4. Mama


Pół roku później wspominał ten swój wybieg z ironicznym uśmiechem i dumą rysującą się na twarzy. Wszystkie nieprawdopodobne przygody, które wydarzyły się tamtego nieprzyjemnego lata, odeszły w niepamięć. Sny o dziwnej grzybni już od dawna go nie dręczyły.

Wszystko się jakoś samo polepszyło, poprawiło. Każdy go lubił, i koledzy, i koleżanki z klasy, nawet nauczyciele. Tak jak dawniej spotykał się z Dymkiem, a Żdan kręcił się wciąż w pobliżu, podlizując się i nie przepuszczając okazji nazwania Włada swoim przyjacielem.

Mama zrobiła się spokojniejsza i nawet, o dziwo, szczęśliwsza. Czuła się dobrze, awansowała w pracy, z rana ćwiczyła aerobik, co wieczór grała z Władem w szachy.

Dochodzenie w sprawie zatrucia w obozie utknęło w ślepym zaułku. Nikt nie został ukarany – jeżeli nie liczyć popsutych reputacji i straconego zdrowia. Geograficzka, która była na obozie kierownikiem, bez zaszczytów odeszła na emeryturę. Na jej miejscu pojawiła się nowa, młoda, ambitna i nieprawdopodobnie wścibska osoba.

Nowa geograficzka rozpoczęła od wprowadzenia własnych reguł. Jakieś topograficzne dyktanda, klasówki i testy robiła jedne po drugich. Po dwóch tygodniach Wład miał już na swoim koncie dwie trójki i dwójkę, a wraz z nimi – utratę wiary we własne możliwości.

Geograficzka miała zadarty nosek, krótkie, czarne lokowane włosy, gładkie, rumiane policzki i bardzo jasne, ładnie zarysowane usta. Przez całe dwa tygodnie Wład dosłownie nie dawał jej spokoju.

Doganiał ją na korytarzu – jakby przez przypadek. Rozpoczynał dyskusje na lekcjach, zdobywał jakieś pisma geograficzne i taszczył je do szkoły, żeby spytać o jej zdanie na temat jakichś zupełnie nieważnych, ale egzotycznych i zawiłych kwestii. Najpierw uprzejmie słuchała, potem zaczęła się denerwować, aż w końcu odganiała od siebie Włada, jak natrętną muchę i nie zauważała na lekcjach jego podniesionej ręki. Dalej zasypywał ją pytaniami, prawie że doprowadzając do zmieszania. Było mu wszystko jedno, co o nim pomyśli. Najważniejszy był rezultat.

Pod koniec, sprzykrzywszy się geograficzce, znudziwszy się jej, niemalże stanąwszy jej kością w gardle – Wład przestał chodzić na jej lekcje.

Poznał jej plan zajęć i doskonale orientował się na szkolnym korytarzu. Trzeba było stać na czatach dlatego, że już po tygodniu czarnowłosa damulka całkiem zmieniła trasy swoich wędrówek po szkole. Widziało się ją to na pierwszym piętrze u pierwszoklasistów, to na sali gimnastycznej, to w pracowni technicznej. Wydawało się, że tak po prostu spaceruje sobie po szkole. Nikomu do głowy nie przyszło, że geograficzka włóczy się, na podobieństwo udręczonej duszy, w poszukiwaniu jednego wagarowicza, niesfornego Włada Palacza. Możliwe, że sama nie dawała temu wiary – ale jednak denerwowała się:

– Gdzie jest Palacz?! Wiem, że był dzisiaj na dwóch pierwszych lekcjach! Tutaj jest zaznaczone w dzienniku, że był. Przekażcie temu wagarowiczowi, że grozi mu jedynka na okres, że może nie otrzymać promocji do następnej klasy!

Wcześniej będąc nie za bardzo miłą, teraz zaczęła dostawać ataków furii. Dwójki sypały się jak z rękawa, wszystkim w klasie włosy stawały dęba, a kiedy otwierała nieśmiertelne pismo geograficzne...

– Ona cię zabije – mówił poważnie Żdan. – Ona jest jakaś nienormalna. Po co ją jeszcze drażnisz?

Dymek milczał. Patrzył uważnie.

