Taka była właśnie Res: kiedy Gwen połączył się z nią przez wideofon, opalała się właśnie. Nie zadała sobie nawet trudu, aby się ubrać. Widocznie, słysząc sygnał, wcisnęła przycisk aparatu nogą, a teraz witała go niedbale:
– Cześć, Gwen, a jednak się odezwałeś? – Jej obojętny ton kłócił się z uniesionymi i zmarszczonymi brwiami, które regularnym rysom jej twarzy nadawały wygląd jakby zaciekawionej wiewiórki. Domyślała się, po co się z nią skontaktował.
– Wytępimy je – powiedział Gwen niezbyt jasno i jakby zbity nieco z tropu.
– Kogo chcesz wytępić? – zapytała ironicznie Res.
– Do diabła, rusz trochę głową. Siedzę na tych Wyspach Podwietrznych i jest mi cholernie ciężko cię złapać! – ofuknął ją bez złości Gwen. – Postanowiliśmy policzyć się przy pomocy maluchów z tymi twoimi zaprogramowanymi bestiami.
– Ach! – Res z całym spokojem uniosła się trochę. – Już? – zapytała ironicznie. – No więc! – Wstała i rozejrzała się wokoło, szukając ubrania.
– Co znaczy: no więc?
– To znaczy, że po pierwsze prześlę znowu moją pracę do Akademii, z takim pismem w załączeniu, że im pójdzie w pięty, a po drugie masz powiedzieć mi natychmiast, kiedy oni tu będą.
– Najlepiej byś zrobiła, gdybyś przybyła tu jak najszybciej – powiedział Gwen nieco zakłopotanym tonem – i odleciała potem razem z nami!
– Coś podobnego! – Res powiedziała tylko tyle. Po jej twarzy przemknął cień triumfu.
– Nie było też o co się dąsać – zauważył Gwen. – Tydzień wcześniej czy później nie odgrywa już roli.
– Widać, że nie masz do czynienia z ludźmi w tym mieście. – Machnęła ręką. – A poza tym, czy nie” mogłam się stęsknić za dziećmi? Zresztą zostawmy to. Przylecę do was. Ale postaraj się, żeby to nie trwało długo, proszę cię.
Jeszcze tego samego wieczoru przyleciała samolotem. W jaki sposób uzyskała tak szybko zgodę na Jot transoceaniczny, pozostało zagadką, tym bardziej że leciała maszyną sterowaną ręcznie. Pilot śpieszył się, nie mógł doczekać się już powrotu, widocznie czuł się nieswojo wśród tych licznych promieni wiodących i blokujących wokół wyspy.
W pawilonie przygotowywano się właśnie do ważnego spotkania z Radą Naukową maluchów, kiedy nieoczekiwanie zjawiła się Res. Hal stał akurat przed wejściem. Kiwnęła mu głową, wskazała kciukiem na pawilon i zapytała:
– Gwen?
Kiedy Hal odpowiedział twierdząco, wtargnęła do środka. Hal usłyszał okrzyk Gwena, a kiedy wszedł również, zobaczył, że Res rozsiadła się na stole, odsuwając na bok nastawioną już na odpowiednią odległość aparaturę. Kiedy Gwen zaprotestował, uśmiechnęła się z ubolewaniem.
– No, to jestem. Opowiadaj!
Gwen poradzi sobie z nią lepiej niż ja, pomyślał Hal. Gdyby to ode mnie zależało, wyprosiłbym ją chyba grzecznie. Gwen natomiast, nie tracąc zimnej krwi, ustawił na nowo jakąś ramę i rzekł jakby mimochodem:
– Hal powie ci, jak mamy zamiar postąpić i będzie cię popierał, jeżeli chcecie zacząć działać od razu.
– Czyżbym podjął się tego? – Hal nie mógł powstrzymać się od tej uwagi.
– Co znaczy: “zacząć działać od razu”? – zapytała dosyć ostro Res. Marszcząc brwi, spojrzała na Hala z uśmiechem. W odpowiedzi uśmiechnął się do niej niepewnie.
Zadanie nie byłoby dla niego przykre. Res była kobietą atrakcyjną, może tylko za bardzo ascetyczną, chudą,, ale Hala interesowała przede wszystkim praca. Res znajdowała się tak blisko narodzin nowej epoki w nauce, jak nikt inny, a on miał szansę być przy tym, dowiedzieć się czegoś bliższego. Na razie jednak była to jeszcze sprawa przyszłości.
– Z kim rozmawialiście? – zapytała wprost.
Gwen i Hal spojrzeli po sobie.
