Feeney zatrzymał się w drodze ze stołówki, trzymając w ręce na wpół zjedzonego hamburgera z soi. Pomarudził chwilę przy automacie z kawą, plotkując z dwoma innymi glinami o szczegółach niedawnej kradzieży. Opowiadali sobie różne historyjki i Feeney postanowił wypić jeszcze jeden kubek kawy, zanim przerwie te pogaduszki.
Mało brakowało, a minąłby własne biuro pogrążony w marzeniach o wieczorze przed telewizorem i dobrym zimnym piwie szumiącym w głowie. Jeżeli będzie miał trochę szczęścia, jego żona może do tego czasu nie zaśnie i da się namówić na pieszczoty.
Ale przyzwyczajenie wzięło górę. Wszedł do środka, aby upewnić się, że jego komputer jest zabezpieczony na noc. I usłyszał głos Ewy.
– Hej, Dallas, ty ciągle… – Przerwał widząc pusty gabinet.
– Za dużo pracujesz – mruknął. I wtedy usłyszał jej głos po raz drugi.
– Byłeś z nim. Byłeś z nim tej nocy, kiedy zabił Sharon. O mój Boże! – przeraził się.
Niewiele widział na ekranie: plecy Ewy, bok łóżka. Rockman był niewidoczny, ale jego głos brzmiał wyraźnie. Feeney modlił się, gdy dzwonił do oficera dyżurnego.
Ewa usłyszała zaniepokojony pisk kota, kiedy nadepnęła mu na ogon, usłyszała także stuknięcie, gdy broń uderzyła o podłogę. Rockman górował nad nią wzrostem i wagą. I zbyt szybko doszedł do siebie po jej uderzeniu. Udowodnił, że przeszedł szkolenie wojskowe.
Walczyła wściekle, nie będąc w stanie ograniczyć się do precyzyjnego, obojętnego zadawania ciosów. Gryzła i drapała.
Gdy z całej siły uderzył ją w żebra, zabrakło jej tchu. Wiedziała, że upada, i zrobiła wszystko, żeby pociągnąć go za sobą. Uderzyli mocno w podłogę i mimo że błyskawicznie się przetoczyła, znalazł się na niej.
Zobaczyła gwiazdy, kiedy wyrżnęła głową w podłogę.
Dusił ją. Sięgnęła mu do oczu, chybiła, rozorała mu policzki, tak że zawył z bólu. Gdyby drugą ręką uderzył ją w twarz, mogłaby stracić przytomność, ale on skupił uwagę na chwyceniu broni. Podbiła mu łokieć, zmuszając go do puszczenia jej gardła, do rozluźnienia uścisku. Ciężko łapiąc powietrze, rzuciła się w kierunku rewolweru.
On dopadł go pierwszy.
Roarke z paczką pod pachą wszedł do hallu budynku, w którym mieszkała Ewa. Myśl, że przyjechała do niego, sprawiła mu przyjemność. Chciał, żeby nadal to robiła. Pomyślał teraz, że kiedy sprawa będzie zamknięta, może uda mu się namówić ją na kilka dni przerwy w pracy. We wschodnich Indiach miał wyspę, która na pewno by się jej spodobała.
Przycisnął guzik intercomu i uśmiechnął się, wyobrażając sobie, jak pływają nadzy w czystej niebieskiej wodzie i kochają się w gorących promieniach słońca, zostawiając całe to piekło za sobą.
– Zabieraj się stąd, do cholery. – Feeney wparował do środka, prowadząc za sobą dwunastu mundurowych. – To sprawa policji.
– Ewa! – Roarke z pobladłą twarzą wepchnął się do windy. Feeney zignorował go i warknął do komunikatora.
– Zabezpieczyć wszystkie wyjścia. Niech ci pieprzeni snajperzy będą w pogotowiu.
Roarke bezradnie opuścił ręce.
– DeBlass?
– Rockman – poprawił go Feeney. – On ją ma. Trzymaj się od tego z daleka, Roarke, dobra?
– Gówno, nie dobra.
