmowa przebiegnie bez zgrzytów i trudności.

O wygody zadbał Chris. Przed odlotem z bazy własnoręcznie załadował na helikopter trzy fotele, wyjaśniając:

– Może nie będą mieli w mieszkaniu drutu!

Ale makrosi postarali się odrobić swoje poprzednie przeoczenie. Goście zostali zaskoczeni od razu po wyjściu z helikoptera: gospodyni, którą momentalnie poznali, powitała ich za pośrednictwem ekranu pomniejszającego, po czym wskazała na stojące pod wysokimi roślinami kostki do siedzenia i stół, przystosowane do rozmiarów maluchów.

– Coś podobnego! – mruknął Karl. Ujął podobny do miecza liść najbliższej rośliny i wydął z uznaniem wargi. – Spójrzcie tylko! Skąd, do diabła, oni to wzięli?

Gela i Carol byli również zaskoczeni. Z pewnym zażenowaniem odstawili przyniesione ze sobą fotele.

– Proszę usiąść – zaprosiła ich gospodyni. Okazało się, że czeka ich jeszcze druga niespodzianka: odnieśli nagle wrażenie, że gospodyni siedzi razem z nimi przy stole. Obok niej wyrosły jakby spod ziemi dwie kobiety i dwóch mężczyzn.

– Taka gościnność to rozumiem! – szepnął Karl. – Tak, staraliśmy się! – Gospodyni usłyszała jego szept, widocznie zainstalowano tu wspaniale działającą aparaturę akustyczną. – Tylko że mamy ograniczoną swobodę ruchów. Wystarczy jeden krok na lewo albo na prawo, i wypadniemy z hologramu. Witam was serdecznie! Nazywam się Djamila Buchay, to jest mój partner Hal Reon i moi przyjaciele; Ewa Man, Gwen Kasper i Res Strogel. – Mówiła swobodnie, jakby spotkanie z kimś dwa tysiące razy mniejszym było dla niej zupełnie normalne. To właśnie stwarzało odpowiedni nastrój i budziło zaufanie.

– Jak wy do tego doszliście? – Karl trzymał jeszcze w ręku liść rośliny.

– Dziękujemy za miłe zaproszenie – odezwała się Gela. Przedstawiła swoich współtowarzyszy. Kiedy wymieniła nazwisko Karla, dodała: – Pilot, rzemieślnik do wszystkiego i w ogóle diabeł, nie człowiek, przeważnie bardziej wygadany niż dziś.

Karl uśmiechnął się i usiadł na elastycznej kostce z gąbki.

– To jest nasze specjalne pozdrowienie dla was, nazwijmy to: ośmielacz – odpowiedziała Djamila na pytanie Karla.

– Można to też nazwać efekciarstwem – zauważył Gwen, uśmiechając się.

– Posiadamy kilka odmian tej rośliny i silny środek powiększający. A oto wynik. Powinno to wam dodać otuchy! – Djamila spojrzała na Gwena i – skinęła głową. Miała na sobie trykot, obcisły i lśniący, mieniący się różnymi kolorami.

Strój równie atrakcyjny co osoba, pomyślał Karl. Tylko te włosy! Dwie kobiety miały fryzury jakby z zupełnie prostych włosów, krótkich na czubku głowy, wystrzyżonych niemal całkowicie w obrębie czoła, nieco dłuższych na karku. I ten połysk, tworzący coś w rodzaju aureoli. Wprawdzie pasuje wspaniale do całości, rozmyślał dalej Karl. Ale kto by się ośmielił pogłaskać ją po głowie… Wolę już tę trzecią! Tu przynajmniej nie musiałbym się obawiać o całość fryzury. No, ale to i tak nie dotyczy żadnego z nas. Ten trafny wniosek zakończył jego rozważania. Zajął się teraz obserwacją ubrań: Ewa Mań nosiła… tak, właśnie co? Jedynie jej surowa twarz o wydłużonym nosie i blisko siebie osadzonych oczach miała wyraźne kontury. Wszystko inne było u niej zamazane. Mimo wytężania wzroku, wrażenie nie znikało. Wydawało się, że kobietę przesłania dopasowana ściśle do ciała bariera cieplna, powodująca drganie powietrza, fale przebiegające po jej ciele w górę i w dół. Najprawdopodobniej nie miała poza tym nic na sobie, ale nie można było tego stwierdzić z całą pewnością.