– Na ten temat jeszcze z nikim – odparł Gwen. Wyglądało na to, że odpowiedź przecząca, jakiej musiał udzielić Res, sprawiła mu przykrość. Kiedy zaczęła powątpiewająco marszczyć brwi, dodał pośpiesznie: – Nie chcieliśmy działać bez ciebie. Zrozum, nawet nie wiemy, jak postąpić.
– Tak – powiedziała Res. – A więc nic się nie zmieniło od czasu mojego wyjazdu! – Umilkła na chwilę. – A jeżeli oni też nie wiedzą? Hm? W takim razie nie mogliby nam nic powiedzieć!
– Właśnie – przyznał Gwen. – Dlatego ty powinnaś ruszyć to z miejsca, zająć się tym od samego początku.
Spoglądała to na jednego, to na drugiego. Wyglądała już na udobruchaną.
– No, to możecie mnie wtajemniczyć.
Hal zaprosił ją do stojącego w pobliżu samolotu bliskiego zasięgu, wskazał na ekran, po czym wydał polecenie do katamaranu, aby puścili taśmy z ostatnimi wydarzeniami. Następnie przyłączył się do innych, którzy hałasując brali wieczorną kąpiel.
Kiedy rozmawiając z Gwenem nie ukrywał, że zdziwiło go szorstkie zachowanie się Res, tamten uśmiechnął się tylko.
– Mylisz się! Ona jest teraz opętana tą pracą, a poza tym ma kłopoty. Normalnie jest bardzo miła. Ewa zna ją dobrze. Jestem pewny, że się uspokoi, kiedy będzie już miała wszystko za sobą.
Hal poszedł do Res. Siedziała jeszcze nieruchomo przed ekranem.
– No i co? – zapytał.
Spojrzała na niego. Zanim powróciła do rzeczywistości, upłynęła chwila. Potem powiedziała powoli:
– Czy możesz sprawić, żebym nawiązała szybko kontakt z tymi, którzy waszym – ostatnie słowo wypowiedziała z ironią – zdaniem mają przyłączyć się do maluchów?
– Oczywiście – powiedział Hal wzruszając ramionami. – Ale czy dzień wcześniej lub później odgrywa tu rolę?
Spojrzała na niego przenikliwie. – Tak – odparła zdecydowanie. – Mimo waszego gazu te bestie pokonują w ciągu godziny metr. Są podstępne i wyrafinowane. Nie jestem pewna, czy aktualnie przepadają jeszcze za betonem! I tak straciliśmy już sporo czasu!
– Dobrze, spróbuję – obiecał Hal.
Połączył się z Djamilą i powiedział, że jest zajęty. – Długo – odpowiedział na jej pytanie, bo kiedy popatrzył na zdecydowaną twarz Res, już coś niecoś przeczuwał. Następnie spróbował połączyć się na ustalonym paśmie z Gelą. Zamiast niej zgłosiła się centrala i upłynęła chwila, zanim usłyszał głos Geli:
– Masz coś ważnego? Jestem u rodziców.
Początkowo nie wiedział, co odpowiedzieć. Spojrzał z wyrzutem na Res, ale ta wzruszyła ramionami. Hal zmieszał się.
– A Chris? – zapytał.
– Udał się do Rady na specjalne zebranie. Chodzi o jutrzejszy dzień. – Nagle zreflektowała się. – Ale Hal, ja nie to miałam na myśli, nie gniewaj się. Tylko że helikopter mogę wezwać jedynie w ważnych wypadkach, uzasadnionych. Właściwie pod zadaszeniem loty się nie odbywają.
Musiał więc podjąć decyzję. Wzgląd na Res przeważył jednak i Hal, nie myśląc już o ewentualnych konsekwencjach, opowiedział o potoku mikrobów, po czym poprosił o pomoc w ich zwalczaniu.
Gela przysłuchiwała się tylko, tak że Hal przerywał kilkakrotnie, chcąc się upewnić, czy jeszcze tam jest. Początkowo przytakiwała “mu z wyraźnym podnieceniem, potem z wahaniem, myśląc nad czymś. Nagle przerwała mu porywczo i powiedziała, raczej zawołała:
– Bądźcie gotowi do odbioru za godzinę. Zamelduję się. Koniec.
Hal osłupiały spojrzał na Res.
– Prawdziwa przyjaciółka – powiedziała ironicznie.
– Poczekaj trochę – odparł bardziej szorstko, niż zamierzał. Co się Geli stało? Nie poznawał jej teraz. Powinniśmy byli zagrać w otwarte karty od razu podczas pierwszej wizyty, pomyślał. Ale przyznać się teraz do tego to tak, jakby dolać oliwy do ognia.
– Nic innego nam nie pozostaje – powiedziała Res.
