X

O ile Hal Reon dobrze sobie przypominał, przeżył do tej pory tylko raz podobną wiosnę – w roku 2171.

Było ciepło i błogo, a wonne powietrze nakłaniało do oddychania pełną piersią. Taki zapach wzbudza radość i żądzę czynu, może uszczęśliwić.

A przecież pora roku nie była jeszcze tak bardzo zaawansowana; pąki dopiero rozkwitały, a liście wyglądały tak delikatnie, że chciałoby się osłonić je od góry dłońmi. A ta trawa! Zielona i tak krucha, że deptanie jej wydawało się barbarzyństwem!

Ale dla dwojga ludzi własne samopoczucie było chyba ważniejsze, niż dobro trawy. Djamila i Hal rozpostarli swój nieprzemakalny koc na leśnej polanie pokrytej mchem, w miejscu, gdzie słońce miało świecić Jeszcze przez dłuższy czas, zdjęli z siebie ubrania i zaczęli się opalać.

Hal leżał, podłożywszy ręce pod głowę. Wpatrywał się w bezkresny błękit, obserwował bezwiednie migotliwe niebo nad wierzchołkami drzew, ale myśli jego krążyły ustawicznie wokół kombinatu, który zaczynał stwarzać problemy.

Już od miesiąca wysilał swój umysł nad tym, w jaki sposób można by udoskonalić te przeklęte katalizatory, które za wcześnie przestawały działać. Robił to wprawdzie bez zapału, ponieważ sądził, że zna bardziej efektywną drogę. Ostatecznie opracowałem elaborat na ten temat, pomyślał, interesujące studium, które pleśnieje teraz gdzieś w szufladzie w sali egzaminacyjnej. m

Niejednokrotnie zastanawiał się już nad tym, czy nie zaczyna ulegać występującej obecnie w placówkach badawczych tendencji nieuznawania nowości i akceptowania tego, co już istnieje. Ta metoda rozpowszechniała się tak, niczym dawniej przewlekła grypa, stawała się nawykiem, przyjmowana nieświadomie przez jednostki i nęcąca dzięki swej wygodzie. Gdyby niedawny zjazd psychologów nie ujawnił tego zjawiska, kto wie, jak dalej potoczyłyby się sprawy.

– Mila – odezwał się – czy muszę iść z tobą wieczorem?

– Jak to? – zapytała. – Przecież sam chciałeś.

– Tak, tylko… Widzisz, przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Byłoby dobrze, gdybym jeszcze raz zajął się tym generatorem. Gdyby okazało się, że pomysł jest dobry, można by go jeszcze uwzględnić; jutro ustalamy plan…

– No, dobrze – odparła po chwili Djamila – dam sobie jakoś radę. – Odwróciła się na wznak, rozrzucając szeroko ręce, po czym dodała leniwie: – Ale właściwie to ty powinieneś iść; te wszystkie wygłupy, które zacznie wyliczać wychowawczyni, nasz kochany syn odziedziczył po tobie!

Hal westchnął nienaturalnie głośno. Temat, który nie ma końca, na pewno starszy, niż nasz sześcioletni Dań, a może nawet istniejący tak długo, jak sama ludzkość. Ale Mila ma chyba rację. Hal poczuł wyrzuty sumienia. Może jestem za bardzo wygodnicki? Ona też nie jest lepsza ode mnie, próbował się pocieszyć. Te kochane maleństwa wykazują nieraz taką samodzielność, jakbyśmy nie byli im już wcale potrzebni, a nasza pedagogiczna ingerencja przeszkadzała im.

Trzeba by po prostu wymyślać stale coś nowego, coś, co budziłoby ich nieprzerwany zachwyt. Co za bzdura! Ale w Domu Wychowawczym jakoś sobie z tym poradzili. W końcu mogło to jednak doprowadzić do sytuacji, w której rodzice staliby się czymś drugorzędnym. W każdym razie kiedy ich Dań spoglądał na kogoś, mierząc wzrokiem od stóp do głów, można było odczuć, jak przestarzałe ma się poglądy. Przez chwilę leżeli w milczeniu. Hal zwrócił głowę w jej stronę. Djamila miała przymknięte oczy.