Karl zerknął na Gelę i Carol. Wyglądały na zafascynowane. A Karl nie mógł pozbyć się myśli, że ze strony gospodarzy coś się za tym wszystkim kryje – wieczna kobiecość… Zaprzeczał jednak temu strój tej trzeciej, Res Strogel. Tak jak mężczyźni miała na sobie podobną do tuniki błyszczącą szatę, białą, stroje mężczyzn były w kolorach różowym i turkusowym.

Karl pomyślał o swoim zaczynającym się już odznaczać brzuchu i doszedł do przekonania, że tego typu ubiór jest bardzo korzystny i wygodny.

Obserwacje nie przebiegały tak niepostrzeżenie, jak by życzyły sobie tego obydwie strony. Rozmowa zaczęła się rwać.

– Wybaczcie nam – powiedziała otwarcie Carol – ale jesteśmy jednak trochę zaskoczeni.

To przełamało lody. Wszyscy roześmieli się szczerze. Wydawało się teraz, że kolory na sukni Djamili zmieniają się już nie tak często, a biegnące po ciele Ewy fale ustąpiły miejsca poruszającej się lekko gęstej mgle.

– Słuchajcie, w jaki sposób zauważyliście naszą obecność w waszym świecie? – zapytała Gela. – Czy to naprawdę dwoje naszych zwróciło na siebie waszą uwagę na jakiejś polanie leśnej?

– To dobre: leśna polana! – Hal nie krył swego rozbawienia. – Zazwyczaj nazywam inaczej tę część ciała Djamili, na której wylądował helikopter.

Makrosi roześmieli się serdecznie, goście natomiast spoglądali na nich przez chwilę z zaskoczeniem, potem zrozumieli wszystko i również wybuchnęli śmiechem.

– Jak to, to byliście wy, naprawdę? – Gela, nie przestając się śmiać, bez żenady wskazała palcem na Djamilę. – A wiesz, kto po tobie spacerował?

On! – Ostentacyjnie wyciągnęła ręką w stronę Karla, po czym dodała: – I ja.

Karl śmiał się wprawdzie wraz z innymi, ale czuł się jakoś nieswojo. Mimo woli spojrzał na Djamilę. Pod jej lekką szatą rysowały się piersi, osłonięte migotliwą grą barw. Ogarnęło go zakłopotanie.

Kiedy minął już atak wesołości, Djamila powiedziała:

– Hal ostrzegł mnie wtedy, że na mojej piersi wylądował helikopter, ale pomyślałam, że po prostu żartuje. No cóż, zaskoczyliście nas swoim, pojawieniem się, to pewne. Nie wszyscy ludzie na świecie wiedzą o waszym istnieniu, ale to się wkrótce zmieni. A teraz inna sprawa: Czym mogłabym was ugościć, albo raczej w jaki sposób? Karl roześmiał się.

– Właściwie wszystkim – odparł – jeżeli tylko porcje będą odpowiednio małe.

Djamila wstała. Natychmiast zniknął jej obraz hologramowy. Tuż obok stołu wyrosła ściana o porowatej strukturze, na której migotały i odbijały się fluoryzujące barwne punkty światła laserowego. Następnie w ich polu widzenia ukazał się paznokieć, który wsuwał na olbrzymi stół, będący dla nich podłogą, chybotliwą tacę. Stały na niej, nieco topornie wykonane, trzy małe pojemniki, zawierające po jednej kropli brunatnej cieczy. Karl ujął tacę i postawił ją na stole. Po chwili ukazała się Djamila, znowu w rozmiarach mikro. Na twarzach gospodarzy rysowała się napięta uwaga.

Karl przejął inicjatywą. Podbiegł do helikoptera. Po chwili wrócił z dwiema metalowymi płytkami, przywiązanymi sznurkami do kieszeni, i zanurzył je kolejno w naczyniach. W momencie dotyku kopulasta kropla skurczyła się. Napięcie powierzchniowe, które mogłoby utrudnić picie, zniknęło.