Kręcili się po plaży tam i z powrotem. Reszta siedziała na pokładzie katamaranu obradując. Djamila machnęła do niego ręką. Hal chętnie przyłączyłby do nich, gdyż w ten sposób dowiedziałby się od razu, co zaproponują jutro maluchom, ale towarzystwo Res pociągało go teraz bardziej. Nigdy nie zrezygnowała ze swego zamiaru, pomyślał. Była przekonana swej racji i – co najważniejsze – głosiła ją wszędzie i broniła jej, podczas gdy ja nadal babrzę się w tych katalizatorach. Nagle uświadomił sobie, że właśnie dlatego podziwia Res.
Res kroczyła energicznie obok niego. Wiatr rozwiewał jej króciutkie, połyskujące srebrem włosy podwiewał sięgającą ud bluzę. – Coś mi u nich nie pasuje – powiedziała nagle. – To, że się niepokoją, jest zrozumiałe. Ostatecznie w naszej prośbie o pomoc tkwi również oskarżenie, a przynajmniej podejrzenie.
– Nie insynuowaliśmy im niczego.
– Myślisz, że są głupi?
– Powiedzieliśmy tylko, że po tym, co widzieliśmy, przypuszczamy, iż poradziliby sobie z tym niepojętym dla nas zjawiskiem.
– A to niepojęte zjawisko dziwnie przypomina mikroby z ich filmu. – Res kopnęła do wody leżący na drodze pusty pancerz jakiegoś kraba.
– Faktem jest, że mnie również zastanawia reakcja Geli – przyznał Hal.
Zawrócili i właśnie szli w kierunku samolotu, kiedy nagle, niemal równocześnie, zaczęli biec co sił. W maszynie migotał rytmicznie, doskonale widoczny w półmroku, sygnał urządzenia wywoławczego. O dwadzieścia pięć minut za wcześnie, stwierdził Hal rzuciwszy okiem na zegarek.
To była Gela. Głos jej brzmiał oficjalnie.
– Halo, łączę z Chrisem Nolokiem.
– Tu Noloc. – On również mówił jakoś inaczej, jakby podniecony. – Zastanówcie się, proszę, czy w najbliższym czasie moglibyśmy się spotkać z waszymi wysłannikami. Chcemy dostać się jak najszybciej do tego potoku drobnoustrojów. Dla nas ma to bardzo duże znaczenie.
Res spojrzała na Hala wyzywająco. On zerknął na zegarek i powiedział:
– Za pół godziny na górze obok naszego transoptera. Resztę omówimy już tam.
Zanim jeszcze Hal zdążył zapytać o szczegóły, Chris odparł spiesznie:
– Zgoda. Na razie. Koniec. – Po czym wyłączył się.
Hal położył palec na przycisku alarmowym, ale spojrzał jeszcze pytająco na Res. Kiwnęła głową i powiedziała niecierpliwie: – No, na co czekasz?
Kiedy przybyli na miejsce, był tam już Chris, ale nie sam. Reflektory oświetlały całą eskadrę helikopterów w liczbie około dwudziestu. Gospodarze zrezygnowali z transoptera, tak że trudno się był» zorientować, gdzie w tej chwili przebywają. Zaledwie doszli na miejsce, Chris zawołał:
– Słuchajcie, możliwe, że to my spowodowaliśmy ten potok drobnoustrojów, o którym sądzicie, że jest zaprogramowany. Przypuszczamy, że zachodzi tu jakiś związek z naszym zaginionym “Oceanem I”. Nie muszę chyba podkreślać, jakie to może mieć skutki. Jesteśmy zdani wyłącznie na waszą pomoc, bo sami nie możemy tak szybko być na miejscu. Prawdopodobnie jesteśmy w stanie zlikwidować ten potok.
– A jutrzejsze spotkanie? – zapytał Gwen.
– Z naszej strony nic nie stoi, na przeszkodzie – odparł Chris.
– Kto od was poleci z nami? – zapytał Hal.
– Karl Nilpach i ja. Gela będzie reprezentowała ekspedycję na spotkaniu. Zresztą jest jeszcze inny powód, żeby pozostała tu. – Ostatnie słowa Chris wypowiedział cicho, jakby z wahaniem.
Wkrótce znaleźli się przed gotowym do startu samolotem. Gwen włączył nadajnik kieszonkowy i powiedział do Chrisa:
– Właśnie nadeszło zezwolenie na lot. Hal Reon ma wszelkie pełnomocnictwa – o tym Hal dowiedział się dopiero teraz – możecie startować.
– Dziękuję – odparł Chris. – Proszę dać zezwolenie na wlot do waszej maszyny.
Podczas gdy Res kierowała minihelikopterami, Hal czekał przed samolotem.