Wsparł się na łokciu. Jest tak cudowna, jak pierwszego dnia. To już siedem lat. I nie widzę żadnego powodu, dla którego nie mielibyśmy przeżyć wspólnie następnych siedemdziesięciu lat. Powinniśmy trochę częściej spędzać nasz wolny czas razem. Mała ma dopiero cztery latka, a już zaczyna prowadzić poza przedszkolem swoje własne życie. Jeżeli tak dalej pójdzie, to wkrótce nie będziemy się widzieli całymi dniami… Gdyby ktoś mnie zapytał, czy jestem szczęśliwy, odpowiedziałbym bez namysłu: tak. Na pewno nikt z nas nie zrezygnowałby chętnie ze swych dawnych nawyków. Warto jest żyć, tak jak teraz! Nawet mając do czynienia z tymi bezwartościowymi katalizatorami!

Popatrzył na Djamilę.

Całkowicie odprężona leżała na plecach, a między jej pełnymi piersiami połyskiwały drobne kropelki potu.

Zaczął rozglądać się właśnie za jakimś źdźbłem trawy, którym chciał ją połaskotać, kiedy tuż przy jego uchu coś zabrzęczało, delikatniej niż pszczoła.

Przedwiośnie nie zdążyło jeszcze powołać do życia zbyt wielu owadów, skąd więc wziął się ten natręt?

Owad krążył nad Djamila, zataczając to większe, to znów mniejsze koła, i w końcu osiadł na jej lewej piersi.

Nie otwierając oczu, Djamila machnęła ręką. Mucha siedziała jednak nadal na swoim miejscu, nie drgnąwszy nawet.

Hal nachylił się trochę, chcąc zdmuchnąć intruza. Nagle osłupiał: mucha miała trzy drobne skrzydła o układzie symetrycznie promienistym.

Momentalnie oprzytomniał. Żeby tylko się nie poruszyła! Mila spała nadal.

Ostrożnie podpełzł bliżej. Szkoda, że ten zwierz nie usiadł na prawej piersi, pomyślał. Widział niewiele. Owad, nie większy od zwykłej muchy domowej, miał trzy skrzydła, ogon w kształcie żądła, zakończony kilkoma włosami i – co ostatecznie nie było rzeczą rzadką – błyszczał metalicznie.

Hal pochylił głowę; zwierzą miało jedynie trzy krótkie, niekształtne nogi.

Co za dziwny owad! W dodatku w ogóle się nie rusza!

Ponieważ Hal nie dostrzegł niczego, co wyglądałoby na wysunięte żądło, nie obawiał się ukłucia.

Zastanawiał się właśnie, czy nie powinien schwytać tej osobliwości, kiedy wydarzyło się coś jeszcze bardziej dziwnego: od muchy odłączyły się dwie szare kropeczki i zaczęły poruszać się prawie niepostrzeżenie w kierunku najwyższego punktu. Nie miały nawet milimetra długości, ale Hal odniósł wrażenie, że są to raczej drobne przecinki, które – tu wstrzymał w podnieceniu oddech – przesuwały się do przodu w pozycji pionowej. Wydawały się tak lekkie i tak ostrożnie się poruszały, że Djamila nie czuła ich w ogóle. Oddychała teraz głęboko i równomiernie.

Hal, w przeciwieństwie do niej, bał się niemal odetchnąć. Ostrożnie przysunął się jeszcze bliżej, nie wstając, żeby nie spłoszyć przypadkiem tej dziwnej istoty.

Przecinki dotarły już do granicy między bielą a kakaowym brązem. Tam znieruchomiały, odwróciły się w lewo, potem w prawo, nawet wykonały ruch, jakby się ugięły, po czym zajęły się kilkoma drobnymi włoskami, które rosły w tym miejscu.

