VI

Karl od razu wiedział, że środki, jakimi dysponowali, były niewystarczające, żeby przygotować maszynę do lotu i naprawić podręczną radiostację. Nie tylko dlatego, że obydwa śmigła, pogięte i wyrwane z łożysk, zwisały po bokach, ale na dodatek helikopter leżał uwięziony w plątaninie najprzeróżniejszych źdźbeł, szczątków liści i grud ziemi. Wokoło wznosiły się olbrzymie łodygi i podłużne, podobne do desek liście gigantycznej trawy. Poprzez szczeliny widać było gałęzie drzew.

Sytuacja, w jakiej się znaleźli, nie odebrała Geli otuchy. Sama nie wiedziała dlaczego. Może zdawała sobie sprawę, że musi podtrzymać na duchu Karla, zazwyczaj tak dziarskiego, a teraz małomównego i jakby przybitego.

Pomyślała o Chrisie, o ich zadaniu i – ku własnemu zdziwieniu – dopiero na końcu o Haroldzie. Harold przypomniał jej się zresztą tylko jako pewnego rodzaju przestroga przed losem, jakiego chciała uniknąć.

Nazajutrz po awarii, z samego rana, Gela wdrapała się na wysokie, wysmukłe źdźbło trawy, znacznie przerastającej sąsiednie rośliny. Wierzchołek, który składał się z niezliczonej liczby skupionych kiosków, chwiał się na wietrze.

Widoczność nie była najlepsza. W pobliżu rosły takie same źdźbła, które kołysząc się na wszystkie strony zasłaniały widok. W oddali Gela dostrzegła olbrzymie drzewa i – tu jej serce zabiło mocniej – pniaki. Czyżby jeden z nich?… A jeżeli tak, to który?

Wiedziała, że marsz choćby do najbliższego – odległość oceniała w przybliżeniu na trzy mile – mógłby potrwać kilka dni, biorąc pod uwagę ukształtowanie terenu. Na wszelki wypadek Gela zapamiętała sobie kierunek, a dopiero potem, nieco rozczarowana, opuściła się na ziemię.

Karl pracował zawzięcie obok helikoptera. Podnosił łodyżki wysokiej trawy i układał je na ziemi przed maszyną. Podłoże było jeszcze rozmiękłe i przy wyskakiwaniu z kabiny przyklejały się za każdym razem do butów grudy i kamienie.

– Karl – zwróciła się do niego Gela, kiedy odpoczęła już trochę po wspinaczce – spróbuj ustalić położenie naszego pniaka, z zapisu albo z pamięci.

A kiedy Karl skinął jedynie głową, nie przerywając swojego zajęcia, dodała bardziej zdecydowanie:

– Proszę cię, zrób to od razu. Karl podniósł się.

– Już biegnę – odparł, wpadając ku radości Geli w swój dawny ton. – Może to coś da – dodał. Z jego miny łatwo było odgadnąć, że wątpi w powodzenie tego przedsięwzięcia.

– Chcesz może do końca swego życia zajmować się tą trawą? – zapytała drwiąco.

Podczas gdy Karl wspinał się do kabiny, Gela ustalała kierunki z położenia słońca. Po chwili usłyszała okrzyk Karla:

– Południowo-południowy zachód w odległości… około dwudziestu mil.

– No widzisz – triumfowała Gela. – To by się zgadzało z moimi obliczeniami. A więc szykujemy się!

– Poważnie?

– Poważnie.

– Ale tak przecież nie można – protestował słabo Karl. – Helikopter.

– Nie ma czegoś takiego jak “nie można” – obruszyła się Gela. – Sądzisz, że uda ci się uruchomić ten wrak?

Karl uśmiechnął się.

– No to pakujmy się – zadecydował.

Już wkrótce jednak stało się jasne, że trudy marszu przerastają ich siły.

Ziemia była tu poprzerzynana rozpadlinami i usiana głazami krzemowymi, pomiędzy nimi rozlewała się kleista masa. Długie korzenie ciągnęły się daleko na kształt grubych lin, gdzieniegdzie zaś sterczały pojedynczo lub w kępach olbrzymie trawy. Wielokrotnie napotykali mrówki, pająki oraz inne nieznane zwierzęta o przerażających rozmiarach. Widywali też mniejsze istoty, równe im samym, a nawet jeszcze mniejsze, o sześciu kończynach, z wyraźnym podziałem na człony, niezgrabne. Przeważnie sprawiały wrażenie bezbarwnych, niemal przezroczystych.

