5. Egzamin
Początek dnia zapowiadał się nad rzeką szary, ponury i pochmurny, zupełnie nie odpowiadający swojemu wielkiemu przeznaczeniu – oddzielaniu dzieciństwa od młodości.
– Początek nowego życia – ochryple powiedziała Marta Czysta.
– Jest jaki jest – zakaszlał Wład. Zabawa na koniec szkoły dobiegała końca. Stali nad rzeką, na tarasie widokowym, a poranny wiatr szeleścił pod ich nogami papierkami po cukierkach i plastikowymi kubeczkami.
Dziewczyny pozakładały swetry na szkolne mundurki.
Wszyscy wyglądali, jak potargany konferansjer po nocnym występie – w zmiętych ubraniach, przepoconych, krochmalonych koszulach, z przekrzywionymi na bok muszkami.
– Najwyższy czas przespać się trochę – powiedziała Marta.
– Całe życie chcesz przespać – wesoło zauważył Dymek.
Był dzisiaj w dobrym humorze. Po prostu fontanna tryskająca energią, niewyczerpalne źródło bystrości umysłu, jeszcze trochę i zacznie być duszą towarzystwa – zagarnie miejsce, od dwóch lat z powodzeniem zajmowane przez Włada...
– Wyglądasz, jakbyś był z czegoś zadowolony – powiedział Wład, kiedy osobnymi grupkami wracali na autobus.
Dymek spojrzał przez ramię:
– Nie, nie jestem zadowolony. Ale kiedy człowiek w końcu się zdecyduje... jest mu o wiele lepiej.
Wład zawstydził się.
Nie śpieszyli się, żeby wsiąść do autobusu. Nadmuchiwali papierowe torebki i śmiali się do rozpuku za każdym razem, kiedy pękały. Podpisywali się sobie na rękawach. Dziewczyny przekładały z ręki do ręki zwiędłe przez noc kwiaty. Niektórzy przysypiali na tylnych siedzeniach. Kierowca zaczynał się denerwować.
– Może pójdziemy pieszo – zaproponował Wład.
Po cichu oderwali się od reszty i strącając rosę z ciemnozielonej parkowej trawy, pobiegli na przełaj.
Było już całkiem jasno. Budziły się pierwsze ptaki.
– Wcale się nie cieszę – powtórzył Dymek.
Było mu do twarzy w bordowej, zamszowej marynarce, z cienkim jak zaskroniec krawatem na szyi. Władowi zdawało się, że wygląda na więcej lat, niż ma w rzeczywistości. I, że on przy Dymku czuje się, jakby był małym chłopcem.
– Wszystko ma swój czas – ciągnął dalej Dymek. – Dużo się wydarzyło... będziemy mieli co wspominać. Łza się w oku zakręci. Kiedyś.
– A może to wszystko nie ma sensu? – z rezygnacją spytał Wład.
Dymek pokręcił głową:
– Nie... Wcześniej czy później... to musiało się wydarzyć. Tylko nie mów mi, że bolący ząb powinno się wyrywać po cichu, stopniowo, powoli...
– Ja jestem dla ciebie – jak bolący ząb?
Dymek zatrzymał się. Wład mimowolnie zrobił jeszcze dwa kroki i też się zatrzymał.
– Jesteś moim przyjacielem – cicho powiedział Dymek. – I zawsze nim pozostaniesz. Chcę, żebyś o tym wiedział.
Wład kiwnął głową i ruszyli dalej.
W mieście było pusto i mokro. Dozorcy jeszcze spali. Młodzi, pijani wolnością, zataczali się, idąc parami, trójkami, wracając do domów po burzliwie spędzonej nocy.
Wład z Dymkiem szli, milcząc. Wszystko, co można było powiedzieć, zostało już wczoraj, przedwczoraj, tydzień temu powiedziane.
„Przysięgnij, że nie zdradzisz ani mi, ani moim rodzicom, ani nikomu z klasy, dokąd pojechałeś”.
Minął ich autobus. Znajomi z klasy w podnieceniu machali do nich rękami, rozpłaszczali nosy na szybach, a mimo to, kierowca nie zatrzymywał się.
„Przysięgnij, że nikt w mieście nie dowie się dokąd pojechałeś”. „A mama? Jeżeli ona komuś powie?” „Postaraj się, żeby nie powiedziała. To już twoja sprawa”.
Szli znajomymi ulicami. Gdzieniegdzie poświstywały miotły, pomiędzy kubłami na śmieci majaczyły szare cienie porannych kotów.
„Ale chyba zobaczymy się jeszcze kiedyś?” „Oczywiście. Kiedyś na pewno”.
W bramie naprzeciwko, ktoś rozpijał coś z butelek po oranżadzie. Była szósta rano...
„W szkole pewnie też się zrobi szum. Jak wtedy na obozie... Dlatego najlepiej by było, gdybyś wyjechał w lipcu, żebyśmy zdążyli wszystko załatwić do sierpnia, do egzaminów wstępnych.” „Zadzwonię do ciebie...” „Nie, nie dzwoń, lepiej przyślij kartkę. I, Wład, jeżeli wrócisz, jeżeli ty... wtedy – nie chcę cię znać. Rozumiesz?”
Rozstali się, jak zwykle, na przystanku autobusowym. W tym rytuale było coś przemyślanego. Wład szedł do domu i wydawało mu się, że unosi się w kosmos. Na długo. Na zawsze. Tyle razy przedeptana ulica okazała się pokładem statku kosmicznego. Gorycz straty mieszała się teraz z przeczuciem nie wiadomo czego, ale czegoś przyjemnego i, bez wątpienia, nowego.