Djamila poruszyła się, przyjmując wygodniejszą pozycję. Jej piersi drgnęły leciutko. Mucha zachwiała się!

Hal zaczął pocić się z podniecenia. Zanim jednak zdołał zareagować, wszystko minęło: kropeczki, a raczej drobne przecinki stały się nagle bardzo ruchliwe. Nie zdążył nawet zmienić swojej pozycji – leżał na brzuchu, z rękami skrzyżowanymi pod piersią, opierając się na nich całym tułowiem – gdy przecinki dotarły do muchy i zniknęły.

Nieoczekiwanie skrzydła owada zaczęły obracać się poziomo! Bardzo szybko. Owad wzbił się błyskawicznie do góry, zatoczył trzy, cztery coraz większe koła i oddalił się powoli.

Hala doszło jeszcze ciche brzęczenie. Wytężył wzrok, aby możliwie jak najdłużej nie stracić owada z oczu.

Owad kierował się w stronę stojącego opodal drzewa, zwalniając lot jeszcze bardziej.

W górze, na wysokości około pięciu metrów, była kiedyś upiłowana dosyć gruba gałąź. Widocznie tam właśnie osiadł owad, gdyż zniknął z pola widzenia Hala i nie pojawił się więcej.

Hal opadł do tyłu. Dopiero teraz poczuł, jak bardzo jest podniecony. Oblewał go pot, puls bił szybciej, oczy piekły.

Co to było? Na pewno nie mucha!

Ale jeżeli nie mucha, to co?

Jakiś nieznany owad.

Bzdura! Owad z wirującymi skrzydłami! Wirowanie to ruch obrotowy na łożysku. Żaden organizm nie byłby chyba zdolny uczynić czegoś takiego.

Hal nie mógł zebrać myśli. Zmusił się do koncentracji, zastanawiając się gorączkowo, czy kiedykolwiek w życiu widział już taką istotę. Jego wiadomości z biologii elementarnej pozostawiały jednak sporo do życzenia. Kto by sobie napychał głowę faktami, skoro komputer domowy w ciągu kilku minut mógł dostarczyć żądanych informacji z centrali encyklopedycznej. Ale Hal nie bardzo wierzył w istnienie takiego organizmu. Czy to możliwe, że właśnie ja odkryłem na tym starym, całkowicie przeczesanym i zmienionym świecie nieznanego do dziś owada, w dodatku takiego dziwnego, rozmyślał. Co za idiotyzm! Znowu spocił się z emocji, nie mógł już uleżeć w miejscu, usiadł na trawie.

Jeżeli to nie był żywy organizm, to co? Maszyna, mała maszynka.

Kiedy pomyślał o przecinkach, zakręciło mu się w głowie.

Zerwał się z miejsca. Tu leży Djamila pogrążona we śnie. Oto polana, a tu drzewa. Lekki powiew wiatru wśród liści. A więc jestem przytomny, to nie sen!

Położył się z powrotem. Coś niebywałego!

Jego następną myślą było obudzić Djamilę. Muszę wreszcie coś zrobić, nie mogę przecież leżeć tak bezczynnie!

Maszyna!

Maszyna? Chyba widziałem już kiedyś coś takiego. Zadumał się. Długo tak rozmyślał, aż wreszcie coś przyszło mu do głowy: zdjęcie w jakiejś starej encyklopedii. W ubiegłym wieku istniały takie maszyny latające, heli… heliko… Nie mógł sobie przypomnieć. Zaraz – helikopter! Teraz pamiętał już wszystko: dwa do czterech przecinków, ach, bzdura – członkowie załogi.

– Mila!

Cisza.

– Djamila, wstawaj!

Jeżeli Hal, zwracając się do niej, używał pełnego imienia, oznaczało to, że sprawa była poważna. Tak też było tym razem!

Zwróciła ku niemu głowę, mrugając oczami.

– Nie śpisz już? – zapytał tonem inkwizytorskim.

Otworzyła oczy przesadnie szeroko i potrząsnęła głową.