– To chyba kleszcze – zauważył Karl. – Daw? niej widywano je również u nas.

Tylko nieliczne z napotykanych zwierząt przyjmowały postawę agresywną. Większość z nich siedziała nieruchomo w swych norach i na pniach lub poruszała się ociężale, spożywając jakiś pokarm.

Gela czuła, że nie sprosta trudom wyczerpującego marszu. Paczki, które nieśli na plecach, zawierające przede wszystkim prowiant, odzież i drobny sprzęt, jak kocher, aparat fotograficzny, liny, ciążyły coraz bardziej. Karabin ciążył jej, ale nie chcąc się skompromitować nie proponowała odpoczynku. Karl jednak dostrzegł znużenie swojej towarzyszki. Udając, że jest zmęczony, zaproponował odpoczynek. Gela zaprotestowała, jakkolwiek bez przekonania, ale była mu wdzięczna.

Istotnie, przedsięwzięcie było syzyfowe. Często musieli długo obchodzić ogromne, zwalone pnie, bryły splątanych korzeni, skały lub też groźnie wyglądające albo istotnie niebezpieczne stwory. Z trudem wdrapywali się na tarasujące im drogę przeszkody.

W ten sposób przebyli pierwszego dnia marszu zaledwie jedną czwartą drogi, którą w normalnych warunkach mogliby przejść w ciągu jednego dnia.

Wieczorem Gela odczuwała już tylko potrzebę snu. Odpowiadała półsłówkami, a z konserw, które Karl podgrzał nad płomieniem, zjadła tyle co nic.

Po doświadczeniach pierwszego dnia stało się jasne, że muszą teraz nadzwyczaj ostrożnie gospodarować zapasami, jakie wzięli ze sobą. Dotyczyło to również dwóch butelek wysoko sprężonego gazu palnego.

Odpoczęli w kryjówce, którą tworzyły dwa, rosnące jeden nad drugim, liście. Ognisko rozpalili tuż przed wejściem.

Od razu po posiłku Gela wpełzła do swojego śpiwora i momentalnie zapadła w sen. Karl sprzątał jeszcze i szykował sobie posłanie.

Nie mógł się zdecydować: czy zostawić tak ognisko, czy też zgasić je. Czasem panującą wokół ciszę zakłócał świst, jeszcze częściej zdawało mu się, że dostrzega przemykające obok cienie. Co jeszcze groziło im w tym okropnym, nieprzyjaznym świecie?

Ognisko rozjaśni przynajmniej ciemności przed wejściem, zwierzę, które chciałoby się podkraść nie zauważone, nie miałoby łatwej sprawy. Może ogień odstraszy intruzów…

Karl dołożył do ognia wilgotnych szczap, potem umieścił w zasięgu ręki obydwa karabiny, swój i Geli, i wczołgał się wreszcie do śpiwora. Wiedział, że nie będzie w stanie czuwać przez całą noc i że pozostaną bez ochrony. Zerknął na Gelę. Obudzić ją za dwie godziny? To by było okrutne i może niepotrzebne. Ona też nie wytrzyma długo bez snu…

Na twarzy Geli, już odprężonej, migotał odblask płomieni. Od czasu do czasu mruczała coś we śnie.

Karl naraz poczuł dla niej dziwną tkliwość. Musimy dojść, pomyślał z zawziętością. Tak, Gela, Elsbeth byłaby teraz w twoim wieku. To tak bardzo upragnione, niezdolne do życia dziecko zabrało ze sobą życie jego żony… I jaka to była pociecha, że inni też przeżywają tragedie. Odkąd zaczęła szaleć ta przeklęta amnezja? Karl potarł sobie czoło.

Gdzieś w górze rozległo się brzęczenie. Karl uniósł z wysiłkiem powieki.

Cisza.

Od strony ogniska dobiegł go trzask.

Musimy sobie dać radę. A teraz czas spać, jutro czeka nas męczący dzień. Obrócił się na bok i raptem drgnął. Znowu rozległo się brzęczenie, tym razem bardziej donośne niż poprzednio i groźne. Przez moment płomienie ogniska zasłoniło jakieś duże, przelatujące ciało.

Karl ostrożnie oswobodził się ze śpiwora. Był już zupełnie przytomny. Chwycił karabin, odbezpieczył go i z bronią gotową do strzału wyszedł spod okrywającego go liścia. Brzęczenie nasiliło się, a w następnej chwili rozległ się nad nim trzask, coś uderzyło o tworzący dach liść i z donośnym pluskiem upadło tuż obok na ziemię głośno chrobocząc.