Od czasu tej niewyjaśnionej jesiennej rozmowy, nie wracali nigdy więcej do tego nieprzyjemnego tematu. Władowi wygodniej było myśleć, że Dymek mu nie uwierzył.

– Myślisz, że się ucieszy, jak cię zobaczy? – spytał raz Dymek na przystanku autobusowym, skąd rozchodziły się ich drogi powrotne ze szkoły do domu. Wład przepuścił swój autobus. Zarył czubkiem buta w szary śnieg:

– Myślę, że ona nie będzie posiadała się ze szczęścia. I walnie mi na koniec semestru „pionę”. Chcesz się założyć?

– Nie, dzięki – odpowiedział Dymek, odprowadzając wzrokiem drugi autobus, tym razem swój. – Ale opowiesz mi, jak wyszło, dobra?

Wład poczuł przypływ odwagi:

– Jeśli chcesz, zrobię to przy tobie? Na twoich oczach? Chcesz to zobaczyć?


* * *


O pismo poprosił w pokoju nauczycielskim. Powiedział, że pani od geografii prosi. Uwierzyli mu. Schowawszy pod swetrem cenny dokument, wpadł na zaplecze sali od geografii – teraz nikogo tam nie było oprócz czarnowłosej ofiary, no i wiercącego się pod ławkami Dymka, który sprawiał wrażenie, jakby zgubił gdzieś zatyczkę od długopisu...

Drzwi otworzyły się na oścież za jednym zamachem.

Lekko i bezgłośnie.

Geograficzka siedziała przy biurku, twarz miała szarą i zgryźliwą, kąciki ust były skierowane w dół. Już otwierała usta, żeby zwymyślać idiotę, który z taką siłą otworzył drzwi...

Ale zamarła – z opuszczoną szczęką.

Wład uśmiechnął się.

A geograficzka, jak odbicie w lustrze, też się uśmiechnęła! Wydaje się, że pierwszy zobaczył jej uśmiech.

Wygładziły się jej zmarszczki, zniknęła posępność na twarzy, szeroko otworzyły się wiecznie przymrużone oczy – czarne, młode, naiwne. Siedziała naprzeciwko Włada i uśmiechała się od ucha do ucha, dobrotliwie, młodsza jakby o dziesięć lat. Wład nie widział schowanego pod ławką Dymka, ale wyczuwał jego napięty wzrok.

– Dzień dobry – powiedział Wład. – Przyniosłem pani, z własnej woli, pismo... Przepraszam bardzo, ale mam tutaj pewne problemy... To ten temat... Myślałem nad tym samodzielnie, robiłem co mogłem, przeczytałem trzy nowe tematy, a przecież pani dzisiaj wystawiała wszystkim końcowe oceny właśnie z nich... Czytałem je samodzielnie, ale chciałbym prosić, żeby mi pani także wystawiła... Przecież zabrałem się za nie samodzielnie, z własnej woli...

Mówić można było wszystko, co przyjdzie na myśl, ale słowa-klucze były trzy: temat, czytać, samodzielnie.

– Nie masz sumienia – powiedziała geograficzka takim tonem, jakim zapewnia się zwykle kogoś o swojej miłości.

Mętnym wzrokiem spojrzała w dziennik... I wystawiła Władowi na koniec „cztery”.

– Tak dużo lekcji opuściłeś... Nie napisałeś pracy kontrolnej...

Wład starannie wyjął z jej ręki dziennik. Był rozczarowany.

– Dziękuję... Do widzenia.

I wyszedł, zostawiwszy czarnowłosą z nerwowym uśmiechem na twarzy – i Dymka, zdrętwiałego pod ławką.


* * *


– To mimo wszystko nie „piątka”– powiedział Dymek, przeglądając dziennik. – To tylko „czwórka”.

– Ale widziałeś? – z naciskiem zapytał Wład.

– Zobacz, „czwórka” – pokazał Dymek. – To nie „piątka”.

– Ale przecież chciała postawić mi „jedynkę”!

– A może się w tobie zakochała – zasugerował Dymek. – Zachowuje się, jakby była zakochana. Jak ciebie nie ma – denerwuje się i pyta o ciebie. Kiedy się pojawiłeś, wszystko ci wybaczyła... A potem jeszcze ta „czwórka”. „Czwórka” to nie „piątka”.