Feeney zmierzył go wzrokiem. W żadnym wypadku nie poświęci swoich ludzi do pilnowania tego cywila. A miał przeczucie, że ten facet, podobnie jak on, dla Ewy jest gotów na wszystko.
– Więc rób, co ci mówię.
Kiedy drzwi windy otworzyły się, usłyszeli wystrzał. Roarke wyprzedzał Feeneya o dwa kroki, kiedy dopadł do drzwi mieszkania Ewy. Zaklął i cofnął się. Uderzyli w nie jednocześnie.
Sparaliżował ją ból. Potem zapomniała o nim, ogarnięta wściekłością. Zacisnęła palce na nadgarstku ręki, w której trzymał broń, i wbiła mu paznokcie w ciało. Twarz Rockmana była blisko jej twarzy, swym ciałem przyszpilił ją do podłogi w obscenicznej parodii sceny miłosnej. Jego nadgarstek był śliski od krwi w miejscu, gdzie rozorały go jej paznokcie. Zaklęła, kiedy oswobodził rękę i uśmiechnął się.
– Walczysz jak kobieta. – Odrzucił włosy z czoła i krew z zadrapanego policzka spływała czerwoną smugą. – Zgwałcę cię. Zanim cię zabiję, zrozumiesz, że nie jesteś lepsza od zwykłej dziwki.
Podniecony zwycięstwem, zerwał z niej bluzkę.
Uśmiech zniknął mu z twarzy, kiedy władowała mu pięść do ust. Krew spryskała ją niczym ciepły deszcz. Uderzyła go jeszcze raz, usłyszała chrzęst, gdy złamała mu nos, z którego trysnęła fontanna krwi. Przesunęła się szybko jak wąż.
I znowu wymierzyła mu cios łokciem w szczękę, knykciami przejechała mu po twarzy, wrzeszcząc i przeklinając, jakby jej słowa miały dosięgnąć go tak samo jak pięści.
Nie słyszała walenia w drzwi ani hałasu, jaki zrobiły wypadając z framugi. Ogarnięta wściekłością przewróciła Rockmana na plecy, usiadła na nim okrakiem i zaciekle biła go pięściami po twarzy.
– Ewo! Dobry Boże!
Dopiero Roarke i Feeney wspólnymi siłami zdołali ją odciągnąć. Walczyła wydając chrapliwe odgłosy, dopóki Roarke nie przycisnął jej głowy do swej piersi.
– Przestań. To już koniec. Już po wszystkim.
– Chciał mnie zabić. Zabił Lolę i Georgie. Chciał mnie zabić, ale najpierw zgwałcić. – Odsunęła się, otarła krew i pot z twarzy. – Tu właśnie popełnił błąd.
– Usiądź. – Jego ręce drżały i były śliskie od krwi, kiedy posadził ją na łóżku. – Musi cię boleć.
– Jeszcze nie boli. Zacznie za chwilę. – Odetchnęła głęboko. Jest gliną, cholera jasna, przypomniała sobie. Jest gliną i będzie zachowywała się jak glina. – Widziałeś, co się dzieje – powiedziała do Feeneya.
– Tak. – Wyjął chusteczkę, żeby zetrzeć pot z twarzy.
– Więc dlaczego to tak długo trwało? – Udało się jej uśmiechnąć, co prawda dość ponuro. – Wyglądasz na trochę zmartwionego, Feeney.
– Psiakrew. Wszystko w ciągu jednego dnia. – Uruchomił swój komunikator. – Sytuacja opanowana. Potrzebny ambulans.
– Nie jadę do żadnego szpitala.
– Nie dla ciebie, ty bohaterko. Dla niego. – Popatrzył na Rockmana, który cicho jęknął.
– Jak już doprowadzicie go do porządku, zaaresztujcie go za morderstwo Loli Starr i Georgie Casfle.
– Masz co do tego pewność?
Chwiejąc się na nogach, wstała i sięgnęła pod kurtkę.