Teraz, kiedy chwila grozy minęła, Karl wskoczył z powrotem pod liść. Jego pierwszą myślą było: obudzić Gelę. Potem opanował się. Na to miał jeszcze czas!

Na zewnątrz panował hałas. Obydwa liście – dolny i ten spełniający rolę dachu – dygotały pod ciosami ciemnego kolosa, który zmieniał ustawicznie położenie, zasłaniając sobą ognisko.

Karl powoli zbliżył się do wejścia i wtedy oczom jego ukazał się przerażający widok: przed ogniskiem tarzało się jakieś czerwone, nieforemne monstrum, pięciokrotnie wyższe od człowieka.

Upłynęła długa chwila, zanim Karl zorientował się w sytuacji. Potem z trudem powstrzymał się od śmiechu: zwierzę leżało na grzbiecie i najwidoczniej nie było w stanie stanąć na swych niezdarnie poruszających się w górze sześciu owłosionych i zakończonych pazurami odnóżach. Machając ogromnymi czułkami przewalało się z boku na bok i obijało gwałtownie o liść. Wypukły chitynowy grzbiet zwierza sprawiał wrażenie twardego. Karl wywnioskował to z trzasków, zgrzytów i skrobania po podłożu. Skorupa, pokryta dużymi, czarnymi plamami, połyskiwała ciemno-czerwono w świetle ogniska. Głowa i widoczna teraz część brzuszna lśniły gładką czernią. Może to chrząszcz, pomyślał Karl. Powinienem był wtedy lepiej uważać, kiedy w szkole omawiano wymarłe zwierzęta…

Raptem osłupiał: pokrywająca odwłok pierwsza para skrzydeł rozwarła się. Owad wyprężył się i podrzucił do góry, po czym nagle powrócił do pozycji brzusznej i znieruchomiał. Po chwili pokrywy rozwarły się po raz drugi tak nieoczekiwanie, że Karl, jakkolwiek trzymał się przezornie w bezpiecznej odległości, odskoczył przerażony do tyłu. Nie wiedział, co robić. Szczęki i pazury świadczyły o tym, że owad może być niebezpieczny. Karl rzucił przelotne spojrzenie na Gelę. Spała spokojnie i mocno.

Zwierzę działało teraz szybko. W górę wystrzeliły cztery pokaźnej wielkości skrzydła, które nagle zawirowały donośnie i w następnej chwili, pozornie wbrew wszelkim prawom fizyki, ciężkie zwierzę uniosło się w powietrze. Po chwili nadleciało ponownie, ocierając się niemal o płomień i znowu zniżyło lot.

To zastanowiło Karla. Ciągnie w stronę ognia. Bez namysłu przesunął skrawek liścia nad niebieskimi językami płomieni. Momentalnie zapadła głucha ciemność. Brzęczenie zamarło w oddali.

Nie wątpił już teraz, że zwierzę zostało zwabione blaskiem płomieni. Przypomniał sobie dawne wydarzenie, kiedy to wypuścili pierwsze sztuczne słońce. Cały rój skrzydlatych istot wpadłby na nie, gdyby nie górna osłona.

Wreszcie ułożył się do snu. Śnił o turkoczących, skrzydlatych potworach, które okrążały go, potem sam brał udział w jakimś szaleńczym locie, wreszcie zapadł w głęboki sen, z którego zbudziły go dopiero słońce i pełne zachwytu parskanie Geli. Kiedy z trudem otworzył oczy, śmiała się do niego radośnie z wodnej kuli, wiszącej na źdźble tuż przed wejściem.

Przygoda z bajkowym stworzeniem wydała mu się tak nierealna, zwłaszcza teraz, w słoneczny poranek, że postanowił na razie nie mówić o tym. Dopiero kiedy zobaczył liść w miejscu, gdzie w nocy płonęło ognisko, uwierzył, że nie był to sen.

Ranek był chłodny. Gela zeskoczyła ze źdźbła i chcąc się rozgrzać przebiegła kilkaset stóp po żółtym liściu. Podczas trzeciego okrążenia zbliżyła się do podwiniętego brzegu i zatrzymała się nagle.