– Co to za pełnomocnictwo? – zapytał Gwena. Gwen spojrzał na niego, uśmiechnął się i wzruszył ramionami. Następnie powiedział poważnie:
– Jesteś upoważniony do takiego postępowania, jakie uznasz za słuszne. – Jego następne słowa brzmiały znowu bardziej żartobliwie: – Uważaj na Res, żeby nie przebrała miary!
– Głuptas! – zawołała Res już z samolotu. Wczesnym rankiem dotarli nad kontynent afrykański. Pod nimi leżał Nouakchott ze swym historycznym portem, budynkami z dwudziestego wieku, podlegającymi ochronie zabytków, i z miastami satelitami o wieżowcach ze szkła i plastyku. I niestety z fundamentami z betonu, jako że takie były najbardziej efektywne.
Lecieli na niedużej wysokości i na zmniejszonych obrotach. Ruch był jeszcze mały.
We wschodnich częściach miasta stały kolumny autocystern, agregatów pompowniczych i wiertniczych. Jednostki ochotników usiłowały dniem i nocą zahamować żarłoczność mikrobów, nasycając profilaktycznie beton – jako że potok znajdował się jeszcze przed miastem – specjalną cieczą, która miała odebrać bestiom apetyt.
– Czy to coś da? – zapytał Hal, kiedy przelatywali nad tymi dzielnicami.
– Na dłużej nie. – Res potrząsnęła głową. – One okrążają spryskany teren, przegrupowują się, a potem atakują znowu, tak są wytrwałe i uparte. Zawsze zwyciężają.
– A ogień? – zapytał naiwnie Hal.
– To nie była udana próba – odparła Res. – One zasklepiają się, tworząc kule, które ciepło unosi do góry. Oczywiście te z zewnątrz spalają się. Kule pękają jeszcze w powietrzu, a tam, gdzie upadną ich cząstki, tworzą się nowe stada. Diabelski pochód!
– Gorzej niż myślałem – włączył się do rozmowy Chris.
– Zaraz będziemy na miejscu – powiedziała Res. Pod nimi ukazały się znowu autocysterny i baza lotnicza, z której bez przerwy startowały samoloty w kierunku wschodzącego słońca.
– Tam! Widzisz? – zapytała Res.
– Tak – odparł Chris.
Ani Res, ani Hal nie widzieli Chrisa, byli jednak pewni, że wraz ze swymi towarzyszami stoi teraz przed soczewką małego transoptera, przyklejonego do szyby panoramicznej.
W dole rozciągało się aż po horyzont szerokie, szare pasmo, przy którym roiło się od samolotów i ciężkich spychaczy.
Res, która przejęła stery, krążyła tuż nad nimi.
Mimo woli Hal przypomniał sobie nagle swój pierwszy pobyt obok potoku i film wyświetlony przez maluchów. Sceneria niemal się powtarzała – nawet owa gorączkowa krzątanina na skraju strefy zagrożenia.
– Wypróbowujemy nową metodę – wyjaśniła Res. – Od przodu spychamy na potok materiał, tam, gdzie przeszła już główna fala. Dzięki temu tworzą się wysepki, które wymierają po spożyciu materiału, a mikroby posuwają się wolniej.
– Nosiciele genów mogą się otorbić i przeżyć – wtrącił Chris. – Ta metoda jest bardzo niebezpieczna.
– Wiem… Kilka z nich odizolowaliśmy już i przeprowadzimy na nich badania. Czy jesteś pewny, że znasz się na nich? – zapytała nagle ostro Res.
– Jeżeli pochodzą od nas, co nie jest wykluczone, to jest to najlepsza odmiana. Nie zrozum mnie źle: są najbardziej agresywne i najlepiej zorganizowane. W krótkim czasie można je przestawić na różne rodzaje pożywienia. Możliwe też, że robią to same, jeżeli, tak jak tu, nie znajdują się pod kontrolą. Bardziej jednak interesuje mnie, skąd one się wzięły. Lecimy dalej.
Hal spojrzał na Res. Wyglądała na zaskoczoną.
– Chris, myślałem, że możemy przedsięwziąć coś przeciw nim! – Hal wskazał na dół, zapominając, że
Chris nie jest w stanie ogarnąć wzrokiem tego widoku.
– Jeżeli przystąpimy do dzieła, to poradzimy sobie z nimi w ciągu kilku godzin – odparł niecierpliwie Chris. – Ale do ich uaktywnienia przyczynił się na pewno “Ocean I”. Musimy sprawdzić, czy ktoś z załogi przeżył, zrozumcie to!
– Niedługo całe miasto zostanie ewakuowane. Czy wiesz, co to znaczy? Pomijam już sprawę kosztów. Ale to wywołuje panikę, niepewność, strach, sieje zwątpienie…
Zaległa pełna napięcia cisza. Potem Res powiedziała sarkastycznie:
– Nie znajdziesz żadnego śladu. One przybywają z pustyni. W piasku wszelki ślad ginie.