Teraz wszystko się odmieni. Nie powtórzy wcześniejszych błędów. Zabierze się za wszystko od początku, będzie samodzielnie podejmował decyzje i realizował je, jak przystoi każdemu mężczyźnie. Dymek jeszcze usłyszy o Władzie Palaczu...
Na asfalcie, przy koszu na śmieci, leżał plastikowy samochodzik z jednym kołem. Długi sznurek trzepotał na wietrze. Nie namyślając się dłużej, Wład pochylił się, złapał sznurek za twardy węzełek na końcu i pociągnął za sobą.
Samochodzik jechał pokornie za nim, wycierając brzuchem bruk. Narysowany na szybce kierowca uśmiechał się od niechcenia.
Wszyscy jeszcze usłyszą. Do tego czasu uwolnią się od konieczności patrzenia na Włada, rozmawiania z nim... Zobaczą go w telewizji, ale nie poczują nic, oprócz dumy z jego powodu i, oczywiście, zazdrości. Wtedy może wróci. Spotkają się z Dymkiem... Dymek nigdy mu niczego nie zazdrościł... I będzie im się wydawało, jakby wczoraj widzieli się po raz ostatni. Będą mieli o czym rozmawiać...
Wład potknął się. A gdyby tak pokazywać się w telewizji codziennie? Jak prowadzący wiadomości, na przykład? Stali telewidzowie przyzwyczailiby się do niego? Ciekawe, czy to byłoby możliwe?
Mimowolnie poprawił zsuniętą na bok muszkę. Wyprostował plecy. Dumnie uniósł podbródek. Jak za dotknięciem różdżki przemienił się w młodego arystokratę w trzyczęściowym garniturze, z uśmiechem marzyciela, ciągnącego za sobą samochodzik z jednym kołem.
Osiągnie to... może osiągnąć w życiu wszystko, czego tylko zapragnie. Mama chce, żeby był lekarzem... Sam niekiedy o tym myśli... Ale ostatecznej decyzji jeszcze nie podjął. Wybierze samodzielnie, bez niczyjej pomocy – nie pozwoli ani okolicznościom, ani chwilowym słabościom, ani mamie, wybrać za siebie. Trzeba tylko przygotować wszystko tak, żeby zdolność przyciągania do siebie ludzi, jaką posiada, obrócić na swoją korzyść, a nie na szkodę. I jeśli uda mu się to zrobić to ho, ho, cały świat będzie wlókł się za nim, jak ten samochodzik na sznurku. Tylko nie może się śpieszyć, musi się zastanowić, kim, tak naprawdę, bardziej chce być: spikerem telewizyjnym, aktorem filmowym? Czy może prezydentem?
„Rozumiesz Dymek, muszę się na coś zdecydować, może jeszcze nie w tym roku, ale w następnym na pewno. Inaczej wezmą mnie do wojska... Wyobrażasz sobie, co by było, gdybym poszedł do wojska?!” „No tak...” „A mama... Muszę znaleźć takie zajęcie, żeby być gdzieś w pobliżu...” „Nic mi nie mów!” „Nic nie mówię... Tylko, mimo wszystko będę musiał wrócić do domu, chociaż pewnie nie na długo...” „Dobra, ale nie wcześniej niż na jesień. Kiedy wszystko się już wyjaśni. Kiedy wielu z nas nie będzie już w mieście... A mnie nie będzie na pewno, Wład”.
Zatrzymał się przed drzwiami swojego domu. Spojrzał w stronę zasłoniętych okien – tak jak kiedyś patrzyła pewnie Iza...
„Obiecaj mi, Wład, że znikniesz na całe lato i ani jeden żywy człowiek w mieście nie będzie potrafił powiedzieć, gdzie jesteś. Zawarliśmy umowę, w której zobowiązałeś się mówić o sobie, a ja – o wszystkich tych, którzy są ci wierni. To najlepsze, co możesz dla nas zrobić na koniec – zmyć się z miasta... Przysięgnij, że to zrobisz”.
„Przysięgam”.
* * *
Pociąg ruszył. Tablica z numerem peronu została w tyle. Dymek stojący z lodem przy straganie i patrzący w bok, odwrócił głowę i spotkał się wzrokiem z Władem.
Niedbale podniósł rękę i zamachał – jakby żegnając się w drodze ze szkoły.
Peron skończył się. Wład wrócił do przedziału. Wyciągnął z torby podręcznik do chemii. Gadatliwa dziewczyna już zaczynała wypytywać mamę o miasto, do którego jadą (do Starogrodu) i gdzie zamierza studiować Wład (na Akademii Medycznej), czy ma jakieś znajomości w komisji rekrutacyjnej (niestety, nie), czy chodził na korepetycje (nie potrzebuje, bez tego dobrze się uczy), czy ma gdzie się zatrzymać (tak, u krewnych) i o inne jeszcze, mniej ważne rzeczy, wzbogacone licznymi wspomnieniami...
Przy oknie też siedziała dziewczyna, chyba rówieśnica Włada. Jakby znajoma. Być może widział ją na zabawie, w parku albo gdzieś jeszcze.
Dziewczyna, milcząc, patrzyła w okno. Rozmowa raczej jej nie interesowała, nie docierała do niej. Kiedy Wład usiadł naprzeciwko, mimowolnie spojrzała na okładkę podręcznika. I znowu się odwróciła.