– Znowu mi nie wierzysz? – spytał Wład.

– Ale to brednie – cicho odpowiedział Dymek. – To wszystko... da się jakoś wytłumaczyć. Zwyczajnie... No, gdybyś na przykład... na odległość potrafił przenosić przedmioty... czy zapalać zapałki – wzrokiem... wtedy to co innego...

I oboje na długo zamilkli. Dziennik trzeba było niezwłocznie odnieść do pokoju nauczycielskiego – a oni, jakby nigdy nic, siedzieli naprzeciwko siebie na chłodnym, bardzo szerokim parapecie, na czwartym piętrze i czekali nie wiadomo na co...

– Wiesz co... – niepewnie zaczął Dymek.

– Co?

– Pojadę do babci – powiedział zdecydowanie Dymek, jakby podjął w końcu jakąś ważną decyzję. – Odpocznę trochę. Zaszyję się tam. Przemyślę parę spraw... Żebyś się nie zdziwił, jak w poniedziałek nie będzie mnie w szkole...

– Zostaw chociaż jakiś adres – po krótkiej przerwie odezwał się Wład.

– Po co ci?

– Głupi jesteś – powiedział Wład.

– Może i głupi – westchnął Dymek. – Ale to dla mnie bardzo ważne.

I zamilkł.

Możliwe, że chciał powiedzieć, jak strasznie jest być podobnym do ponurej geograficzki czy do rozpaczającej Izy, albo jak okropnie czuł się w szpitalu pod kroplówką...

– Rozumiem – powiedział Wład. – W końcu...

I pomyślał: raz, dwa, ledwo się obejrzy i po tygodniu Dymek będzie już z powrotem, zadowolony, pełen sił do życia. Trzepnie Włada w plecy... i wybaczy mu to jego „głupi jesteś”.

To mało?

*

W poniedziałek Dymek nie przyszedł do szkoły. Władowi śniły się jakieś koszmary. Sieci, nici, dworce, wieczne spóźnienia na pociąg, kiedy trzeba biec, ale nie można ruszyć się z miejsca...

We wtorek Dymka jeszcze nie było.

W środę – Wład specjalnie nigdzie nie wychodził, siedział w domu – zadźwięczał telefon i ktoś oznajmił, że będzie rozmowa międzymiastowa.

– Przyjeżdżaj – ochryple powiedział obcy głos, w którym z trudem można było rozpoznać cechy charakterystyczne Dymkowej mowy. – Wieś... Ospałki... Powrozowa... dom numer trzy...

Dziesięć minut później Wład biegł już na autobus. Po półgodzinie – trząsł się w kolejce elektrycznej.

Mamie zostawił naprędce zapisaną kartkę: U mnie wszystko w porządku, musiałem nagle wyjechać. Dymek zachorował. Zadzwonię.

Zapadł zmierzch. Wład chodził nerwowo po peronie stacji Ospałki, próbując znaleźć chociaż jedną osobę, która powiedziałaby mu, gdzie znajduje się ulica Powrozowa...

Drzwi otworzyła blada jak trup, wystraszona staruszka. Nie zdejmując ciężkich butów, Wład wpakował się do pokoju. Dymek, z wysiłkiem, podniósł się z łóżka.

– Cześć – powiedział ze sztuczną wesołością. – Nie myślałem, że tak szybko przyjedziesz...

Potem, kiedy Dymek zauważalnie nabrał rumieńców, kiedy Wład zadzwonił do mamy i uspokoił ją, a babcia Dymka zdążyła ochłonąć – zwalili się rodzice chłopca. Jeżeli wcześniej Wład znał tylko ze słyszenia powiedzenie „serce uciekło mi w pięty” – to teraz sam na sobie poczuł, co to znaczy.

I jeszcze na koniec, kiedy oboje obijali się o siebie w samochodzie Dymka, jadącym drogą w kierunku miasta – przyjaciel Włada powiedział ledwie słyszalnie:

– Rozumiesz teraz... Bardzo bałem się iść do szpitala. A teraz... można wytrzymać, nic strasznego. Gdyby nie ci panikarze...