– Przed chwilą na twojej piersi stał hel… helikopter. Wylądował tam – zawołał Hal.

– Hm – mruknęła tonem zupełnie jednoznacznym.

– Naprawdę, tu!

– Przestań, to łaskocze – zachichotała.

Hal poczuł, że zaczyna ogarniać go złość. – Z pilotami, rozumiesz, takimi małymi. – Zmrużył oko, żeby lepiej ocenić odstęp między kciukiem a palcem wskazującym; w taki właśnie sposób zademonstrował wzrost pilotów.

Spojrzała na niego z politowaniem, z jakim spojrzałaby chyba na rozbitka ze statku kosmicznego, któremu lata samotności rzuciły się na mózg. Potem powoli, z prowokacyjnym spokojem puknęła się w czoło.

– Te twoje katalizatory zalazły ci nieźle za skórę – powiedziała z przekonaniem.

– Bzdura! – zaprzeczył gwałtownie. – Czy przedtem, zanim zasnęłaś, poczułaś, że coś ci usiadło na piersi? Machnęłaś nawet ręką.

– Możliwe – przyznała niepewnie. Jeszcze nie udzieliło się jej jego podniecenie.

– To był właśnie on! – zawołał Hal.

– Kto?

– No, helikopter, do diabła! – Teraz rozzłościł się nie na żarty.

– Aha! – Skinęła głową. – A co to takiego helikopter?

– To taki niby samolot z ubiegłego wieku, z wirnikiem nośnym, startujący pionowo do góry – wyjaśniał niecierpliwie, zataczając palcem wskazującym kręgi przed jej nosem, które miały imitować obroty wirnika.

– Rozumiem – powiedziała. – I taki helikopter stał tu? – wskazała palcem. – W dodatku z pilotami?

– No, nareszcie – odetchnął z ulgą. – Mam nadzieję, że rozumiesz też, co to oznacza!

– Owszem – odparła z udaną powagą i, nie unosząc głowy, skinęła nią z namysłem. Nadal leżała na wznak z prowokacyjnym spokojem. – Można by było oskarżyć ich przed radą rozjemczą o nieprzyzwoite dotknięcie.

Tym razem cierpliwość Hala się wyczerpała. Chwycił Djamilę za ramiona i poderwał do góry.

– Ja mówię poważnie! – zawołał.

– Naruszyłeś ich lotnisko – powiedziała z wyrzutem. Po chwili zrozumiała chyba jednak powagę sytuacji. Sam zresztą Hal czuł się podekscytowany jak jeszcze nigdy przedtem. To na pewno widać po mnie, pomyślał.

– Nie czujesz się dobrze? – zapytała przykładając mu dłoń do czoła.

– Posłuchaj – powiedział, zmuszając się do spokoju. – Nie przerywaj mi, to ci wszystko opowiem. – I zaczął opowiadać od początku.

Djamila słuchała uważnie. Kiedy skończył, zapytała rzeczowo:

– Czy to na pewno nie był sen? To się nieraz zdarza – dodała uspokajająco, widząc jego gwałtowny ruch ręką.

Zapadła cisza.

Raptem zapytała:

– Tam w górze? – To mówiąc, wskazała na brzozę z odciętym konarem.

Skinął głową.

– Może zobaczymy? – zaproponowała.

Poczuł wobec niej wdzięczność. Przynajmniej zachowuje się tak, jakby mi wierzyła, pomyślał.

Szybko narzucili coś na siebie. Hal zaczął wchodzić na drzewo, starając się nie trząść nim za bardzo.

Z wysiłkiem dotarł do gałęzi i spojrzał na miejsce jej odcięcia, tworzące platformę. To, co ujrzał, zaskoczyło go tak, że o mały włos nie spadł na dół.

Szybko skinął na Djamilę, żeby wdrapała się ostrożnie za nim. Sam wspiął się jeszcze wyżej, dotarł do widlastego konara, położył się brzuchem na gałęzi i w ten sposób miał niemal tuż przed sobą platformę.