– Wybacz – odparł Chris – ale wolałbym przekonać się o tym osobiście.
– Ale nie teraz! – Głos Hala brzmiał zdecydowanie. – Najpierw trzeba zatrzymać ten potok.
Res spojrzała na niego, a potem na transopter.
– W ten sposób do niczego nie dojdziemy – powiedziała łagodząc sytuację. – Czy nie można pogodzić jednego z drugim?
Hal poczuł wdzięczność za jej propozycję.
– Przepraszam cię, Chris, ale w takiej sytuacji trudno jest zapanować nad sobą.
– W porządku – odparł Chris. – Oczywiście możemy przeprowadzić jednocześnie obydwie rzeczy, mamy wystarczająco dużo specjalistów. Tylko że tak jak ty, Hal, ja też mam swoje instrukcje, a najważniejszym nakazem jest bezpieczeństwo, przede wszystkim tych ludzi, którzy biorą udział w akcji.
– Sądzisz, że wpłynie na to twoja obecność? zawołał Hal rozdrażniony i natychmiast pożałował tych słów. Na szczęście przetwornik nie był w stanie oddać wszystkich niuansów.
– Nie, ale tylko ja mogę interweniować. Na przykład przerwać akcję.
– Wystarczy już! – szepnęła Res, a na głos dodała: – Oczywiście, Chris, zadbano już o pełne bezpieczeństwo. Uczyniono wszystko, na co stać ludzi.
– Makroludzi – roześmiał się Chris. – Dobrze. Rozpocznę akcję, a potem wystartujemy. Lądujemy!
Tuż obok nich opuścił się drugi samolot, z którego wysiadł Mark. Przywitał się przelotnie z Halem i krótko z Res, ale zbyt wylewnie, jak na kolegą z pracy, tym bardziej że z pewnością widzieli się poprzedniego dnia. Hala ucieszył ten fakt ze względu na Res. Nie mógł powstrzymać się od uwagi:
– Za kilka godzin będzie po wszystkim. Wszystko, co tu się znajduje, cofnijcie na odległość stu metrów od potoku. Zaniknijcie teren i wydajcie współpracownikom zakaz wstępu. Ciekawscy są również niepożądani w strefie zagrożenia.
– Ale… – wtrącił Mark.
– Bardzo proszę – przerwał mu Hal – przyjdzie pora i na wyjaśnienia. Ale teraz mamy bardzo mało czasu.
– Tak przecież nie można – protestował niepewnie Mark.
– A jednak, Mark, nieraz trzeba tak postąpić – perswadowała Res.
Mark wzruszył ramionami, uśmiechnął się do niej i wsiadł do samolotu, po czym wydał polecenia drogą radiową. Pojazdy ożywiły się, spryskano tarcze spychaczy, które wkrótce się wycofały. Nasilony jeszcze niedawno ruch lotniczy zamarł. Załogi stały w odległości stu metrów, przypatrując się przez lornetki.
Już dłużej niż rok męczyli się tu, odnosząc jedynie mierny skutek, a teraz sukces miał być osiągnięty w ciągu kilku godzin? Patrząc tak na nich, rozczarowanych, ale ogarniętych nową nadzieją, Hal poczuł niepokój. Czy maluchom uda się przegnać duchy, które sami wywołali?
– Postarajcie się dla nas o jakieś lądowisko z boku – poprosił Chris.
Hal znalazł kawałek plastyku i ułożył go jako lądowisko. Potem podeszli do potoku. Res trzymała w ręku Chrisa wraz z jego helikopterem i transopterem; w ten sposób Chris miał lepszy widok.
I oto stali przed frontem potoku. Tuż u ich stóp kończyła się wegetacja. W odległości trzech metrów od nich teren zapadał się na głębokość dziesięciu centymetrów. Był szarobrązowy i wyglądał tak, jakby ogrodnik przygotował starannie swoją grządkę pod zasiew. Wszystko kipiało w mikrorozmiarach, ziarnka piasku i grudki ziemi zmieniały swoje położenie, opadały źdźbła trawy, zmieniając kolor i rozkładając się.
To była istotnie armia, sunąca do przodu, niszcząca bezszelestnie. Hala przeszedł dreszcz.
– Na pewno chcesz tu zostać? – zapytał Res. Z zapałem skinęła głową i zwróciła się do Chrisa:
– Jestem gotowa.
– Chwileczkę, przeczekajmy pierwszy atak. Helikoptery wystartowały z samolotu. Leciały powoli na wysokości około dziesięciu centymetrów nad frontem. Trudno było dostrzec ich poczynania, ale wzdłuż linii lotu wykwitały obłoki dymu, jakby ktoś rozdeptywał purchawki.