– Wypijemy za naszą owocną współpracę! – powiedziała Gela, widząc niezdecydowanie gospodarzy, którzy widocznie nie byli pewni, jak goście poradzą sobie z poczęstunkiem. – I za to, żebyśmy znowu upodobnili się do ludzi.

Unieśli naczynia. Goście musieli posłużyć się obydwiema dłońmi. Kielichy gospodarzy były podobne, ale dla nich mniejsze i misterniej wykonane. Karl, przytykając kielich do ust, pomyślał mimo woli, ile trudu musiało kosztować makrosów wykonanie takich naczyń.

Wypili. Był to napój trudny do zidentyfikowania, ale smaczny i – jak się wkrótce okazało – bardzo pobudzający.

Teraz Djamila skierowała rozmowę na temat, który intrygował ich najbardziej: pochodzenie maluchów.

– Opowiedzcie coś o swojej ojczyźnie – zaproponowała wprost.

– To, co najważniejsze, znacie już chyba – odparła Gela. – Wydaje mi się, że powinniście odnaleźć w naszej społeczności swoją własną historię, bo my żyjemy teraz chyba tak, jak wasi przodkowie w latach osiemdziesiątych dwudziestego wieku.

– Może nie tak dokładnie – zauważył Gwen. – Wtedy ludzkość dzieliła się właściwie na trzy obozy, ścierające się wzajemnie, co wpływało na wiele decyzji. Tego już chyba nie macie.

– To prawda – potwierdził Karl – ale istnieją różne prądy. Na przykład dawna sekta nie jest już przy władzy, ale jest jeszcze dosyć silna i ma zwolenników niestety nie tylko wśród ludzi starszych, przy czym jest oczywiście odsunięta od rządów. Władzę posiadamy my, wszyscy postępowi robotnicy w sojuszu z przychylnymi nam członkami dawnej elity, widzimy jednak, że za pozorną świadomością obywatelską kryją się u niektórych niechęć do nowości, wzajemna nieufność, maskowanie zła, zakłamanie i egoizm. Nawet rząd walczy teraz o odpowiednie kryteria, które pomogłyby odróżnić wroga od przyjaciela. Możecie sobie teraz wyobrazić, ile zależy od powodzenia naszej ekspedycji, której celem jest nawiązanie kontaktu z wami.

– Cóż, wydaje mi się, że nasza pomoc dla was jest bez wątpienia możliwa. – Partnerka Gwena wyciągnęła rękę, wskazując na mutanty roślin, przy czym jej dłoń wymknęła się z zasięgu hologramu. Przez chwilę wydawało się, że od ściany odrywa się olbrzymi głaz, przechylając się nad stołem.

Ewa spojrzała na Hala, który skinął z aprobatą głową, i dopiero wtedy zaczęła mówić dalej:

– Jestem też przekonana, że chcemy wam pomóc. Nie zostałam wprawdzie upoważniona do obiecywania wam czegokolwiek, ale nie sądzę, aby był to problem. A czy u was wszyscy będą chcieli naszej pomocy?

– Wydaje mi się – wtrącił Gwen – że takie małe rozmiary mają również swoje zalety. Być może niektórzy z was nie będą chcieli wzorować się na nas, lecz zapragną po prostu powstrzymać upadek.

– Gadasz bzdury! – oburzyła się Ewa. – Mógłby ktoś pomyśleć, że popierasz tę idiotyczną naprawę świata, głoszoną przez dawnych proroków.

– Mało będzie takich, którzy nie poprą zmiany. Nasza bezpieczna mikroprzestrzeń staje się za ciasna, a makroświat jest zbyt wrogi – powiedział zdecydowanie Karl.

– Tych, którzy się wahają – powiedziała Carol – odstrasza nie tyle wielkość ciała, co sposób, w jaki wy żyjecie!

– Jak to? – To pytanie padło niemal jednocześnie z ust Gwena i Djamili.

– Przecież żyjemy dobrze – dodała Djamila. Mała lekarka uśmiechnęła się z zakłopotaniem.