– Mam tu wszystko – odparła. Wyjęła magnetofon. – DeBlass załatwił Sharon, ale nasz kochaś też miał w tym swój udział. I macie go oskarżyć o próbę gwałtu i morderstwa na funkcjonariuszu policji.
– Masz to jak w banku. – Feeney wepchnął magnetofon do kieszeni. – Jezu, Dallas, wyglądasz okropnie.
– Obawiam się, że masz rację. Wyprowadź go stąd, dobrze, Feeney?
– Pewnie.
– Pomogę ci. – Roarke schylił się, podnosząc Rockmana za klapy, potrząsnął nim i postawił pionowo. – Spójrz na mnie, Rockman. Dobrze mnie widzisz?
Rockman zamrugał zalanymi krwią oczami.
– Widzę.
– To dobrze. – Roarke wyrzucił ramię do góry, szybko jak pocisk, i jego pięść zatrzymała się na zmasakrowanej twarzy Rockmana.
– Kurde – powiedział cicho Feeney, kiedy Rockman upadł na podłogę. – Chyba nie trzyma się zbyt pewnie na nogach. – Pochylił się nad nim i założył mu kajdanki. – Może ze dwóch z was, chłopcy, zabrałoby go stąd. Poczekajcie na mnie z karetką. Pojadę z nim.
Wyjął plastykową torebkę i włożył do niej broń.
– Niezła zabawka. Rękojeść z kości słoniowej. Założę się, że nieźle ładuje.
– Wiem coś o tym. – Machinalnie położyła rękę na ramieniu. Feeney przestał podziwiać broń.
– Cholera, Dallas, postrzelił cię?
– Nie wiem – powiedziała sennie zaskoczona, kiedy Roarke oddarł rękaw jej poszarpanej bluzki. – Hej.
– To tylko draśnięcie – rzucił głuchym głosem. – Przedarł rękaw, robiąc z niego opaskę uciskową. – Trzeba się nią zaopiekować.
– Myślę, że mogę zostawić to tobie – zauważył Feeney. – Dallas, może będziesz chciała nocować dziś gdzie indziej. Przyślę tu ludzi do sprzątania.
– Tak. – Uśmiechnęła się, kiedy kot wskoczył na łóżko. – Może. Feeney zagwizdał przez zęby.
– Ciężki dzień.
– Takie życie – mruknęła głaszcząc kota. Galahad, pomyślała, jej biały rycerz.
– Do zobaczenia, dzieciaku.
– Tak. Dzięki, Feeney.
Zdecydowany doprowadzić tę sprawę do końca, uklęknął przed nią. Poczekał, aż umilkło gwizdanie Feeneya.
– Ewo, jesteś w szoku.
– Tak jakby. Zaczyna mnie boleć.
– Potrzebujesz lekarza. Wzruszyła ramionami.
– Mogę wziąć proszek przeciwbólowy i muszę doprowadzić się do porządku.
Przyjrzała się sobie, chłodno oceniając swój stan. Bluzka była podarta i pochlapana krwią. Ręce wyglądały okropnie, kłykcie były zdarte i spuchnięte – z trudem mogła zacisnąć w pięści. Pojawiło się mnóstwo siniaków, a rana na jej ramieniu, gdzie kula drasnęła skórę, straszliwie piekła.
– Myślę, że nie jest tak źle, jak wygląda – uznała – ale lepiej sprawdzę. – Kiedy próbowała się podnieść, wziął ją na ręce. – Nawet lubię, kiedy mnie nosisz. Wtedy wszystko we mnie wiruje. Tylko potem mi głupio. Lekarstwa są w łazience.
Chciał sam obejrzeć obrażenia, więc wniósł ją do środka i posadził na toalecie. Znalazł silny środek przeciwbólowy dla policjantów w prawie pustej apteczce. Podał jej tabletkę i wodę, zanim zwilżył gazę.
Klepnęła się w czoło zdrową ręką.
– Zapomniałam powiedzieć Feeneyowi. DeBlass nie żyje. Samobójstwo. To, co oni nazywają połykaniem lufy. Cholerne określenie.