Tymczasem Djamila usadowiła się w miejscu, z którego również mogła obserwować platformę. Krew napłynęła jej do twarzy, oczy latały nerwowo, usta były otwarte jak do krzyku.

Przed nimi znajdowało się lotnisko!

Wystarczyło spojrzeć na panujący tam porządek, żeby pozbyć się wątpliwości, czy ma się do czynienia z istotami rozumnymi. W idealnie równym szeregu stało siedem mini-helikopterów, przed nimi kilka filigranowych wózków podnośnych i reszta sprzętu. Helikoptery, wśród których znajdowały się maszyny różnego typu, znajdowały się na skraju gładkiego pasa startowego o szerokości około dwóch centymetrów. Hal domyślił się, że mogą tu startować i ładować również inne samoloty, nie tylko te startujące pionowo.

Niemal na skraju płaszczyzny stały czworokątne bryły, a właściwie malutkie bryłki. Hal uznał je za budowle, ponieważ miały otwory, jakby po nakłuciu kanciastą igłą, które spełniały według niego rolą okien.

Pośrodku platformy wznosiła się czterocentymetrowej wysokości wieża, nie grubsza od zwykłej słomki do picia. Osobliwe wrażenie sprawiały rosnące tu jak pod sznurek glony i inne rośliny, które znalazły na starym drzewie dobrą pożywkę; wyglądały jak zieleńce.

Zdumiewające było to, że zarówno samoloty – o ile Hal mógł dostrzec coś na tych miniaturkach – jak również budowle wykazywały stan rozwoju nauki z ubiegłego stulecia. Hal szacował je na czwarte ćwierćwiecze.

W otworach przy korze drzewa wydrążonych przez osę albo jakiegoś robaka, dostrzegł drobne przedmioty w kształcie ziarna.

Musiał dobrze wytężać wzrok, żeby na brudnoszarym podłożu dostrzec jeden z przecinków, który – jak mu się zdawało – pełzał tam i z powrotem tuż przy zieleńcu.

Porozumieli się wzrokiem. Djamila skinęła głową, po czym zaczęła schodzić z drzewa. Hal podążył ostrożnie za nią.

Na dole czekała na niego.

– Słuchaj – szepnęła – co teraz zrobimy?

Sam nie wiedział. Nie zdawał sobie sprawy z wagi swego odkrycia, czuł tylko, że gdzieś nad nimi zawisła lawina pełna wydarzeń i że wiatr, który ją poruszy, zaczął już wiać.

– Potrzebny jest nam jakiś dowód – odezwała się raptem głośno – w przeciwnym razie nikt nam nie uwierzy.

Hal klepnął się w czoło. Ona ma rację. Już szykował się do powtórnej wspinaczki na drzewo, kiedy Djamila chwyciła go za rękę.

– Stój, poczekaj chwilę! Musimy się zastanowić. Nie pomyślałeś w ogóle o tych… przecinkach?

Znowu miała rację.

Usiedli na kocu, spoglądając co chwilę na brzozę, w obawie, że dojrzą ów drobny rój znikający stąd na zawsze. Wtedy pozostałaby jedynie wizja, nic więcej. Naradzali się gorączkowo.

Po pewnym czasie Hal zaczął wspinać się ponownie na brzozę. Usiadł na swoim poprzednim miejscu, ostrożnie przesunął kciuk i palec wskazujący po ściankach helikoptera i ścisnął go lekko obydwoma palcami. Następnie potrząsnął kilkakrotnie aparacikiem i postawił go z powrotem, nie wypuszczając jednak z ręki. Odczekał pełną minutę, starając się opanować drżenie.

Gdyby wbrew przewidywaniom w środku znajdowały się owe przecinki, miały teraz okazję do ucieczki. Każda istota rozumna postąpiłaby w ten sposób, gdyby groziło jej jakieś nieznane niebezpieczeństwo.