– Owszem – odparła przeciągle – z waszego punktu widzenia! – Wzruszyła ramionami. – U nas pieniądze stanowią nadal ekwiwalent wszystkich towarów, chociaż nie wszystko można kupić. Ogólny poziom życia jest wysoki, ale istnieją dysproporcje. Trudno jest ustalić sprawiedliwe płace. Niedawno – tu poprawiła się momentalnie – a właściwie przed dwoma laty zdarzył się wypadek porzucenia pracy przez chłopów uprawiających makropola.

Gospodarze spojrzeli po sobie pytająco. Carol pośpieszyła z wyjaśnieniem.

– Za strefą ochronną mamy duże obszary pól uprawnych z makroroślinami, na przykład warzywami.

– I truskawkami – wtrącił Karl. – To bardzo praktyczne. Jedna makrotruskawka wystarczy na kompot dla czteroosobowej rodziny na cały rok.

Znowu wybuchnęli śmiechem.

– Oczywiście żniwa wymagają specjalnej technologii i wielkich maszyn – mówiła dalej Carol. – I wtedy zaczął się strajk. Mikrorolnicy otrzymywali dodatek za ciężką pracę, bo nie posiadali takich urządzeń technicznych. Ale za to makrorolnicy mieli pracę bardziej ryzykowną. Doszło niemal do kryzysu żywnościowego.

– Ale przecież przy waszym, wybaczcie mi to określenie, małym społeczeństwie mieliście wspaniałe warunki, lepsze – niż my, aby znieść system pieniężny i różnice socjalne! – Res z podniecenia aż nachyliła się do przodu. – Właśnie dlatego, że dzięki makrouprawie możecie produkować w nadmiarze Czy wiecie, jak długo to trwało u nas? Najpierw musieliśmy rozwiązać problem wyżywienia. Potem zniesiono opłaty w środkach komunikacji publicznej. Wszystko pasowało. Nikt przecież nie jeździ w nieskończoność dla samej przyjemności, tylko dlatego, że to nic nie kosztuje. Następnie przyszła kolej na artykuły gospodarstwa domowego, tylko że musieliśmy wprowadzić jeszcze coś w rodzaju bonów. Każdy mógł otrzymywać cały sprzęt, ale tylko raz na dwa lata wolno mu było wymieniać starą rzecz na nową. Tymczasem produkcja samochodów rozwinęła się do tego stopnia, że można było wprowadzić system wynajmu. Nikt nie otrzymywał samochodu na własność, było ich jednak do dyspozycji tyle, że każdy, kto potrzebował i oczywiście miał prawo jazdy, mógł sobie jeden wziąć. Po zakończonej podróży zostawiało się go po prostu, żeby inny mógł skorzystać. Te, które nie nadają się już do użytku, organa terytorialne wymieniają na nowe. Jeszcze dziś postępujemy w ten sam sposób, również z samolotami o napędzie E i M. Okazuje się, że to zdaje egzamin. Początkowo istniały pewne trudności, ale w rezultacie ludzie otrzymali do swojej dyspozycji bardziej komfortowe środki komunikacji. Dziś to wszystko przebiega już bez zgrzytu.

Różnorodny rozwój poszczególnych krajów świata doprowadził do olbrzymich trudności. Kiedy kraje socjalistyczne wzięły górę nad kapitalistycznymi, i to we wszystkich dziedzinach życia, nastał okres czegoś w rodzaju wędrówki ludów do krajów socjalistycznych. Ludzie przybywali milionami, ale brakowało im odpowiednio rozwiniętej świadomości. Zdarzały się niepowodzenia. Kiedy w naszym świecie pieniądz zaczął tracić stopniowo znaczenie, nastąpił prawdziwy najazd turystów na kraje wspólnoty socjalistycznej. Musieliśmy wprowadzić ograniczenia, zakazy administracyjne, znowu powstało “wąskie gardło”. Przypadło to akurat na okres, kiedy zdołaliśmy wywalczyć totalne, obowiązujące na całym świecie rozbrojenie. Kraje kapitalistyczne przeżywały nieopisane kryzysy gospodarcze, groziła im nędza. Ta sytuacja wymagała radykalnych środków zaradczych.