I Wład z wdzięcznością uścisnął mu rękę.


* * *


Mama nalewała zupę. Najpierw podała głęboki talerz z granatową obwódką – Władowi. Potem wzięła glinianą miskę ze wzorami – dla siebie. Kiedyś takich misek było cztery: jedną zbił Wład, kiedy miał pięć lat, drugą – też on, w podobny sposób, w zeszłym roku, a trzecia zbiła się sama, z niewyjaśnionej przyczyny zsuwając się z krawędzi zlewu.

Została ostatnia i teraz parowała z niej zupa.

Wład pokroił chleb. Podsunął piętkę mamie. Zawsze zostawiał jej piętki. Nawet wtedy, kiedy były małe.

– Co tam u ciebie, Wład? – spytała mama.

– Teraz już wszystko w porządku – odezwał się Wład. Warzywa w jego talerzu pływały tam i z powrotem, owijając się wokół łyżki-wiosła. Wład patrzył, jak mama je. Jak wpadają do talerza pojedyncze krople, jak opróżnia się gliniana miska, jak znikają ze stołu piętki od chleba.

– Co tobie? – spytała mama, bacznie mu się przyglądając.

– Nic – Wład westchnął. Wydawało mu się, że między nim, a mamą przechodzi w poprzek pokoju gruba, biała linia.

– W przyszłym tygodniu ma się w końcu ocieplić – powiedziała mama. – Popatrz, jak ten czas szybko leci, wiosna już prawie za nami...

– Kupmy jeszcze jedną skrzynkę z kwiatami – powiedział Wład.

Mama wytarła usta serwetką. Wstała od stołu. Otyłość, która pojawiła się u niej w ostatnich latach, nie wpłynęła na sposób jej poruszania się. Cały czas przypominała o sobie młodzieńcza miłość do siatkówki i pieszych wycieczek.

Wład patrzył, jak mama myje talerze. Jak wypłukuje filiżankę po herbacie, która nawinęła jej się pod rękę, a której z lenistwa Władowi nie chciało się umyć dziś rano.

– Mamo...

Od razu odwróciła się:

– Tak?

Wyobrażona linia rozwieszona była między nimi, jak sznurek do bielizny. Wład nie wiadomo dlaczego był przekonany, że mama też ją widzi.

– Mamo, opowiedz, jak mnie wybierałaś.

Od czasu jego młodości, ta rytualna opowieść powtarzała się już chyba z tysiąc razy. Mały Wład słuchał jej z większą ochotą, niż ulubionych bajek. O tak, prawda, w ostatnich latach rzadko zwracał się do mamy z tą prośbą. Ostatnio – jakieś półtora roku temu.

Mama uśmiechnęła się, wycierając ręcznikiem ręce. Pozbywając się, nie wiadomo skąd przybyłego, zmieszania, zaczęła:

– Bardzo chciałam mieć syna. I wybrałam się w takie miejsce, gdzie było dużo małych dzieci...

– I wszystkie one leżały w małych łóżeczkach... – podchwycił Wład.

– ...Chciałam wybrać sobie najpiękniejszego chłopca, ale nie mogłam się zdecydować. Potem zobaczyłam ciebie i wiedziałam już, że będziesz moim synem. I zabrałam ciebie do domu...

– Chyba coś opuściłaś, mamo – powiedział Wład.

– Tak, to prawda – cicho przyznała mama. – Wszyscy mnie przed tym przestrzegali. Czepiali się, nie wiadomo o co... A zwłaszcza nie podobało im się, że jestem niezamężna...

Wyobrażona lina niebezpiecznie zatrzęsła się.

– Mów dalej, mamo.

Mama popatrzyła na swoje ręce i na trzymany w nich mokry ręcznik:

– To był dla mnie wyjątkowy dzień... kiedy w końcu się zdecydowałam. W domu stało już łóżeczko, w szafie było wszystko, co potrzebne... wanienka, ogrzewacz do wody. Ale kiedy znalazłam się... wśród tych łóżeczek... przestraszyłam się, Władziu. Patrzę... i nie wiem, co zrobić. Nie mogę się zdecydować. Za moimi plecami czuję oddech pielęgniarki... a dzieci śpią. Prawdę powiedziawszy... do tej pory nie mogę zrozumieć – dlaczego one wszystkie spały? Żadne nie płakało. Nawet te, które leżały z otwartymi oczami...