Następnie włożył helikopter do pudełeczka, które miał z sobą, zamknął je starannie i zszedł na dół. Ogarnęło go uczucie triumfu, mimo że nie dokonał przecież żadnego bohaterskiego czynu. Zabranie tego malutkiego przedmiotu było łatwiejsze niż schwytanie muchy.

Zaledwie zeskoczył na ziemię, coś zabrzęczało nad nim. Widocznie z platformy wystartowały pozostałe helikoptery. Nie był nawet w stanie ich policzyć, leciały bowiem szybko i w nieładzie. Nie wyglądało to jednak na ucieczkę; raczej na akcję poszukiwawczą.

Najpierw krążyły razem, potem rozproszyły się po okolicy. Wkrótce jeden z nich zafurczał obok Hala, który uświadomił sobie w tym momencie, że z łatwością mógłby strącić samolot na ziemię uderzeniem ręki. W chwilę później krążyły nad nimi pozostałe helikoptery.

Dla żartu Hal dmuchnął na jednego. – Nie! – zawołała Djamila.

Ale mały helikopter, porwany przez prąd powietrza, zaczął już spadać ruchem spiralnym. Na szczęście pilot stanął na wysokości zadania. Pokierował maszynę tak, że śmigło podeszło pod wiatr, po czym, niesiony przez pęd powietrza, oddalił się.

Zniknąły również pozostałe helikoptery. Ku swej radości Hal i Djamila ujrzeli je w chwilę później, kiedy jeden po drugim zaczęły lądować na platformie.

Do domu postanowili wrócić koleją próżniową, aby nie tracić czasu. Lot o tej porze dnia nie miał sensu. Ich trasa powietrzna przecinała całe miasto, a przecież nieraz już zdarzało się, że komputer do koordynacji lotów nie wywiązywał się ze swej funkcji. Dwuminutowe postoje przy każdym skrzyżowaniu tras nie należały wtedy do rzadkości. Tym samym samolotem, którym przybyli tu, dolecieli więc tylko do stacji. Po niecałej godzinie szli już drogą prowadzącą do ich mieszkania.

Tego dnia dla Hala katalizatory oczywiście nie istniały. Djamila udała się do Domu Wychowawczego. Mimo wszystko nie mogli zaniedbać syna. Ostatnio zrobił się nieznośny.

Wspólnie ułożyli plan działania, którego pierwszą część Hal starał się teraz wykonać.

Najpierw zadzwonił do Gwena Kaspera.

Gwen wyglądał na nieco przemęczonego.

Wideofon wskutek defektu składnika X zniekształcał w dużym stopniu obraz na przeciąg jednej minuty od momentu włączenia, dlatego Hal odniósł wrażenie, że guz na głowie Gwena trafi go niemal prosto w nos.

– Co się stało? – zapytał.

– Uprawiaj sport, jeżeli nie zależy ci na zdrowiu – mruknął Gwen, przykładając sobie kostką lodu.

Na ekranie pojawiła się twarz Ewy. – Nonsens, nie słuchaj go, Hal. Tatuś wygłupiał się po prostu ze swoją córką. Koniecznie chcieli wykonać samolotem pętlę, no i spadli z wysokości czterech metrów.

Gwen rozłożył bezradnie ręce, ale Hal, płonąc z niecierpliwości, zmienił już temat.

– Znasz mnie dobrze? – zaczął przebiegle.

– Hm? – Twarz Gwena wyrażała całkowitą dezorientację.

– Czy według ciebie jestem normalny? – nalegał uporczywie Hal.

Gwen spojrzał na niego marszcząc brwi.

– Jeszcze godzinę temu odpowiedziałbym, że tak – odparł uszczypliwie.

Hal przeszedł do sedna sprawy.

– Jak sądzisz, co to jest? – Swoje pytanie poparł faktami. Postawił na stole mini-helikopter, z przodu ustawił czytnik i dla porównania przytknął do helikoptera swój mały palec.