Po klęsce kapitalizmu nastała faza powszechnego opowiadania się po stronie socjalizmu i nadrabiania przez kraje zacofane strat w stosunku do państw najbardziej rozwiniętych, przy nie zmienionym tempie rozwoju. No, a naszą teraźniejszość będziecie poznawali coraz lepiej. – Res wyprostowała się. Jej włosy zniknęły za górną krawędzią ekranu. – Ale tym, co mnie najbardziej interesuje, są wasze badania nad mikroustrojami…

– Res – przerwał jej z wyrzutem w głosie Gwen. – Nasi goście też by chcieli dojść do słowa.

Zmarszczyła brwi. Widać było, że właśnie teraz nie chciała, by ktoś jej przeszkodził. Może nawet mówiłaby dalej, wbrew uwadze Gwena, gdyby nie Gela.

– Tak, tak – wtrąciła się do rozmowy, kiwając głową. – Wprawdzie nie wiem dokładnie, kiedy kapitalizm został przezwyciężony, ale chyba nie ulega wątpliwości, że wasz rozwój zaczął się po wielkiej wojnie u progu ery atomowej. Widzicie, poszliśmy za waszą radą i ostatnio korzystaliśmy często z usług waszego centrum encyklopedycznego. Teraz wiemy o wiele więcej, również to, że nasi prorocy pochodzą z okresu, kiedy kapitalizm nie był już najsilniejszy, ale chyba najbardziej niebezpieczny.

– Około roku 1980? – przerwał Hal.

– Tak. Ale miniaturyzacja należała jeszcze do najbardziej humanitarnych zamierzeń, jeżeli chodzi o machinacje genetyczne.

– Widocznie jednak jedynym, jaki został zrealizowany tak masowo, czego smutnym przykładem jesteśmy my! – rzekła Gela.

– To prawda – przyznała Carol. – Planowali jeszcze gorsze rzeczy!

Hal wiedział o tym, słyszał o zaprogramowanych mutantach wojennych, zdolnych do wycięcia w pień wszystkiego, co stanęłoby im na drodze. Zmodyfikowane mutanty robocze miały zapewnić garstee panujących nie tylko życie, ale również zbytek i władzę. W porównaniu z tym miniaturyzacja istotnie robiła wrażenie niewinnej zabawy.

Dla Hala nie były to sprawy obce, potwierdzały też jego pierwotną tezę, a mimo to czuł się nieswojo. Taki sam nastrój wyczuwał w Djamili. Dręczyły go jakieś niejasne, absurdalne wyrzuty sumienia, że sam należy do tych dużych… Czy wtedy można było coś zrobić?

– Że też ludzie próbują zawsze wykorzystać to, co postępowe, do swoich nieludzkich machinacji! – zawołała Ewa z naiwnym oburzeniem.

– To nie jest tak! – Djamila potrząsnęła głową. – Trzeba wiedzieć, kto tak postępował. I dla czyjego dobra. Dziś to jest nie do pomyślenia, chyba że gdzieś istniałby nie wykryty chory mózg. Ale wtedy defekt mieścił się w wielu mózgach, ideologiczny.

– Dziękuję! – W głosie Ewy zabrzmiała ironia. – Ale jednak byli to ludzie. I chyba po dziesiątkach lat wolno mi nie rozumieć, co im chodziło po głowie i co skłoniło ich do miniaturyzowania innych. – Niezbyt uprzejmym gestem wskazała na gości. My również przeprowadzamy mutacje, ale nigdy ze szkodą dla ludzi. Nikomu z nas nie przyszłoby do głowy dokonywać tego na innych. Badaniom genetycznym zawdzięczamy istnienie społeczeństwa bez raka, cukrzycy i debilizmu, większą część naszego dobrobytu…

– Tak, tak, już dobrze! – uspokajał ją Gwen. – Masz rację, tylko że mówisz rzeczy znane, oczywiste. A ja na przykład chciałbym bardzo dowiedzieć się, skąd właściwie pochodzą nasi goście!