Wład spróbował zrozumieć o co chodzi w książce. Czytał rozdział już trzeci raz, potem czwarty. Przy piątym razie, głos jego sąsiadek oddalił się i zniknął, jakby między Władem, a tą cioteczką w różowym, letnim płaszczyku, stanęła dźwiękoszczelna ściana. Czytał, nie podnosząc oczu. Dziewczyna naprzeciwko zmieniła pozycję – siedziała teraz na równi z zasłonkami w oknie, wieszakami na rzeczy i walizką na półce bagażowej.
Po chwili tekst gdzieś uleciał, a na jego miejscu pojawił się wąski, asfaltowy peron, stoisko z lodami i Dymek, niedbale machający w ślad za nim. Dymek zachowywał się bardzo powściągliwie. Chyba już zaczął się odzwyczajać, pomyślał Wład z przykrością. Nawet się nie uściskali przed odjazdem. Ale Wład sam chciał, żeby tak to wyglądało. Jego najlepszy przyjaciel, chociaż twarzy mógł nie robić takiej obojętnej! Nie, Wład i to wytrzyma... głowa go nie będzie bolała od rozłąki... gorączki nie dostanie...
Ale to przecież nie znaczy, że zupełnie nic go nie zaboli? Wszyscy ci – których opuszcza – będą mieli trudny okres przed sobą. A on, Wład... skazany jest teraz na samotność. Przez całe życie?
Zagryzł wargi, pozbywając się wewnętrznego drżenia. Nic mu się nie stanie... tam się dopiero okaże... na najważniejszą próbę wystawiony będzie przecież nie on, ale...
Najpierw lipiec i sierpień. Wszystko będzie wiadomo w lipcu, ale, niestety, Wład nie może pomóc ani Dymce, ani innym kolegom i koleżankom z klasy. A gdyby tak coś zmienić... Ale, żeby coś zmienić, trzeba wiedzieć, na czym się stoi. Mieszkać będą u krewnych ciotki Wiery, starej przyjaciółki mamy. Jej mąż zna się z matką Żdana... I Żdan, jeżeli tylko zechce – a na pewno zechce! – dowiedzieć się, dokąd wyjechał Wład, nawet już jutro będzie potrafił zdobyć sekretną informację... Czy to problem, takie sekrety w małym mieście?!
Uspokajająco postukiwały koła pociągu. Gadatliwa sąsiadka zapragnęła przebrać się w sportowe ubranie. Wład pokornie wyszedł na korytarz i stanął przy oknie, trzymając się za poręcz. Zmierzchało. Żeby zobaczyć w oknie cokolwiek oprócz swojego mrocznego odbicia, trzeba było przyłożyć głowę do szyby i rozpłaszczyć nos.
Za plecami odezwały się, otwierane, drzwi przedziału. Poważna dziewczyna przemaszerowała na koniec korytarza – i po dwóch minutach wróciła z powrotem. Zatrzymała się przy sąsiednim oknie, utkwiła w nim wzrok.
– Na egzaminy wstępne? – spytał Wład. Dziewczyna zdawkowo kiwnęła głową.
– Do szkoły pedagogicznej?
Spojrzała na niego z królewską pogardą:
– Do teatralnej.
– A gdzie ona jest? – spytał Wład po krótkiej przerwie.
– W stolicy, oczywiście – odezwała się zdumiona. – Czy o coś innego ci chodzi?
Zupełnie nie pasowała na dziewczynę, która ma być artystką. Tak w ogóle, to Wład wyobrażał sobie takie dziewczyny całkiem inaczej.
– A co tam się zdaje? – zapytał tylko po to, żeby pozbyć się nieprzyjemnej ciszy.
– Sztukę – powiedziała dziewczyna, jakby oblizując słodkiego cukierka. – Prozę, baśń, etiudę, wiersz, monolog, taniec, piosenkę...
– Dużo – powiedział Wład. – A chemii tam się nie zdaje?
Nie wytrzymała i parsknęła ze śmiechu.
– A biologię?
– Biologia powinna być w człowieku – powiedziała wyjaśniająco i Wład zauważył, że powtarza cudzą frazę. – Aktorska biologia...
– Masz ją?
Zmierzyła go takim wzrokiem, jaki zwykle wymieniają między sobą dziewczyny przed bójką:
– Mam. O co ci chodzi?
Przez korytarz przeszedł mężczyzna w pogniecionym sportowym ubraniu, tak gruby, że i Włada, i jego rozmówczynię prawie wgniotło w ścianę.
– Jak masz na imię? – spytał Wład trochę za późno.
– Agna – podniosła podbródek. – Jak masz na imię, wiem... – I dodała, obejrzawszy się na przymknięte drzwi: – I przyniosło tę pomyloną ciotkę do naszego przedziału!
I oboje cicho roześmiali się.
* * *
Łatwość egzaminów do szkoły teatralnej poraziła Włada. Jak przekonywała go Agna, nauczyć się tekstu – to jeszcze nie wszystko. Jeżeli ktoś zdaje chemię – wiadomo, o co chodzi. Jeżeli ktoś czyta wiersz przed komisją... to jak go ocenić, jeśli na przykład przeczyta głośno, wyraziście i ani razy się nie pomyli?!
I jeszcze jedno – Wład nigdy nie był w stolicy.
A po drugie – egzaminy do szkoły teatralnej są w lipcu, a na Akademię Medyczną – w sierpniu.