– Nie martw się tym teraz. – Roarke zajął się najpierw raną postrzałową. To było brzydkie skaleczenie, ale krwawienie już ustało. Każdy lekarz poradziłby sobie z tym w kilka minut, ale jemu ręce się trzęsły.
– Było dwóch morderców. – Marszcząc brwi, patrzyła na przeciwległą ścianę. – Na tym polegał problem. Wpadłam na to, ale potem dałam sobie spokój. Dane wskazywały na mały stopień prawdopodobieństwa. Głupia.
Roarke przyjrzał się jej uważnie. Znacznie mu ulżyło, kiedy się zorientował, że większość krwi nie była jej. Wargę miała przeciętą, lewe oko już zaczynało puchnąć. Nie najlepiej też wyglądała jej kość policzkowa.
Odetchnął głęboko, by się uspokoić.
– Będziesz miała mnóstwo siniaków.
– Zdarzało mi się to już wcześniej. – Lekarstwo zaczynało działać, zmieniając ból w odrętwienie. Tylko się uśmiechnęła, kiedy rozebrał ją do pasa, szukając dalszych obrażeń. – Masz fantastyczne dłonie. Uwielbiam, kiedy mnie dotykasz. Nikt nigdy nie dotykał mnie w ten sposób, mówiłam ci to już?
– Nie. – I wątpił, żeby później pamiętała, iż to powiedziała. Ale nie omieszka jej o tym przypomnieć.
– Jesteś tato piękny. Taki piękny – powtórzyła przybliżając krwawiącą dłoń do jego twarzy. – Ciągle się zastanawiam, co ty tu robisz.
Wziął jej rękę i delikatnie owinął gazą.
– Zadaję sobie to samo pytanie.
Uśmiechnęła się niemądrze, pozwalając sobie na chwilę odprężenia. Muszę złożyć raport, pomyślała ze zmęczeniem. Później.
– Naprawdę myślisz, że coś z tego wyjdzie? Roarke i glina?
– Myślę, że musimy sami się przekonać. – Miała mnóstwo siniaków, ale najbardziej martwiły go granatowe ślady na jej żebrach.
– Dobrze. Może teraz bym się położyła. Możemy pojechać do ciebie, bo Feeney będzie musiał wysłać ludzi, żeby zbadali miejsce przestępstwa i tak dalej. Chciałabym się chociaż przez chwilę zdrzemnąć, zanim złożę raport.
– Pojedziesz do najbliższego szpitala.
– Co to, to nie. Nie znoszę tego. Szpitale, centra medyczne, lekarze. – Popatrzyła na niego szklanym wzrokiem i uśmiechnęła się. – Pozwól mi spać w swoim łóżku, Roarke, zgoda? W tym wspaniałym wielkim łóżku, na podwyższeniu pod niebem.
Z braku czegoś lepszego otulił ją swoją marynarką. Kiedy wziął Ewę na ręce, położyła mu głowę na ramieniu.
– Nie zapomnij o Galahadzie. Ten kot uratował mi życie. Kto by pomyślał?
– Więc będzie dostawał kawior do końca swoich dziewięciu żywotów. – Pstryknął palcami i kot z radością pobiegł za nim.
– Drzwi są rozwalone. – Ewa zachichotała, gdy Roarke wyszedł przez próg na korytarz. – Właściciel będzie wkurzony, ale wiem, jak go podejść. – Wycisnęła pocałunek na szyi Roarke'a. – Cieszę się, że już po wszystkim – westchnęła. – 1 cieszę się, że tu jesteś. Bądź miły, jeśli zdecydujesz się przy mnie zostać.
– Możesz na to liczyć. – Trzymając ją na rękach, schylił się po paczkę, którą upuścił biegnąc Ewie na pomoc. Był w niej funt prawdziwej kawy. Pomyślał, że przekupi tym Ewę, kiedy obudzi się w szpitalnym łóżku.
– Żadnych snów tej nocy – wymamrotała zasypiając.
Wniósł ją do windy i poczekał, aż kot znajdzie się przy jego nodze.
– Nie. – Przesunął ustami po włosach Ewy. – Żadnych snów.