– Bomby z antyciałami – wyjaśnił Chris. – Odwrotnie ukierunkowana struktura komórek. – Hal wyczuł w jego słowach dumę. – Następuje złączenie jąder i ciała tracą zdolność do życia! Trzeba tylko postępować bardzo szybko, żeby nie zdążyły się przestawić. No, Hal, możemy zaczynać!
Hal odebrał ostrożnie transopter z rąk Res i odniósł go do szybowca.
Z daleka widział niewyraźnie, jak kilka helikopterów ląduje tuż za frontem wśród potoku. Chris, jakby wyczuwając nie wypowiedziane pytanie Hala, wyjaśnił:
– Trzeba zabrać nosicieli genów. To jest coś w rodzaju królowych w waszych pszczelich rojach. Spróbujemy ich uratować. Ich wyhodowanie kosztowało nas niemało potu.
Hal uśmiechnął się. On mówił o pocie, pomyślał. Porządna kropla mojego potu byłaby, dla ciebie prawdziwym szokiem, słonym jeziorem…
Lecieli wzdłuż trasy przemarszu drobnoustrojów. Początkowo ślad był bardzo wyraźny, następnie pojawiły się wysepki roślinności, które nieco dalej, tam gdzie docierał jeszcze wpływ klimatu morskiego, zwyciężyła nad pustynią. W miejscach, obfitujących swego czasu w bujną roślinność, były obecnie jasnozielone, rzadkie pasma.
– Opuść się trochę niżej – poprosił Chris. Widzisz te okrągłe, gołe miejsca na szlaku? Tam siedzą nosiciele genów. Stamtąd może w każdej chwili nastąpić nowy atak. Musimy wyłapać ich wszystkich.
Przelecieli nad Boutilimitem, miastem odrodzonym. Ślad po żarłocznym potoku rozszerzał się w dole jak cielsko węża z przełkniętą zdobyczą, jak węzeł na taśmie. Tam mikroby szalały, pożerając fundamenty, zawalając domy.
Wiele budynków zdołano uratować. Podpierały je teraz nowe filary gruntowe. Życie nie tętniło jeszcze w pełni, jak kiedyś, ale to była już tylko kwestia czasu…
– Nie będziemy mieli łatwej sprawy – zauważył
Chris. – Tutejszych nosicieli genów musimy wytępić…
Za miastem ślad zważał się znowu, jakkolwiek nie do pierwotnej szerokości. Brzegi były poszarpane. Był to skutek nieudanych prób tamowania pochodu. Wreszcie znaleźli się nad pustynią. Hal z trudem trzymał się kursu. W dole nie było widać żadnego śladu, co najwyżej łańcuch wysepek, rozciągający się niekiedy na szerokość kilku kilometrów. Tu nikt nie widział mikrobów, widocznie w poszukiwaniu pożywienia rozeszły,się, aż natrafiły na opuszczone obozowisko i betonową drogę wiodącą do Boutilimitu. Hal leciał coraz wolniej i niżej, mimo to wkrótce całkowicie stracił ślad z oczu. Właściwie kierował się już tylko wskazówkami Chrisa i Karla. Wreszcie zapytał:
– Skąd wiecie, którędy mam lecieć?
– Nosiciele genów są szczepieni radioaktywnie. A poza tym tam, którędy przeszli, brakuje w ziemi tlenku glinu.
– Mój licznik nie wykazuje niczego – odparł Hal i w tym momencie wyobraził sobie uśmiech rozmówców. Milczeli jednak.
Cóż mogli odpowiedzieć!
Po pewnym czasie Chris i Karl zaczęli również tracić orientację. Przelatywali nad wydmami. W dole przesuwał się jednostajnie drobny piasek. Powietrze migotało. Nie dostrzegli niczego oprócz charakterystycznych fałd piasku utworzonych przez wiatry.
Coraz częściej Hal otrzymywał polecenia, aby lecieć niżej i wolniej. Od dawna już nie lecieli w linii prostej, lecz zygzakiem, nieraz nawet zawracali.
Wkrótce mikrosi poprosili o wylądowanie, w samym środku obszaru wydmowego. Chodziło jednak wyłącznie o przymocowanie transoptera na zewnątrz maszyny. Ścianka pochłaniała zbyt wiele promieni.
Hal poczuł uderzenie rozżarzonej fali powietrza. Mokry od potu spełnił życzenie.