– Mamo – powiedział Wład rano, kiedy do stacji Starogrod pozostawało jeszcze dwadzieścia minut drogi. – Chcę ci coś powiedzieć...
Mama wysłuchała wszystkich jego racji, milcząc. Pociąg zwolnił bieg, po obu stronach okien pojawiły się szare, starogrodzkie bloki.
– Nie chcesz, żeby dowiedzieli się, gdzie jesteś – powiedziała mama, kiedy Wład stracił już nadzieję, że usłyszy odpowiedź.
– Chcę zobaczyć stolicę... – w zmieszaniu zaintonował. – Do egzaminów w Starogrodzie mam jeszcze trochę czasu...
– Ale powinnam chyba jakoś uprzedzić... że nie przyjedziemy teraz...
Wład najpierw nie uwierzył. Objął mamę, dotknął nosem pachnącego, miękkiego ucha:
– Tak po prostu się zgadzasz?!
– Nie rozumiesz, Władek. Wystarczy, że zadzwonię do krewnych cioci Wiery, wyjaśnią, gdzie jesteśmy i co się z nami dzieje, dlaczego nie przyjechaliśmy...
– Dobrze, ale w stolicy nas nie znajdą! Nawet jeżeli przez policję będą szukać!
Gadatliwa sąsiadka, w momencie kiedy wychodziła z przedziału, usłyszała ostatnie zdanie. Nie wiadomo, co mogła sobie pomyśleć, ale patrzeć na nią było zabawnie.
– Ty rzeczywiście w to wszystko wierzysz – w zadumie powiedziała mama.
Pociąg zbliżał się już do stacji.
* * *
Budynek instytutu przypominał nawiedzony dom – wysokie surowe sklepienia, głośne mroczne przestrzenie, galeria obrazów wzdłuż ścian. Ramy były gipsowe, pozłacane. Przedstawieni na portretach ludzie patrzyli gdzieś w bok, a na każdej twarzy malowała się świadomość wielkiej sławy, jakby nawet przez pokłady wieloletniego kurzu docierało do namalowanych uszu echo oklasków. Tam, gdzie nie było portretów – wisiały płaskorzeźby, przyglądające się przechodzącym abiturientom przerażającymi białkami oczu. Wład nie tyle się bał, co gubił się na początku. Nie mógł uwierzyć, że odstawiany tu cyrk ktoś bierze na poważnie.
Instytut przeżywał oblężenie dziwnej, ekscentrycznej młodzieży. Od ilości dziewczyn ciemno robiło się przed oczami – blondynki, brunetki, grubsze, szczuplejsze, ładne i naprawdę piękne, i do tego cała masa „szarych myszek”, które też chciały zostać artystkami. Chłopaków było trochę mniej, ale wszyscy mówili tak głośno i mieli głosy tak donośne, że zatykało uszy. Rozsiadłszy się po kątach, abiturienci mówili nienaturalnie brzmiącymi głosami, piszczeli, śmiali się, przesadnie szlochali, bełkotali, przewracali się, szczekali, wydzierali, śpiewali przy rozstrojonej gitarze – w ogóle robili wszystko po to, żeby zaskoczony Wład uznał ich za pomyleńców.
Raz w ciemnym korytarzu Wład natknął się na bladą dziewczynę z oczami skierowanymi w sufit. Bez przerwy poruszała ustami. Wład przestraszył się.
– Królewska krew – nie jest po to, żeby wylewać ją na ogrody – wyraziście wygłosiła dziewczyna. Popatrzyła na Włada, jakby szukając pomocy: – Kim jesteś, ty, który tak zuchwale... naruszasz mój spokój?
Wład zaczął się powoli cofać. Na szczęście dziewczyna już o nim zapomniała – wlekła się dalej, wymachiwała rękami, powtarzając, z histerycznym śmiechem:
– Ach, kimże on jest... Stracić go! Stracić! Stracić!
Ta na pewno się dostanie, z przerażeniem pomyślał Wład.
Agna od razu wtopiła się w ten chory tłum i nawet odgrywała teraz „etiudę” – to znaczy niemą scenkę – pod tytułem „Dworzec”. Namawiała Włada, ale ten się wykręcił. Nie nadawał się do tego, żeby brać udział w takich wygłupach. Ogłoszono, że pierwszy egzamin będzie z czytania wiersza i bajki. W szkole uczył się dobrze, może z zajęć z literatury coś jeszcze będzie pamiętał...
Czekając na swoją kolej, słuchając krzyków i zawodzeń, dochodzących zza wysokich, kolorowych drzwi, doszedł do wniosku, że jeżeli od razu dostanie dwójkę – bardziej go to ucieszy, niż gdyby miał się dalej męczyć i przechodzić kolejne etapy. To będzie oznaczało, że się pomylił, przyjeżdżając tutaj za Agną do szkoły teatralnej. Lepiej chyba, jakby uczył się chemii na plaży...
Usłyszał swoje nazwisko.
W wielkim, pustym audytorium był tylko stół, za którym siedzieli zmęczeni członkowie komisji, podobni do świętej inkwizycji – mieli po około pięćdziesiąt lat, a niektórzy chyba nawet więcej. Władowi zrobiło się ich żal: duszne audytorium, kolejka abiturientów nie mająca końca, a oni siedzą i siedzą, słuchają i słuchają wszystkich tych krzyków i jęków, kiedy na dworze jest lato, piękna pogoda, najlepszy czas, żeby zabrać wnuki nad wodę...
– Co pan nam przeczyta? – spytała, blada jak księżyc, egzaminatorka.