Gwen wiedział, że jego przyjaciel Hal nie należy do ludzi zbyt poważnych, ale ogólnie rzecz biorąc można traktować go serio. Niejedną już noc spędzili na dyskusjach. Była to prawdziwa przyjaźń, nie absorbująca za bardzo partnerów, ale za to trwała. Każdy z nich wiedział, co sądzić o drugim. Dlatego Gwen potraktował poważnie pytanie Hala.

– To jest zabawka, którą pewien zdolny widocznie majsterkowicz zrobił nie wiadomo po co w wolnych chwilach – odparł.

– Ale jeżeli dodam, że ta zabawka potrafi latać? – W głosie Hala brzmiało napięcie.

– Wtedy uznam, że twoje uciążliwe cechy dziedziczne jednak funkcjonują – odparł nie speszony.

Wzmianka o cechach dziedzicznych jakby podziałała na Hala.

– Nie, bez wygłupów – obruszył się. – Djamila jest świadkiem.

To był argument. Mila była znana jako osoba bardzo konsekwentna i prostolinijna. Nigdy właściwie nie fantazjowała i Gwen wiedział o tym.

– No to puść go, niech poleci – ustąpił Gwen.

– W tej chwili nie mam odpowiednich pilotów – odparł z żalem Hal.

Gwen złapał się za głowę, ale w ostatniej chwili zapanował nad sobą. Udając, że chciał tylko obmacać sobie guza, spoglądał wyczekująco na przyjaciela.

Hal zaczął opowiadać mu o wszystkim; tak precyzyjnie i zwięźle, jak to było możliwe.

– I jesteś pierwszą osobą, z którą rozmawiamy na ten temat – zakończył. – Wydaje mi się, że powinieneś zainteresować tą sprawą komisję ONZ. Innego sposobu nie widzę.

W swoim czasie Gwen i Hal przygotowywali się wspólnie na studia produkcyjne. Hal wybrał automatyzację procesów technologicznych, a Gwen próbował swych sił przy ulepszaniu produkcji. Potem uświadomił sobie, że pociąga go raczej sama technika. Po odbyciu zwykłej praktyki produkcyjnej został zatrudniony w Radzie Terytorialnej 231, kilkakrotnie był odznaczony przez Centrum Koordynacji, zdobył też wpływy jako członek kilku między-terytorialnych gremiów, na przykład w Komisji ONZ do Spraw Obrony Poszczególnych Terytoriów. Należał do tych ludzi, którzy doprowadzają szczęśliwie do końca raz rozpoczętą sprawę.

Właściwie, tak jak i Hal, był zawsze skory do figlów. Nie miał tylko szczęścia do swoich partnerek, chociaż można było o nim powiedzieć, że jest człowiekiem zgodnym i zrównoważonym. Należało przyznać obiektywnie, że przede wszystkim winę ponosił tu istotnie przypadek: pierwsza z nich poczuła nagle pociąg do astro-archeologii i wygrzebywała teraz na Marsie pozostałości jakichś zagadkowych kultur, zresztą z dużym powodzeniem, ale również uporem. Drugiej przestały się podobać częste wyjazdy Gwena. Ewa natomiast trzymała go krótko.

– A może po prostu ulegliście psycho-złudzeniu? – zapytał Gwen po krótkiej chwili milczenia. Potem odpowiedział sam sobie: – Nie, bo skąd w takim razie mielibyście ten drobiazg?

Nie zastanawiał się dłużej.

– Słuchaj – powiedział – spróbuję skontaktować się z profesorem Agelem, nie, on wyjechał… No, to z profesorem Fontaine. To jest nasz ekspert. Potem przyjdę po ciebie i odwiedzimy go razem. Djamila też.

Propozycja Gwena ucieszyła Hala; drugą osobą, z którą zaplanował spotkanie, był właśnie profesor Fontaine.

Dyskusja trwała trzy godziny. Profesor Fontaine był człowiekiem praktycznym. Kiedy Hal postawił przed nim helikopter, zmarszczył tylko nos i wysłuchał wszystkiego do końca, również wyjaśnień Djamili.