– A ja spałem?

– Nie, ty patrzyłeś.

– Na ciebie? Może się uśmiechnąłem?

– Nie. Po prostu patrzyłeś... Możesz mi wierzyć, możesz mi nie wierzyć, ale wtedy naprawdę zrozumiałam, że wybór się dokonał. W tej jednej chwili.

– Wzięłaś mnie na ręce?

– No oczywiście...

– Najpierw zdecydowałaś, że będę twój, a potem wzięłaś mnie na ręce, czy najpierw wzięłaś, a potem zdecydowałaś?

Mama zawahała się. Popatrzyła zmieszana na Włada:

– Nie pamiętam...

– Przypomnij sobie, proszę? Jak długo mnie trzymałaś: minutę, pół godziny?

Mama długo milczała, marszcząc brwi.

– Spacerowałam z tobą w przejściu między łóżeczkami – powiedziała w końcu. – A pielęgniarka nie odstępowała mnie na krok... I domagała się ode mnie... żebym położyła cię z powrotem do łóżeczka i poszła załatwić formalności... A ja już nie chciałam się z tobą rozstawać...

– Mamo – powiedział Wład. – Kiedy powiedziałaś im, że pragniesz mnie wziąć, właśnie mnie... nie próbowali cię odwieść od tej decyzji?

Mama jeszcze bardziej zmarszczyła brwi, które teraz dwiema pionowymi liniami przecięły niewidoczne zmarszczki:

– Władziu, dlaczego o to pytasz... skąd u ciebie takie myśli?

– Próbowali czy nie? Nie mówili czegoś... o dziedziczności, na przykład? Czy o jakichś niejasnościach związanych z pochodzeniem tego właśnie dziecka? Nie proponowali innych? Nie zachęcali, żeby się zastanowić, jeszcze raz wybrać?

– Władziu – powiedziała mama po długiej przerwie. – Przerażasz mnie. Co ci jest? Co się znowu z tobą dzieje? Myślałam, że już wszystko minęło... cały ten wiek młodzieńczy. Miałam nadzieję... A tu co – wszystko od początku...

Władowi zrobiło się jej żal. Tak bardzo, że, aż ścisnęło go w środku.

– Mamo – powiedział, próbując jednocześnie przekroczyć wyobrażoną linię na podobieństwo biegacza-zwycięzcy, który przerywa taśmę na mecie. – Coś ci powiem... Tylko wysłuchaj mnie do końca, dobrze?

I zaczął mówić, siedząc nad ostygłą zupą. Mama najpierw stała ze zmiętym ręcznikiem w dłoniach, potem podeszła i usiadła naprzeciwko, a ręcznik położyła sobie na kolanach.

– Wszystko? – spytała, kiedy Wład ochrypł już od mówienia.

– Tak, wszystko – powiedział, bez wiary w siebie. Okazało się, że wyobrażona linia wcale nie zniknęła.

Mama milczała. Podparła policzki rękami i nieoczekiwanie uśmiechnęła się:

– Kiedy miałam jedenaście lat, przez cały miesiąc byłam przekonana, że jestem chora na jakąś nieuleczalną chorobę. To, przez co przechodzą wszystkie młode dziewczyny, było dla mnie strasznym przeżyciem... kiedy trzeba było po prostu otworzyć usta i podzielić się z mamą problemem. Zwierzyć się ze wszystkiego.

– No i masz porównanie – Wład mimowolnie uśmiechnął się w odpowiedzi.

– A co ty myślisz? – niewzruszenie ciągnęła dalej mama.

– Nawyobrażałeś sobie Bóg wie co... Dlaczego nie powiedziałeś wcześniej?! Jeżeli to jest wszystko, co cię niepokoi... Przecież znajomi zawsze przychodzą do ciebie, kiedy jesteś chory, w klasie wszyscy cię lubią, cieszysz się nawet autorytetem. To cię tak przeraża?

– A Iza?