– To wcale nie jest takie oczywiste! – burknęła Ewa.

Goście wyglądali teraz na nieco zakłopotanych, widać to było również po minie Geli, kiedy próbowała odpowiedzieć na pytanie Gwena.

– Badaliśmy to długo, nawet za pośrednictwem waszej centrali encyklopedycznej, ale nie wiemy nic pewnego. Prawdopodobnie jest to wyspa w północnej części archipelagu Małych Antyli, należąca do Wysp Podwietrznych, maleństwo otoczone kipielą i rafami koralowymi. Najbliższa większa wyspa to chyba Antigua. Ale brak dokładniejszych danych nie jest tragedią. Z odległości dwustu do trzystu kilometrów można odebrać nasz radiowoświetlny sygnał nawigacyjny. Kontakt radiowy jest możliwy nawet stąd… Ale mamy jeszcze jedno pytanie – tu Gela spojrzała przenikliwie na Hala. – Co będzie z naszym dalszym pobytem u was? Czy przewidzieliście coś jeszcze? – Zawahała się przez chwilę, a potem dodała: – Na pewno to zrozumiecie. Teraz, kiedy właściwie wykonaliśmy nasze zadanie, większość z nas. myśli tak: musimy zgromadzić jak najwięcej danych, a potem szybko z powrotem, do domu!

– I znowu przy waszej pomocy – wtrącił Karl. – Kiedy pomyślę o naszej podróży w tę stronę… Kto wie, dokąd poniosłyby nas tym razem te żarłoczne ryby!

Gospodarze spojrzeli po sobie znowu pytająco. Karl wyjaśnił:

– No tak, trzy razy byliśmy zżerani, a potem wydalani. Nie ustalaliśmy też z góry miejsca lądowania. Po prostu czysty przypadek. W ten sposób dotrzemy do naszej wysepki dopiero za dziesiątki lat, mimo świateł nawigacyjnych na brzegu.

– Jak to, nie macie w waszym pojeździe żadnego napędu, żadnej możliwości sterowania? – zapytał naiwnie Hal.

– Mamy i jedno, i drugie – odparł Karl. – Możemy rozwinąć nawet dużą prędkość. Mniej więcej dwa węzły według waszych norm. Ale jak i dokąd sterować, kiedy przez jakiś czas jest się wewnętrznym, podrzędnym elementem ryby?

– Opowiedzcie o tym – poprosiła Djamila, nachylając się do przodu.

Karl opowiadał zwięźle, okraszając fakty dowcipnymi uwagami. Był już późno, kiedy zakończył swoje wywody słowami:

– Resztę widzieliście sami.

Przez pewien czas gospodarze milczeli, zaskoczeni niezwykłymi losami gości, wreszcie odezwał się Gwen: – Nie odpowiedzieliśmy na wasze pytanie. Nie zapadły jeszcze decyzje, ale mamy dla was propozycję: pokażemy wam w skrócie nasze możliwości, powiemy wam, co potrafimy. Potem odwieziemy was do domu na Wyspy Podwietrzne. Jeszcze w drodze powiadomicie swój rząd, a my ustalimy wtedy wspólne postępowanie. Przedstawię ten projekt sekretarce generalnej, a ona zgłosi odpowiedni wniosek na zebraniu plenarnym. Jestem pewien, że jeżeli zgodzicie się na to, dojdzie w ten sposób do rozwiązania problemu. Wkrótce nastąpiło pożegnanie. Daremnie Res, szepcąc coś gorączkowo do Gwena, usiłowała przedłożyć inne, ważne dla niej sprawy. Hal zauważył, że Gwen odradza, kręcąc z uporem głową. Wreszcie Res ustąpiła, pamiętając, że nie należy do komisji kontaktowej, a została jedynie zaproszona przez Gwena. Dla Hala cała ta scena stała się kłopotliwa, goście natomiast nie zauważyli chyba niczego. Ładowali właśnie na helikopter zielone rośliny, prezent od gospodarzy.

Po chwili pryzmat zamigotał, emitując przez okno promień wiodący. Minihelikopter brzęcząc zniknął w oddali.

Загрузка...