Karl spojrzał na nią z natężoną uwagą. Podeszła na palcach do wysokiej na około osiemdziesiąt stóp łodygi i skinęła na Karla. Kiedy zbliżył się do niej, zasłoniła usta dłońmi i szepnęła:

– Co za fantastyczne stworzenie! – Karl zrobił ruch, jakby zamierzał pobiec po broń, ale Gela dodała: – Ono śpi, chodź!

Był to ten sam owalny owad. Widocznie wciągnął teraz zupełnie odnóża, bo sprawiał wrażenie, jakby przylegał częścią brzuszną bezpośrednio do podłoża.

– Czy nie jest piękny? – szepnęła Gela. Podeszła jeszcze bliżej i zapukała w czerwony, sterczący jak góra pancerz. – Zachwycający!

Karl zbliżył się również i przesunął otwartą dłonią po skorupie. Pod palcami poczuł faliste, podłużne spoiny. Cała powierzchnia lśniła jak glazurowana ceramika.

– Chodźmy stąd – powiedział. Przypomniał sobie, jak szybko zwierzę manipulowało swymi ciężkimi pokrywami, które mogłyby ich zmiażdżyć. Chwycił Gelę za rękę: była chłodna. Pomyślał, jaki to pełen harmonii kontrast: jej jasne ciało na tle połyskującej czerwieni zwierzęcia, potem powiedział tonem wykluczającym sprzeciw: – Ubieraj się, szybko!

Gela, rozbawiona, oddaliła się szybko. Karl wiedział, że i cna nie ma złudzeń co do sytuacji, w jakiej się znaleźli, tym bardziej więc cieszył go jej spokój i zachwycała odwaga.

Kiedy się ubierała, Karl przyrządzał śniadanie i niespostrzeżenie przepakował jej bagaż. Najcięższe rzeczy przeznaczył dla siebie.

Gdy wyruszyli w drogę, z twarzy dziewczyny zniknęła jednak radość. Wyglądała na wypoczętą, ale myślała o marszu i związanych z nim trudach.

Już po pierwszej godzinie Karl zaproponował przerwę na odpoczynek. Gela była mu za to wdzięczna, ale sprzeciwiła się.

– W ten sposób nigdy nie dojdziemy! – powiedziała z wyrzutem, jednak usiadła na zdjętym bagażu.

– Wiesz, moglibyśmy tu żyć jako pustelnicy – zauważył Karl. – Ale znaleźć drogę, dojść do celu, to już inna sprawa.

Sposób, w jaki to powiedział, wyostrzył jej uwagę.

– Chyba masz coś na sercu. Jeżeli tak, wykrztuś to wreszcie – zaproponowała.

– To chyba zwariowany pomysł – zaczął wycofywać się Karl.

– Myślę, że nie ma bardziej zwariowanego pomysłu, niż ta piesza wędrówka – powiedziała cicho Gela.

– No, dobrze – Karl usiadł obok niej. – Tego czerwonego olbrzyma widziałem już poprzedniej nocy, zupełnie dziarskiego. Jeżeli nie był to ten sam, to przynajmniej taki sam. On fruwał. Tak, tak, ma skrzydła. To chyba chrząszcz – wyjaśnił, widząc jej zdziwione spojrzenie. – Leciał ciągle do ognia, rozumiesz? Gdyby ognisko było większe, spaliłby się. A jaki był ruchliwy, mówię ci! Żebyś widziała, jak szybko przelatywał z miejsca na miejsce… – Urwał i spojrzał na Gelę z chytrym uśmiechem. – Powinniśmy zastanowić się, czy nie poprosić któreś z tych stworzeń, żeby nas przetransportowało – dodał wreszcie.

– I sądzisz, że wyświadczy nam tę przysługę? – Gela podjęła ten żartobliwy w jej mniemaniu ton.

– Jeżeli bardzo go poprosimy… – Karl wzruszył ramionami. – Obmyśliłem już nawet sposób.

– A jak ugryzie? – zapytała Gela. – Jedno kłapnięcie szczękami i już po tobie.

– No cóż – powiedział przeciągle Karl. – Możemy oczywiście żałować, że jest tak zwinny.

– A więc co proponujesz? – Gela spoważniała.

– Mamy ten specjalny klej – zaczął wyjaśniać Karl. – Przykleimy do pancerza coś w rodzaju siedzenia…

– Człowieku, dlaczego ci to wcześniej nie przyszło do głowy! Wracamy, szybko! Mam nadzieję, że on tam jeszcze siedzi. – Gela zaczęła traktować to wszystko serio.