– Coś krótkiego, nie chcę was zanudzać – powiedział Wład z dobrego serca.
Członkowie komisji spojrzeli na siebie porozumiewawczo.
* * *
Dziewczyny miały być egzaminowane później. Agna, cała rozpalona, kręciła się po korytarzu, mamrotała coś, wymachiwała rękami, co chwilę natykając się na inne kandydatki, tak samo coś mamroczące i zatopione w sobie. Wład chciał do niej podejść. Po prostu powiedzieć, że komisja wcale nie jest taka straszna – zwyczajni, zmęczeni wujaszkowie i ciotki, nawet życzliwi – tak łagodnie z Władem rozmawiali... Zrobił już pierwszy krok – ale w tym, żeby pójść dalej, przeszkodziła mu nieuświadomiona, w połowie pogrążona w podświadomości myśl.
Jechali w tym samym przedziale, stali przy tym samym oknie, teraz spotykają się każdego dnia, rozmawiają. Ale, niestety, chyba już niedługo się rozstaną (Wład, w przeciwieństwie do innych zdających, doskonale wiedział, że jego miejsce jest w Starogrodzie, gdzie będzie miał egzaminy wstępne na Akademię Medyczną). Kto może wiedzieć, jak będzie wyglądała jeszcze jedna rozmowa Agny z Władem... Ile ich powinno być, żeby Agna na własnej skórze odczuła skutki tej przypadkowej znajomości? Nawet jeżeli miałoby to być zwykłe osłabienie... W czasie egzaminów może być niepożądane...
I, tak to sobie wytłumaczywszy, Wład nie podszedł do Agny. Zszedł po niebezpiecznie śliskich schodach do marmurowej piwnicy i napił się gazowanej wody ze starego automatu, który chodził głośno jak traktor. Mimo wszystko, chyba nie byłby zadowolony, gdyby postawili mu od razu dwójkę. Trzeba będzie wyciągnąć papiery i pojechać do Starogrodu. Ale z drugiej strony, jak dostanie trójkę – będzie musiał wymyślić jakąś durną etiudę... „Wyobraź sobie, że otwierasz puszkę śledzi w sosie pomidorowym, a z niej wyskakuje żywa żmija...”
Nie wytrzymał i roześmiał się. W każdym bądź razie można by zatrzymać się na tydzień. Zwyczajnie pochodzić po mieście... Przecież stolicy do tej pory jeszcze nie poznał. Ledwo co znaleźli instytut, pokój, żeby się zatrzymać... Pokój jest mały, a w kuchni bez przerwy siedzi stara gospodyni. Ale czy ktoś mówił, że u krewnych cioci Wiery będzie lepiej...
– Ej, ty, są już twoje oceny – wytrącił Włada z rozmyślań jakiś dryblas z pierwszego roku.
Wład poszedł zobaczyć.
Na karcie egzaminacyjnej, na której było nalepione nieudane zdjęcie Włada (wytrzeszczone oczy, kartoflany nos, sterczące włosy) mieściła się, trochę niezgrabna, piątka. U pozostałych osób zdających w tej turze widniały trójki i tylko u jednej – czwórka.
Dziewczyny też wypadły słabo. Wład został, żeby podnieść na duchu Agnę. Dziewczyny wychodziły z audytorium czerwone, blade, dumne, zmieszane, przestraszone...
Potem wynieśli oceny. Wład widział, jak Agna pierwsza schwyciła swoją kartę...
I jak się skrzywiła, jak zadrżały jej wargi. Wład rzucił się w jej kierunku, manewrując między spoconymi abiturientami. Dwójki nie miała, ale dostała trzy, a to oznaczało – prawie koniec.
* * *
Każdego rana, budząc się, pierwszą rzeczą jaką robił, było myślenie o Dymku.
Że żal mu jego rodziców.
Czy Dymek jest jeszcze w szpitalu, czy już nie? Czy znowu leży pod kroplówką – czy tym razem mu się upiekło?
Tęsknił za Żdanem, za Martą, za Antonem, nawet za najmniej lubianymi kolegami i koleżankami z klasy, nieoczekiwanie bardzo zatęsknił. Przypominał sobie, jak w ósmej klasie prawie pojechali na wycieczkę do stolicy, ale coś tam w ostatniej chwili nie wypaliło. Jak dobrze by było, gdyby wszyscy razem chodzili po tych ulicach!
Zdający do szkoły teatralnej wydali mu się obcy i głupi. Gdyby jego paczka była tutaj... Tęsknił – i trochę wstydził się swojej sentymentalności. Woził ze sobą w torbie fotografię – nie oficjalną, ale tę ulubioną, zrobioną przez czyjegoś tatę. Bardzo dobre zdjęcie: całym tłumem zbiegają ze szkolnego dziedzińca, jest ciepła noc, koniec szkoły, ostatni wieczór w pełni...
Niekiedy dochodzi w nim do głosu złość niewiadomego pochodzenia, uraza i rozdrażnienie. Z jakiej racji pozbawiono go prawa spotykania się z przyjaciółmi? Kto powiedział, że powinien zniknąć z ich życia na zawsze?
Tego dnia o świcie, kiedy razem z Dymkiem szli ulicami – wszystko było zrozumiałe. Bolało, ale nie budziło żadnych wątpliwości. Teraz Wład nie był pewien, czy postępuje słusznie.
Dlaczego? Dla jakiej przyczyny? Z czyjego rozkazu? A może chce wrócić do domu i zobaczyć się z Dymkiem...