Mama westchnęła:

– W mojej klasie jedna dziewczyna prawie odebrała sobie życie z powodu nieszczęśliwej miłości. Głowę jej z pętli wyjęli. A teraz – idealna żona i matka, ma trójkę dzieci, młodsze jest w twoim wieku. Tak, to prawda, zakochała się w tobie ta Iza, a ty, zresztą, jak wszyscy młodzieńcy w twoim wieku, po prostu oczu nie macie... zwykłych rzeczy nie widzicie.

– A obóz?

– Co – obóz? Kiedyś w wiadomościach mówili, że w jednej wiosce, na weselu, czternastu ludzi otruło się na śmierć. I wcale nie grzybami ani ciastem.

– Ale na obozie...

– Władek, nie wygaduj głupstw. W drugiej klasie byłeś miesiąc w sanatorium... czy nawet półtora miesiąca... Twoi znajomi z klasy najspokojniej w świecie przeżyli ten okres bez ciebie. W trzeciej klasie, Dymek, twój przyjaciel, trafił do szpitala... Dymek, niestety, nie ma żelaznego zdrowia, ma wiele chronicznych przypadłości... i na dodatek jest bardzo podatny na wszelkie wirusy. Pamiętasz, w czwartej klasie jego także chcieli wysłać do sanatorium – na całe lato. I jak mu, niewiadomo czemu, temperatura podskoczyła? Odłożyli wyjazd – temperatura spadła. Wyznaczyli termin kolejnego wyjazdu – znowu skoczyła...

– Może nacierał termometr – powiedział Wład.

Mama pokręciła głową:

– Nie, Władziu... „nacierany termometr” to dziecięca legenda. Kto wychował chociaż jedno dziecko, ten ręką mierzy temperaturą z dokładnością do dwóch dziesiętnych... – popatrzyła na swoją dłoń. – A ja wtedy latem, przez nieuwagę, potknęłam się... przecież strasznie się denerwowałam, Wład. Syn uciekł z obozu, nie wiadomo dokąd – mimo wszystko, bałam się... Co ty na to?

– Mamo – powiedział Wład szeptem. – Przepraszam.

– Nie przejmuj się, nie mam do ciebie żadnych pretensji – zdziwiła się mama. – Wręcz przeciwnie... spadł mi kamień z serca...

Włączyli telewizor, usiedli obok siebie na tapczanie i do północy oglądali jakiś głupi film, od czasu do czasu rzucając złośliwe komentarze na jego temat.


* * *


– Aha, Wład, zapomniałam ci powiedzieć, jadę na szkolenie – radośnie wyznała mama. – Chciałeś samodzielności – proszę, oto ona. Tylko mi domu nie spal ze swoimi kolegami.

– Przecież nigdy nie jeździłaś na żadne szkolenia – wyjąkał Wład, zaskoczony takim obrotem rzeczy.

– To prawda, nie jeździłam... ale teraz jadę. Na cały tydzień.

– Na tak długo?!

– Mama rozłożyła ręce:

– Wybacz, ale na krócej nie opłaca się jechać... Ucz się tej swojej samodzielności. Już niedługo kończysz szesnaście lat...

Wład otworzył usta – i momentalnie zamknął, zagryzając wargi. Przestraszył się, choć nie wiedział do końca, czego. Może ironicznego uśmiechu mamy...

A może bał się utracić tę spokojną pewność mamy, że wszystko będzie w porządku.

Ta pewność nieraz pomagała mu w życiu. W dzieciństwie wydawało mu się, że spokój mamy wygląda jak wyciągnięta w przyszłość ręka, która wybiera tam dla niego tylko to, co najlepsze i chroni od nieszczęścia.

I, który to już raz, wierząc w mamy wewnętrzną siłę, Wład nic już więcej nie powiedział.


* * *


Trzeciego dnia, rano, Wład wyskoczył jak oparzony z łóżka, kiedy rozległ się dźwięk telefonu. Telefon trzeszczał, nie chcąc zamilknąć. Wład odebrał – miała być rozmowa międzymiastowa.

– Tak?!

– Łączę z Makówką – beznamiętnie obwieściła telefonistka.

– Z jaką... halo?