– Gela, to był raczej żart. – Karla ogarnęły wątpliwości. – W jaki sposób skłonimy go, żeby poleciał w tym, a nie innym kierunku!

– Wymyślimy coś, no, pośpiesz się! – Gela wzięła na ramię swój tłumok. Sprawiała teraz wrażenie, jakby całe jej zmęczenie gdzieś uleciało.

– Gela – upomniał ją Karl.

– Jeżeli nic z tego nie wyjdzie, stracimy dwie godziny. Cóż to jest wobec tych kilkudziesięciu, jakie mamy jeszcze przed sobą.

Karl uśmiechając się potrząsnął głową.

– Tym razem ty zwariowałaś – mruknął. Mimo wszystko wierzył jednak, że jego pomysł nie jest taki zły. To była ostatnia nadzieja.

Po trzech kwadransach dotarli do miejsca swojego ostatniego obozowiska. Gela puściła się pędem po żółtym liściu do jego zawiniętego w rurkę brzegu.

Czerwone zwierzę siedziało tam jeszcze w bezruchu. Gela była pewna, że śpi. A może było martwe?

Ostrożnie zbliżyła się do jego głowy. Czułki poruszały się ledwo dostrzegalnie. Dopiero teraz zauważyła, że pod błyszczącą czernią część pancerza ma dwie ruchome białe płyty.

Karl pozbył się wszelkich wątpliwości. Bacznie zlustrował roztaczający się wokoło gąszcz i wkrótce znalazł to, czego szukał: na ziemi leżało kilka dużych baldachów. Karl wyciął z nich dwie rozwidlone szypułki kwiatowe w kształcie małych trójnogów. Gela mieszała w tym czasie klej.

Kiedy podeszła do czerwonej pokrywy, Karl przekonał się, że do przyklejenia uchwytów nadaje się bardziej przedplecze, które nie bierze udziału w otwieraniu i składaniu skrzydeł. Poza tym pancerz wydawał się tu bardziej masywny.

Trójnogi przykleili jeden za drugim, mniej więcej w odległości ośmiu stóp za głową zwierza. Byli przekonani, że potwór nie zauważy ich obecności ani nie poczuje dodatkowego ciężaru.

Gela dygotała z podniecenia i ze strachu, że zwierzę rnoże się obudzić, zanim skończą przygotowania. Kiedy tylko klej zasechł, powiesili bagaż, następnie Karl wsunął się na tylne siedzenie i pomógł Geli zająć miejsce przed sobą.

Siedzieli tak przez pewien czas, ale kolos nie poruszał się wcale. Karl krzyczał, stukał dosyć bezceremonialnie w pancerz, potem usiłowali obudzić go wspólnie – bez skutku.

– Może jest chory? – rzekła z obawą Gela.

– Jeżeli to jest ten z poprzedniego wieczoru, to wykluczone – odparł Karl.

Ich cierpliwość została jednak wystawiona na ciężką próbę. Nie mieli odwagi też zsiąść na ziemię, bo owad mógłby się nagle obudzić i odlecieć bez nich.

Gela zaczęła już się zastanawiać, czy nie postąpili zbyt pochopnie.

Zwinięty liść był w kilku miejscach popękany. Przez jedną z takich szczelin wśliznął się teraz promień, trafiając Czerwońca, jak Gela ochrzciła zwierzę, prosto w głowę.

– Uwaga! – krzyknęła Gela, dosłownie w ostatniej chwili. Potężne szarpnięcie wywindowało ich w górę o jakieś siedem stóp. Karl stracił równowagę i zawisł, trzymając się żerdzi siedzenia.

Na szczęście zwierzę zatrzymało się na moment, a Karl wykorzystał to, aby usadowić się pewniej.

A potem rozpoczął się ten niesamowity marsz.

Czerwoniec zaczął przeciskać się przez skręcony w rurkę liść. Wędrowcy skryli głowy w ramionach. Pokrywy pancerza szorowały donośnie o liść. Kiedy zwierzę wydostało się już na zewnątrz, zatrzymało się znowu, badając przez chwilę kierunek, a potem popędziło żwawo w stronę dwa razy cieńszego od siebie źdźbła i w tym samym szaleńczym tempie zaczęło się wspinać po nim na górę.

Trójnogi zdały egzamin. Teraz Gela znajdowała się nad Karlem: czuli się jak na diabelskim młynie. Niemal całkowicie stracili już zmysł orientacji.

Czerwoniec wdrapywał się coraz wyżej.