Dlaczego nie...
Mama widziała, że dzieje się z nim coś niedobrego, ale o nic nie wypytywała. Albo namawiała go na spacer, albo podsuwała podręcznik od chemii...
Każdego ranka, budząc się, Wład myślał o tych wszystkich, których zostawił, bez wątpienia, na zawsze.
* * *
– Nie rozmawiasz ze mną dlatego, że dostałam trójkę, a ty piątkę?
– Skąd ci to przyszło do głowy, że z tobą nie rozmawiam?
– A dlaczego odwracasz się za każdym razem, jak mnie widzisz? Kim ty w ogóle jesteś? Gdzie byś teraz był, gdybyś nie spotkał mnie w pociągu? A może ty wszystko zaplanowałeś? I od samego początku przygotowywałeś się, żeby tu przyjechać i zdawać...
– Będę zdawał na Akademię Medyczną.
– Aha... Nie kłam. Jeszcze podręcznik ze sobą przytaszczyłeś... Może masz tam książkę detektywistyczną w okładce od chemii...
– Zdajesz sobie sprawę, co mówisz? Mam jeszcze monolog w drugim etapie... jeszcze się nie przygotowałem!
– Tak, tak... Daleko zajdziesz. Tylko więcej do mnie nie podchodź, rozumiesz? Oszust, gaduła...
– No co ty?!
– To wszystko, na razie. Nie chcę cię znać...
* * *
Agnę ostatecznie oblali w trzecim etapie. Wyjechała, nie żegnając się.
On dostawał piątki – jedna za drugą.
– Wydaje mi się, że oni mnie z kimś mylą – za każdym razem mówił mamie.
Po trzech etapach okazało się, że trzeba zdawać jeszcze historię i napisać wypracowanie. Wład myślał, że noga mu się powinie – ale pomylił się. Z trzech pytań, w przybliżeniu znał odpowiedź tylko na jedno, mimo tego, nie zdążył nawet w połowie na nie odpowiedzieć. Wysłuchawszy kilku nic nie znaczących fraz, egzaminujący machnął ręką i postawił cztery. I wtedy dopiero, stojąc na środku letniej, oświetlonej ulicy, Wład po raz pierwszy zrozumiał, że został już prawie przyjęty. Że drzwi do instytutu, takie wąskie dla wielu, nie rozwarły się tak po prostu przed nim – ale wciągają go na siłę, jak odkurzacz papierek.
* * *
Był koniec lipca. Na drugi dzień po egzaminie z historii Wład obudził się – i w pierwszej chwili pomyślał o pozostawionym za sobą mieście rodzinnym, może w końcu coś się tam wyjaśniło. Najpewniej, Dymka wypisali już ze szpitala, a to może oznaczać – wszystko. Nici przerwane, mosty popalone, Wład nigdy więcej nie zobaczy swojego najlepszego przyjaciela. A co znaczy jeden telefon? Tylko jeden telefon? Budynek, w którym można było zamówić rozmowę, był całkiem blisko. Dwie dzielnice w dół ulicy. Wład postał chwilę przed szklanymi, obrotowymi drzwiami. Wszedł. W pomieszczeniu było chłodno, w drewnianych kabinach dreptali z nogi na nogę ludzie, ich przyciszone głosy splatały się w ogólny, niegłośny gwar. Do kasy stała kolejka pięciu, sześciu osób. Wład stanął na końcu. Tak prawdę powiedziawszy, co przeszkadza mu zadzwonić... nie, nie do Dymka, ale do jego rodziców? Usłyszeć od nich, że syn jest zdrowy? Albo chociaż, że dochodzi do siebie?
Czy obiecywał Dymkowi, że nie będzie dzwonił do jego rodziców? Wład nie mógł sobie przypomnieć. Wydaje się, że na temat rodziców nic nie było w ich umowie.
„Zawarłem z tobą umowę, w której ty mówisz o sobie, a ja – o wszystkich, którzy są do ciebie przywiązani...”
Parę lat temu, kiedy Wład uciekł z obozu, wszyscy chorowali nie dłużej niż dziesięć dni... A teraz od momentu wyjazdu minęły już trzy tygodnie. To znaczy, że są na pewno zdrowi. Uwolnieni od Włada. Ale, może chociaż na chwilę, ktoś sobie o nim przypomniał?
Nagle zrobiło mu się tak nieprzyjemnie, że do oczu napłynęły mu łzy. Czują się dobrze, są wolni i wszyscy razem. A on – jakby naznaczony przez kogoś, trędowaty, jakby całe życie musiał uciekać przed ludźmi?! Może już nikogo nie pokocha, z nikim się nie zaprzyjaźni...
„I, Wład, jeżeli wrócisz... wtedy – nie chcę cię znać. Rozumiesz?”
Dymek myśli tylko o sobie. A on, Wład, czy wytrzyma resztę życia bez niego? – zamyślił się.
– Halo, młodzieńcze, nie śpij. Będziesz zamawiał rozmowę?
– A... – Wład zobaczył niemłodą już twarz przez szybę z grubego szkła. – Ja... nie. Przepraszam.
* * *
Na ostatnim egzaminie pozostałych kandydatów – a było ich bardzo mało, o wiele mniej niż przed rozpoczęciem egzaminów – zapędzono do obszernego audytorium, w którym na czarnej tablicy, dokładnie takiej samej, jak u Włada w szkole, napisane były proponowane tematy.