– Kiedy to się stało? – zapytał wreszcie.

Potem zastanawiał się przez chwilę.

– Drzewo stoi tam jeszcze, no tak, oczywiście. – Mówił raczej do samego siebie. Wyjrzał przez okno.

Piękny, wiosenny dzień przechodził już w zimną, pogodną noc.

– Jutro o szóstej u mnie – zadecydował profesor. – Formalności w zakładach pracy załatwię sam. – Uświadomił sobie widocznie swą nadrzędną funkcję i spojrzał na nich jakby z góry. – Nie mylę się chyba przypuszczając, że chcą państwo wziąć w tym udział? – Uśmiechnął się. – Kolego Kasper, najpóźniej pojutrze wasza komisja powinna się tym zająć.

Hal poczuł się trochę nieswojo. Myślał w tej chwili o swoich katalizatorach, ale jeszcze bardziej o minie, jaką zrobi Royl, jego szef. Na pewno nie wykaże żadnego zrozumienia dla pomysłu, żebym przez pewien nieokreślony czas zajmował się jakimś głupstwem. Dla niego wszystko, co rozgrywa się poza kombinatem, na forum jakichś komisji czy gremiów, jest głupstwem albo przynajmniej sprawą drugo – lub nawet trzeciorzędną, a więc prawie zbyteczną. Oczywiście i tym razem nie powie tego oficjalnie. Właściwie to niezły facet, ale ma spore zadatki na technokratę i jest teraz na najlepszej drodze, aby stać się fachowym idiotą, snuł złośliwie swe rozważania Hal, niezupełnie obiektywne; przypomniał sobie własny projekt. Ale mimo to dokonaliśmy już wiele w naszym – kombinacie, również w moim wydziale. Czy to umocniło Royla w przekonaniu, że jest kimś wybitnym? Jeżeli tak, to oczywiście moje dodatkowe zajęcie będzie dla niego solą w oku.

Pomyślał o zjeździe psychologów i jego niezadowolenie pogłębiło się. Nietrudno było zgadnąć, że nie będzie go tu przez dłuższy czas, a wtedy może wyśliznąć mu się z rąk wiele spraw. Ale ostatecznie takie odkrycie to też nie byle co!

Ciekawe, czy Royl uwierzyłby w istnienie tych malutkich ludzików, gdyby mu o nich powiedzieć? Żyjemy w czasach, kiedy wszystko jest możliwe, albo takie przynajmniej odnosi się wrażenie, zastanawiał się Hal. W każdym razie każdy przejaw postępu technicznego jest realny, każda maszyna powstaje w wyniku myśli ludzkiej i nie jest uznawana za sensację. Nawet nawiązanie kontaktu z inną cywilizacją we wszechświecie jest już tylko kwestią czasu. A Royla, ani nikogo innego nie zdziwiłaby wiadomość o wylądowaniu kosmonautów z innej planety.

Coś, co można przewidzieć, nie było w stanie zadziwić Royla. Jeżeli drogę wyznaczyła już nauka pozostawało tylko rozwiązać zadanie do końca. I jeżeli mam dokończyć tę myśl, to istnieje dziś wielu ludzi pokroju Royla. To oczywiście nie jest zbyt pocieszające, ale nic nie poradzimy.

Hal spojrzał na Fontaine'a, na jego zaczerwienioną z podniecenia twarz, i uświadomił sobie, że z całego serca powie “tak”, niezależnie od tego, jak to się odbije na jego opinii w kombinacie.

Profesor zwrócił się do Djamili i Hala.

– Wasze odkrycie jest rzeczywiście niesłychane – powiedział, po czym pokiwał głową.

– Kim oni mogą być, profesorze? – Hal zadał pytanie, nad którym wszyscy głowili się już od – kilku godzin. – Czy przybyli stamtąd? – Tu wskazał ręką jakiś nieokreślony punkt na roziskrzonym; gwiazdami niebie.

Profesor wzruszył ramionami.

– Poczekajcie do jutra – odparł.

Загрузка...