– Jeżeli on nie przestanie, to nigdy nie dojdziemy do naszego pniaka! – zawołała Gela.

– Poczekajmy! – odkrzyknął Karl. A potem podniecony dodał: – Uwaga, trzymaj się!

Źdźbło, kołysząc się już od dłuższego czasu, zaczęło pochylać się najpierw powoli, potem coraz szybciej. Ciężar Czerwońca przeważył. Źdźbło opadło na ziemię.

– No, widzisz! – zawołał Karl. – W ten sposób posunęliśmy się od razu o kilkaset stóp w kierunku naszego pniaka. – Twarz mu promieniała radością.

– Poczekajmy! – zawołała tym razem Gela.

Ich wierzchowiec zaczął tak samo zapalczywie, jak poprzednio, wspinać się na najbliższe, grubsze tym razem źdźbło. Szybko wdrapał się na samą górę, po czym stanął, kiwając się osobliwie.

– Co teraz? – zapytała Gela, odwracając się do Karla. Nagle zamarła z przerażenia. Karl również odwrócił się do tyłu: za nimi rozwierał się czerwony pancerz.

– Szybko na ziemię albo trzymajmy się mocno! – zawołał Karl. – On chce pofrunąć w górę!

– A więc trzymajmy się mocno! – odkrzyknęła Gela. Uczepiła się dwóch przyklejonych do owada nóżek taboreciku, sprawdzając jednocześnie wzrokiem węzeł przy lince bezpieczeństwa.

Teraz nabrała otuchy i odwróciła się. Za pokrywą, która sterczała jak ogromna, wypukła brama, wyłoniły się szybko migotliwe skrzydła. Błyskawiczny start wyniósł ich od razu do góry, potem Czerwoniec zaczął tracić wysokość, jakby miał runąć na ziemię, zakreślił błyskawicznie spiralę i nie zmniejszając szybkości pomknął w kierunku południowo-południowo-wschodnim.

Gela otrząsnęła się ze strachu. Podniebny lot, duża prędkość i bardziej niż niepewny cel lotu przestały ją niepokoić. Była całkowicie pod wrażeniem krajobrazu.

Widok rozciągający się w dole nie różnił się zasadniczo od tego, jaki oglądali poprzedniego dnia z helikoptera. Przelatywali nad przerzedzonym lasem niebotycznych drzew, nad morzem zieleni, wśród której tu i ówdzie jaśniały pniaki. Daremnie wypatrywała ich pniaka. Pamiętała jednak, że tuż obok niego leżał olbrzymi pień dziwacznie rozłupany.

Karla interesowały inne sprawy. Określał prędkość,, co wymagało w tych warunkach nie lada wysiłku, oraz ustalał na wymontowanym z helikoptera kompasie kierunek lotu. Właśnie chciał przekazać Geli swoje wątpliwości, kiedy lot został raptownie przerwany. Niemal w ostatniej chwili uchwycili się lin.

Czerwoniec opuścił się na nierówne, strome zbocze, przybierając pozycję pionową.

Zaledwie Gela i Karl zdołali usadowić się wygodniej, znowu zmienił kierunek, oni zaś o mały włos nie runęli na ziemię; Czerwoniec opuścił się na dół i żwawo zaczął schodzić po zboczu. Najwidoczniej nie potrafił poruszać się powoli.

Wkrótce dotarł do podnóża wzniesienia. Pomiędzy brązowymi, bezładnie porozrzucanymi balami gdzieniegdzie wystrzeliwały w górę rośliny. Czerwoniec kroczył z zapałem przed siebie, wykonując niemal karkołomne ćwiczenia akrobatyczne.

W oddali wznosiły się skały, od czasu do czasu coś przelatywało nad nimi, raz natknęli się również na mrówkę.

Pod sześcioma nogami Czerwońca bale drżały i unosiły się do góry. Karl określił je jako “olbrzymie igły drzew”.

Czerwoniec kroczył prosto jak strzała. Wspinał się na wzniesienia, to znów się zsuwał, kilka razy omal się nie wywrócił. Uporczywie dążył do świetlistej plamy, którą wymalowało na ziemi słońce. Kiedy dotarł do niej, zatrzymał się na chwilę, po czym rzucił się na coś, kłapiąc donośnie szczękami. Gela nachyliła się do przodu, wzdrygnęła się i szepnęła do Karla:

– On pożera takie duże zwierzę, jakie przedwczoraj ustrzelił Chris. I nawet dobrze mu to idzie!