Istotnie, sytuacja poprawiła się, ale niestety nie na długo. Wkrótce Halowi wydało się, że zgubił już trop ostatecznie. Wtedy mikrosi skłonili go do wylądowania, po czym polecieli dalej własnym helikopterem. Od czasu do czasu przywoływali Hala drogą radiową. Cała procedura zaczęła go w końcu nudzić. Wątpił już w sukces, w odnalezienie źródła potoku i śladu po “Oceanie I”. Chris odzywał się coraz rzadziej, Hal zajął się więc z nudów wskaźnikiem kursu i stwierdził, że w pobliżu przebiega Transtrada, nowoczesna droga o nawierzchni ze sztucznego tworzywa, która łączyła Nouake-Jaott z Moudjerią w głębi kraju.
Po następnym starcie Hal ujrzał ją wreszcie: wstęga wijąca się łagodnymi łukami pozornie bez końca, o średnim nasileniu ruchu.
Znowu przywołano go. W dole widniał spalony wrak dużego samochoducysterny. Nad wrakiem krążył mini-helikopter Chrisa.
Nikt nie wiedział, w jaki sposób “Ocean I” znalazł się tak daleko. Wiadomo było jedynie, że pierwotnie wylądował na wybrzeżu. Czyżby kierowca cysterny podniósł go i zabrał ze sobą, myśląc, że ma przed sobą jakąś dziwną zabawkę? Dlaczego wybuchł pożar? A może spowodowali go sami uczestnicy ekspedycji, na przykład podczas próby ratowania się z kłopotliwej sytuacji?
Eksplozja musiała spowodować natychmiastową śmierć ludzi, dużych i małych, a z rozbitego “Oceanu” wyswobodziły się drobnoustroje.
Po “Oceanie I” pozostała jedynie pusta, wypalona, przedziurawiona na wylot metalowa łuska, pokryta popiołem i stopionym plastykiem cysterny.
Lot nad pustynią upewnił mikrosów o tragicznym losie poprzedniej ekspedycji. W drodze powrotnej Chris i Karl niemal nie otwierali ust. Hal respektował to, mimo licznych pytań, cisnących mu się na język. Kiedy dotarli już prawie nad potok mikrobów, Hal usłyszał głos Karla:
– Dobrze, że nie było przy tym Geli. Przeżyłaby wszystko od nowa. O ile ją dobrze znam, długo by wspominała obraz katastrofy. To istotnie straszne…
Przez chwilę panowało milczenie. Potem Chris zwrócił się do Hala:
– Mówiłem wam już o tym? Na “Oceanie I” znajdował się przyjaciel Geli…
Poszukiwania “Oceanu I” trwały około sześciu godzin. Kiedy nadlecieli nad czoło potoku, a raczej nad miejsce, gdzie potok znajdował się poprzednio, eskadra helikopterów Chrisa stała równo na skrawku plastyku. Widocznie zadanie zostało już wykonane. Hal wylądował tuż przed wyraźną linią, która jeszcze niedawno oznaczała front potoku. Na pierwszy rzut oka nie widać było żadnych zmian. Wystarczyło jednak spojrzeć dokładniej, żeby dostrzec niezwykły spokój na ziemi. Nic się nie sypało, nie łamała się trawa, nic nie znikało. Nie było już żadnego frontu. Armia najeźdźców przestała istnieć.
Res nie posiadała się z zachwytu. Siedziała na trawie po turecku, sortując gorliwie filmy i mówiąc przy tym do mikrofonu magnetofonowego. Kiedy Hal podszedł do niej, spojrzała na niego i bez żadnego wstępu powiedziała: – Teraz mogą przybyć znowu. Nie będziemy już bezradni. Hal naradził się z Chrisem. Do narady wciągnęli również kolektyw kierowniczy Res, który w całości – oprócz Marka – wysłuchał biernie sprawozdania z zakończonej pomyślnie operacji. Jedynie Mark wiedział, że akcję przeprowadzili mikrosi, a Hal uważał, że nie powinien udzielać wyjaśnień. Przekazał tylko innym instrukcje Chrisa, dotyczące sposobu gromadzenia lub likwidacji nosicieli genów, przy czym makrosom przypadło właściwie w udziale jedynie zabezpieczenie akcji.
Oszołomieni członkowie kolektywu nie tylko zaakceptowali propozycje Hala, ale przyrzekli również z entuzjazmem, że wszystko będzie przeprowadzone ściśle według zaleceń. Hala zaczęły dręczyć wyrzuty sumienia: czuł się tak, jakby przypisał sobie zasługi innych. Postanowił wyjaśnić z Gwenem jak najszybciej całą tę sprawę. Mimo że nie mógł się już doczekać wyjazdu na Wyspy Podwietrzne, zaakceptował życzenie Chrisa, który pragnął, aby to on kierował akcją “Geny”. Res też byłaby na niego zła, gdyby uparł się przy natychmiastowym wyjeździe. Po tym całym rozgardiaszu ostatnich dni kilka godzin odprężenia nie wydało się Halowi od rzeczy, postanowił więc rozejrzeć się dokładnie po Nouakchott, uratowanym mieście. Żałował tylko trochę, że nie będzie przy nim Djamili. Umówił się z Res i Chrisem, po czym załatwił sobie pokój.