Wład przyglądał się, jak kandydaci zapoznają się ze swoim losem. Jak boleśnie mrużą oczy dziewczyny, wcześniej skrywające przed komisją swoją krótkowzroczność. Jak wszyscy bledną. Jak siedzą pokorni, cisi i jeszcze raz spoglądają na kredowe napisy na czarnej tablicy i z przerażeniem patrzą na kartki papieru na stole – każda kartka, przypominająca wyrok, jest splamiona liliową pieczęcią.
– Wszyscy patrzą na tablicę, a ty gdzieś na boki? – cicho spytała wykładowczyni niewiadomo jakich nauk, pilnująca zdających.
– To bardzo interesujące – uczciwie przyznał Wład. Wykładowczyni pokręciła głową i wymamrotała pod nosem tajemniczą frazę:
– Aktorskie nasienie...
Kandydaci wybrali tematy. Niektórzy rozmyślali, gryząc plastikową końcówkę długopisu. Inni pisali na kartce z pieczęcią. Jedna dziewczyna przedwcześnie płakała. Nadzorująca wykładowczyni zapomniała o Władowym nasieniu i poszła ją pocieszać. Wtedy Wład postanowił w końcu spojrzeć na tablicę. Dwa tematy były standardowe, z literatury, z dziesiątej i dziewiątej klasy. Trzeci, jakby wolny, ale też standardowy aż do bólu: „Kim chcę być? Co chcę robić?”
Wład uśmiechnął się. Na kartce, przeznaczonej do pisania na brudno postawił kropkę i napisał nazwę rodzinnego miasta. W drugim rogu kartki narysował kropkę trochę większą i napisał: Stolica. Pociągnął od ręki prostą linię. Pięknie wykaligrafował, jak na lekcji rysunku: 1000 km.
Czy mama będzie mogła rzucić pracę? I przeprowadzić się do innego miasta? To oznacza sprzedanie mieszkania. To oznacza utratę wszystkiego. Po to, żeby Wład uprawiał wątpliwy zawód dla jakiejś tam sławy przyszłości?
Na przeprowadzonym odcinku, bliżej domu rodzinnego, Wład narysował Starogrod z jego Akademią Medyczną i krewnymi cioci Wiery.
O chemii zupełnie zapomniał. I o biologii... i o fizyce... Jak wypadnie na egzaminach?! Nie powinien teraz czytać wierszy ani tańcować przy harmonii, jak niedźwiedź na dzień dziecka... Jeszcze go nie przyjmą!
Jeśli nie przyjmą – poradzi sobie. Wojsko – pomęczy się z roczek... Najważniejsze – przetrwać lato. Lipiec już jakoś minął...
Za parę dni rozpoczną się egzaminy Dymka, Żdana i Marty. Wład westchnął. Przysunął sobie kartkę, przeznaczoną do pisania na czysto, słowa przychodziły same, Wład z zadowoleniem uśmiechał się. Nadzorująca wykładowczyni spoglądała na niego zdziwiona rzeczywiście, wśród bladych twarzy wszystkich kandydatów błoga fizjonomia Włada rzucała się w oczy, jak pomidor na śniegu. Kim chcę być? – napisał na kartce Wład. Kogutem w wielkim kurniku. Żeby wokoło było dużo białych, puszystych, milczących kur. I żeby z sąsiedniego kurnika przylatywał niekiedy sąsiedzki kogut, przyjaźnilibyśmy się i walczyli ze sobą. Chciałbym siedzieć na płocie – ponad wszystkimi... przez wszystkich lubiany i wobec nikogo nie zobowiązany. I tak przeżyć całe życie – nigdzie nie jeździć, niczego się nie uczyć, deptać kury i nie bać się noża kuchennego! Oto kim chcę być... i jakim chcę być – wolnym. Chcę być wolny i żeby ci, których lubię, byli wolni ode mnie...
Wład opamiętał się. Przeczytał to, co napisał, chciał coś skreślić – ale przypomniał sobie, że na kartce na czysto nie można wnosić poprawek. Machnął ręką – co za różnica... To jego wypracowanie – pożegnanie ze szkołą teatralną, która chciała go przyjąć w swoje podwoje, ale która dostanie figę z makiem, a nie Włada. Lepiej żeby Agnę przyjęli...
A w ogóle to żartowałem – dopisał. – Nie chcę być aktorem. Chciałem się dostać do Waszej szkoły tak po prostu, bezinteresownie. Dziękuję za uwagę.
Postawił kropkę, podniósł się i zostawiwszy „wypracowanie” na komisyjnym stole, skierował się ku drzwiom.
– Proszę zaczekać! – nerwowo powiedziała nadzorująca studentów wykładowczyni. Stanęła w drzwiach, prawie zagrodziwszy mu drogę:
– Zaczekaj... Trudne pytania? Nie wiedziałeś, co napisać? Czegoś nie zrozumiałeś? Nie trzeba się od razu denerwować. Mogę przynieść ci nową kartkę, napiszesz od początku, czasu jest jeszcze dużo...
– Dziękuję – powiedział Wład ze współczuciem – To, co chciałem napisać, już napisałem... więcej nie mam nic do powiedzenia.
I, wyszedłszy na ulicę, nagle zamyślił się: czemu ta nieznajoma cioteczka tak się o niego troszczy? Przecież pierwszy raz w życiu widzi go na oczy...
* * *
– Przyjęli cię – powiedziała mama.