Potem zapadła cisza. Czerwoniec zrezygnował widocznie z dalszej wędrówki.

Naraz świetlista plama zniknęła. Prawdopodobnie chmury zakryły słońce. Nie mogli się jednak upewnić, gdyż korony olbrzymich drzew przysłaniały widok.

– Jak myślisz, gdzie jesteśmy? – zapytała Gela.

– Coraz trudniej jest odpowiadać na to pytanie – odparł Karl. – Ale wydaje mi się, że jakieś dwanaście mil na zachód od naszego celu.

Dopiero po dłuższej chwili Gela odezwała się. ze źle ukrywaną radością:

– Karl, chyba już wiem, w jaki sposób moglibyśmy kierować Czerwońcem. Myślę, że warto spróbować…

Karl spojrzał na nią wyczekująco.

– On przez cały czas leciał ku słońcu – wyjaśniła pospiesznie Gela – a ty opowiadałeś przecież, że w nocy jak głupi pchał się do ogniska. Moglibyśmy to wykorzystać. Podaj mi swój bagaż i przytrzymaj mnie mocno!

Karl chwycił ją za ramiona. Przez chwilę szukała czegoś gorliwie, aż wreszcie wyciągnęła wszystko, co było jej potrzebne.

Brakowało tylko możliwie jak najdłuższego kija, którego zdobycie nastręczało trudności, gdyż Czerwoniec mógł w każdej chwili nieoczekiwanie ruszyć.

W końcu Karl, trzymając się jedną ręką liny, podniósł z ziemi odpowiednią gałąź, którą wypatrzył z góry. Pomysł Geli intrygował go, ale ponieważ zachowywała się tajemniczo, nie zadawał pytań.

Przez pewien czas manipulowała przy kiju. Karl nie był w stanie dokładnie jej obserwować, gdyż zasłaniała mu sobą widok.

Wreszcie odezwała się z triumfem w głosie:

– No, to już.

I wtedy Karl zrozumiał: Gela przymocowała latarkę gazową do kija, a pojemnik ciśnieniowy do trójnogu, zapaliła teraz lampę i wysunęła ją przed głowę Czerwońca.

Karła opanowało podniecenie. On też przecież wiedział, że Czerwoniec zdąża do światła i że jest to wyjątkowo głupie stworzenie. Pod tym względem plan Geli miał duże szansę powodzenia.

Czerwoniec początkowo nie ruszał się z miejsca. Tylko jego lewy czułek, widoczny doskonale, drżał nerwowo. A potem rzucił się do przodu.

Gela wymachiwała lampą, chcąc się przekonać o skuteczności swojego pomysłu, a powodzenie rozzuchwalało ją. Śmiała się, wykrzykiwała coś bez związku do Czerwońca, który posłusznie skręcał w żądanym kierunku, w zależności od tego czy lampa znajdowała się z lewej, czy też z prawej strony przed jego głową.

Jego bieg zdawał się nie mieć końca. W ciągu godziny pokonał trasę, która odpowiadała normie południowej. Jazda nie należała jednak do najwygodniejszych. Taboreciki, na których siedzieli, pozostawiały wiele do życzenia, a ponieważ Czerwoniec pokonywał wszystkie przeszkody, to wspinając się na nie pionowo, to znów pędząc poziomo, jeźdźcy byli zmuszeni do wykonywania niemal akrobatycznych figur. Nie tracili jednak humoru.

Dotarli do miejsca pokrytego bujną trawą. Kiedy Gela, sądząc, że znajdują się już blisko celu, zwabiła Czerwońca po raz drugi na szczyt ogromnego źdźbła, słońce wyjrzało zza chmur. Czerwoniec przyśpieszył. I w tej samej chwili, kiedy Geli wydało się, że widzi w oddali zwalone drzewo, zwierzę uniosło się w powietrze i prędko, jak to było w jego zwyczaju, poszybowało na południe, wprost ku słońcu.

Daremnie Gela krzyczała, wymachując mu przed głową lampą. Jej światło nie mogło się równać z intensywnymi promieniami słońca.

Na szczęście nie trwało to długo. Już wkrótce Czerwoniec zaniechał swego lotu i po karkołomnej spirali, która omal nie wyrzuciła jego pasażerów z siedzeń, osiadł na jakiejś dziwnej, pionowej, poruszającej się do przodu płaszczyźnie. W polu ich widzenia ukazały się teraz grube, przecinające się wzajemnie zielone prążki.