Wieczorem miała odbyć się uroczystość z okazji zażegnania niebezpieczeństwa.
W radosnym nastroju przekazał automatowi całą swoją odzież, wpadł na trakt kosmetyczny, następnie wybrał sobie pieczołowicie nowe ubranie, zdając sobie sprawę z tego, że jest ono trochę ekstrawaganckie, i udał się do restauracji. Niezwykle starannie dobrał przyprawy i wkrótce przyrządził sobie nieprzyzwoicie wystawne danie. Po wyjściu z restauracji natknął się na roztańczoną grupę trzymających się za ręce afrykańskich piękności. Obwiesiły go wstążkami, wciągnęły do swego łańcucha i porwały ze sobą.
Dawno już nie przeżyłam tak konstruktywnej serii spotkań, pomyślała Djamila. Hal zrezygnował z zapisków i słuchał jej uważnie.
– Będziesz działał w grupie badawczej u Res – powiedziała mimochodem. – Chodzi o zastosowanie zdobyczy maluchów w makroświecie.
– Hm – mruknął Hal. Był zadowolony. W ten sposób osiągnął dwie rzeczy: kontynuowanie pracy w zakładzie i kontakt z miniświatem.
– A ty? – zapytał Djamilę.
– Ja zostanę jeszcze przez pewien czas tu na budowie. Trzeba tam wiele rzeczy naprawić i jeszcze więcej wznieść od nowa.
– Hm – powtórzył Hal. Będzie mi jej brakowało, pomyślał, i dzieciom też, chociaż to nie potrwa długo. Djamila jest wobec nich bardziej wymagająca niż ja. Wystarczy kilka dni, żeby się trochę rozbisurmaniły. A jeżeli nawet, to co?
– Już się zdecydowałaś? – zapytał, nie czekał jednak na odpowiedź, którą znał przecież z góry, lecz zaczął nalegać:
– Opowiedz mi o wszystkim! Nagle zmienił zdanie:
– Poczekaj, Res też się tym interesuje! Wezwał Res, ale nie było jej w kajucie. Znalazł ją w audytorium katamaranu, gdzie tkwiła po uszy w zapiskach.
– Teraz nie przyjdzie – powiedział Hal, opierając się wygodniej w fotelu.
– Właściwie nie ma tu wiele do opowiadania.
Część z nas zajmie się amnezją i odwróceniem procesu pomniejszania.
– Ale jak? – zainteresował się Hal. Wzruszyła ramionami. – Zupełnie indywidualnie. Kto chce, pozostanie mały. Kto zechce, ale to jeszcze nie jest pewne, otrzyma jako dorosły specjalną kurację. Decyzję podjęto jedynie w stosunku do jeszcze nie narodzonych dzieci: zostaną powiększone. Rodzice mogą tylko wybrać, czy ma to dotyczyć embrionu, który w tym przypadku musiałby rozwijać się dalej poza ciałem matki, czy też proces ten ma polegać na naturalnym cyklu rozwojowym już po porodzie.
– Po co ta zabawa w demokrację? – zapytał Hal.
– Bo nie można nikogo zmusić, aby urodził swojego potomka w sposób inny, niż to uświęciła tradycja. Znasz przecież nasze poglądy na ten temat.
– Tak, tylko że u nas to nie stwarza problemu – odparował Hal. Widząc jednak, że Djamila szykuje nowe argumenty, machnął ręką na znak zgody.
– Wiadomości na ten temat będą oszczędne i cenzurowane. Położenie wysp pozostanie tajemnicą. Po co tamci mają być oglądani jak jakieś dziwolągi? Mimo wysokiego stopnia świadomości znalazłoby się wśród nas na pewno wielu, którzy nie potrafiliby się zachować właściwie.
– Ale oni powinni przecież znaleźć się wśród ludzi! – wykrzyknął Hal i w tym momencie uświadomił sobie, jak błędne jest jego rozumowanie. Przecież oni są wśród ludzi!
– Najbliższe pokolenia zasiedlą okoliczne wyspy. Tam czeka nas jeszcze sporo roboty. Proces powiększania ma przebiegać możliwie jak najszybciej. Ale niewykluczone, że upłyną lata, dziesiątki lat…
Czuł, że Djamila przepojona jest entuzjazmem.
– A sukces całej akcji? Czy jest pewny?
– Pewny – odparła zdecydowanie.