Rano byli w Muzeum Sztuk Plastycznych. Potem z przyjemnością spacerowali po zielonych zboczach parku miejskiego, a wieczorem – o dziesiątej dwadzieścia dwa – mieli pociąg do Starogrodu. Wład kupił już bilety.
Czterdzieści minut temu mama wyszła niby po chleb – ale okazało się, że właśnie wywiesili listę przyjętych.
– Przyjęli cię – powtórzyła mama święcie przerażona. – Władek, chłopcze...
Wsunął do połowy spakowaną walizkę pod mały tapczan, na którym spał już od miesiąca.
– Nie pomyliłaś się? – spytał beznadziejnie.
Mama zamachała rękami jak wiatrak w czasie burzy. Bilety do Starogrodu miał schowane w tylnej kieszeni spodni. Egzaminy na Akademię Medyczną zaczynają się pojutrze...
– Taki zwariowany konkurs – cicho powiedziała mama. – Ani przez chwilę nie wierzyłam... No co, nie cieszysz się?
– Cieszę – powiedział Wład i usiadł na tapczanie. Nie należało tego robić. Aluminiowe rurki, do tej pory utrzymujące abiturienta, pod studentem zgięły się i same złożyły. Gdyby nie walizka – Wład obiłby sobie swoje miękkie siedzenie.
A może zdążył już przywiązać do siebie uprzejmą komisję? Niemożliwe. Przecież widzieli go zaledwie cztery razy... Z pewnej odległości, przez pięć – sześć minut... Nie, to niemożliwe, to nieprawda. Co z nim, zaczyna być... utalentowany?
* * *
– Zdolni ludzie często nie mogą pogodzić się z ogólnie przyjętymi normami – zarozumiale powiedział profesor. – Pan bez wątpienia ma talent, panie Palacz... Żeby jednak osiągnąć coś w naszym rzemiośle, konieczna jest praca, praca i jeszcze raz praca.
Profesor był wysoki, elegancki i dopieszczony do ostatniego szczegółu. Nawet chustka, którą przecierał okulary, była czyściutka i starannie doprasowana. W gabinecie wyczuwało się zapach dobrej wody kolońskiej, który mieszał się z zapachem fajkowego tytoniu.
Wład nie mógł się zdecydować.
Rozum podpowiadał mu, że należy przeprosić, wyciągnąć papiery i uciekać na złamanie karku – jednakże pochlebstwo rozluźniało go, podobnie do ciepłej kąpieli. Wład pływał i kąpał się w świadomości własnej wyjątkowości. Okazuje się, że ma talent. Jego zuchwałość wspaniałomyślnie wzięli za objaw prawdziwej indywidualności.
Masz ci los, myślał Wład, patrząc, jak zabawnie trzęsą się siwe wąsy profesora, kiedy ten coś mówił. Przypadek sprawił, że poznał w przedziale abiturientkę Agnę, przypadek sprowadził go do stolicy i prawie siłą wepchnął w przyszły zawód. Czy sam zdawałby do szkoły teatralnej? Nigdy w życiu by się na to nie zdecydował. Nie, w te drzwi trzeba wchodzić, gnając, nie bojąc się przegranej, w ogóle niczego się nie lękając, wierząc w siebie...
Wierząc w siebie. Jak jemu to przyszło do głowy? Czy to słowa profesora?
Mama czekała na niego w korytarzu. Kiedy Wład ujrzał jej twarz, przeszył go zimny dreszcz:
– Co się stało?
– Źle się czuję – cicho powiedziała mama. – Te napady duszności... Nie przejmuj się Władek. Muszę po prostu chwilę odpocząć.
Wład wziął ją pod ramię. Wyszli na skwar, pełną pyłu przedburzową suszę dużego miasta i mama nabrawszy powietrza w usta, jeszcze mocniej przycisnęła się do niego:
– Duszno...
– Już ci lepiej? – spytał zaniepokojony Wład.
Szukając po omacku, mama wyciągnęła z torebki validol i wzięła tabletkę pod język.
– Nie przejmuj się – powiedział Wład. – Teraz już wszystko będzie dobrze.
– Tak, tak... Zobacz, ławka, usiądźmy na chwilę.
Usiedli w małym cieniu zabrudzonego spalinami krzewu. Mama milczała. Ze wschodu zbliżała się, jakby pląsając w przewodach wysokiego napięcia, nisko zawieszona czarna chmura.
* * *
...Siódmego, ósmego i dziewiątego lipca z objawami zatrucia niewiadomego pochodzenia, hospitalizowano dwadzieścia siedem osób. Do lekarza zgłosiły się sześćdziesiąt trzy osoby, wśród nich czterdzieści dziewięć – to absolwenci sto trzydziestej trzeciej szkoły. Do dwudziestego szóstego sierpnia przeznaczono do ambulatoryjnego leczenia dwadzieścia sześć osób.
Poszkodowany Dymitr Szydło, lat siedemnaście, zmarł w szpitalu z powodu ostrej niewydolności nerek. Na wieść o powszechnym zatruciu, sprawa trafiła do prokuratury.
Gazeta frunęła, rozłożywszy pogniecione, szare skrzydła. Bezgłowy ptak.
Jej cień pełzł po asfalcie – czarny pająk – kątnik.
Gazeta frunęła, unoszona przez wiatr pełen pyłu, a Władowi wydawało się, że ma w sobie coś złego, jakąś złą wolę. Że „ostatnie wiadomości” kołują nad nim jak wrony. I okaże się tylko, że gazetom nie da się w żaden sposób wyłupić oczu.
CZĘŚĆ DRUGA