Nim zdążyli określić dokładnie swoje położenie, Gela wykrzyknęła:

– Nasze miejsce, tam w dole!

Karl drgnął gwałtownie. Rzeczywiście, nie było wątpliwości. Sam niejednokrotnie obserwował to miejsce z góry. Przesuwali się teraz na dużej wysokości nad swoim pniakiem.

– Na ziemię, szybko! – krzyknął Karl. Znowu oddalili się od celu o tysiąc stóp. Karl chwycił za rękę Gelę, która zrozumiała, odczepiła liny i zsunęła się ze swego siedzenia.

Przez pewien czas spadali w dół po dziwacznej, pofałdowanej stromej ścianie, która potem oddaliła się od nich nagłymi i wielkimi skokami. Jeszcze chwila – i w ich polu widzenia pojawiły się dwie ogromne kolumny, których widok zbudził w Geli niejasne wspomnienia.

Wkrótce znaleźli się znowu w tej aż zanadto już znanej im dżungli traw, królestwie szerokich, podłużnych liści i łodyg, zielonych i żółtobrązowych.

Za każdym razem, kiedy odsłaniał się przed nimi horyzont, widzieli wznoszący się opodal masyw pniaka.

Mimo iż marsz nie był wcale mniej uciążliwy, niż poprzedniego dnia, pokonywali przeszkody pełni zapału. Wkrótce oboje byli mokrzy od potu, nie tracili jednak humoru i wyobrażali sobie zdziwienie pozostałych współtowarzyszy.

Zastanawiali się też nad ową dziwaczną wędrująca przeszkodą, która na szczęście powstrzymała Czerwońca przed dalszym lotem. Gela nabrała już niemal pewności, że było to zjawisko podobne do tego, którego świadkami byli niedawno, ale oczywiście widziane z innej perspektywy.

Syn niebios! Czyżby ten sam, który niedawno przeszedł obok helikoptera?

– Czy to znaczy, że my, a raczej Czerwoniec siedział na jego ubraniu? – rozwijał dalej tę myśl Karl Nietrudno było wyczuć w jego głosie niedowierzanie. – Trzeba przyznać, że to by wyjaśniało osobliwą strukturę powierzchni – dodał po chwili. – Zobaczymy, co powiedzą na to inni, Chris, Charles i Carol. Ostatecznie oni też widzieli chyba to zjawisko – zakończył dyskusję Karl.

Kiedy w końcu znaleźli się u podnóża pniaka, wyłonił się nowy problem; w jaki sposób dostać się na platformę. Wznosząca się stopniowo, ale potem raptownie stroma ściana była wprawdzie chropowata i obfitowała w szczeliny i występy, ale wspinaczka po niej wymagała doskonałych umiejętności alpinistycznych, a przede wszystkim wysiłku.

– Królestwo za Czerwońca! – wykrzyknął Karl.

– I za chmurę – uzupełniła Gela, wskazując na rozpalone słońce, które właśnie osiągnęło swój punkt kulminacyjny.

Przez pewien czas szli wokół pniaka.

– O! – zawołał Karl. – To może się nam przydać.

Oparta o pniak leżała długa gałąź.

Zapowiadało się na długą i mozolną, ale jednocześnie owocną praflę.

Gałąź miała podłużne bruzdy, których mogli się przytrzymać. Mimo to Karl obstawał zdecydowanie przy tym, żeby przywiązać się liną.

Po dwugodzinnej nieprzerwanej wspinaczce dotarli do płaskowyżu. Gela wdrapała się jeszcze o kilka stóp wyżej na źdźbło. Stojąc w słonecznej aureoli, przysłoniła oczy dłonią i zaczęła rozglądać się po okolicy. Nagle wykrzyknęła:

– Widzę ich, tam! – Wyciągniętą ręką wskazywała kierunek, tracąc nieomal równowagę. – Tam jest ten duży helikopter z “Oceanu II”. – Szybko zeskoczyła na pniak, biegnąc z Karlem co sił w tamtym kierunku.

Ale jej porywczość została wkrótce przyhamowana: olbrzymie stopnie prowadzące to w górę, to w dół, wymagały kondycji, jaką wyczerpani wędrowcy nie byli już w stanie się wykazać.

W końcu jednak dotarli na skraj kotliny, w której znajdował się ich mały obóz.

Stali na górze, krzycząc i machając rękami.

Загрузка...