Zatrzeszczało w słuchawce.

– Władek – powiedziała mama, a jej głos słychać było, jak spod grubej kołdry. – Co słychać?

– U mnie wszystko w porządku... Skąd dzwonisz? Z tej, jak jej tam... Makówki?

– Wracam do domu – powiedziała mama. – Będę już po południu.

– Ale u mnie wszystko w porządku...

– Cieszę się, czekaj na mnie...

Znowu coś zatrzeszczało. Minutę po tym, jak Wład odłożył słuchawkę, telefon znowu zadzwonił i telefonistka spytała:

– Rozmowa skończona?

– Tak, skończona – powiedział Wład.

Kiedy był wyrywany ze snu, zawsze było mu ciężko myśleć.

Makówka...

Mama wraca.

Ledwo udało mu się dosiedzieć do końca lekcji. Pędem wrócił do domu, zaczął odgrzewać sobie obiad. Dlaczego niejaka Makówka, wspomniana przez telefonistkę, nie dawała mu spokoju. Znajoma nazwa? Makówka, Makówka...

Podszedł w końcu do regału z książkami i zaczął szukać „Atlas samochodowy”, kiedyś kupiony w antykwariacie, chyba właśnie dlatego, że zawierał krótkie opisy nie tylko dużych, ale i małych miejscowości.

Makówka. Sto tysięcy mieszkańców. Muzeum krajoznawcze, skansen archeologiczny, regionalny dom dziecka...

W tym momencie rozległ się ledwo słyszalny zgrzyt klucza w zamku i jednocześnie z nim Wład poczuł, że dom zaczyna wypełniać się zapachem odsmażanego na patelni puree.

– Mama!

Patrzyła na niego, jakby go widziała po raz pierwszy na oczy. Położyła mu ręce na ramiona, przyciągnęła do siebie, objęła:

– Okropny sen mi się przyśnił... Za stara już jestem na takie wyjazdy. Pracować spokojnie nie można, kiedy śnią się takie rzeczy. A to pożar... a to, że wpadłeś pod samochód... Przestraszyłam się, że coś ci się może stać. Zawsze cię rozpieszczałam i chyba dalej musisz trzymać się mojej spódnicy...

Żartowała. W ogóle nie wyglądała na chorą, nie była nawet blada. Delikatnie obejmując ramiona mamy pod wilgotnym płaszczem, Wład gorączkowo zastanawiał się, co teraz będzie, co mu powie, jak się zachowa.

– Mamo...

– Nic mi nie jest. Po prostu... stęskniłam się za tobą. Nie wyobrażaj sobie nie wiadomo czego, zwyczajnie zatęskniłam za synem...

Zaczął odgrzewać nową porcję puree. Było go jeszcze dużo – prawie cały garnek. Zanosiło się przecież, że Wład będzie cały tydzień sam w domu...

– Byłaś w Makówce?

Nie wytrzymał. Wypadało najpierw dać mamie zjeść, trochę odpocząć i dopiero wtedy zapytać. Mama nie potrafiła kłamać, jej zachowanie powiedziało mu znacznie więcej niż jakiekolwiek słowa.

– Przyniosę sałatę – powiedział Wład, odwracając wzrok.

– Dobrze, przynieś – cicho zgodziła się mama. – Tak, byłam w Makówce... Trudno tam dojechać...

Wład chciał powiedzieć, że mama miała mieć szkolenie w zupełnie innym mieście, ale przemilczał to.

– Pojechałam do tego Grodnowa – bez entuzjazmu powiedziała mama. – Wynajęłam pokój w hotelu... okropnym zresztą... poszłam na konferencję... wysłuchałam kilku wykładów... i zdałam sobie sprawę, że przyjechałam na próżno. Jakieś drugorzędne sprawy, trzeciorzędni wykładowcy... I do tego jeszcze te sny. Krótko mówiąc, na drugi dzień przeczytałam swój referat i postanowiłam wrócić...

Wład chciał powiedzieć, że Makówka znajduje się w ogóle gdzie indziej, nie przy drodze z Grodnowa, tylko w zupełnie innym miejscu, po przeciwnej stronie. Ale przemilczał to.

– I tak dotarłam do Makówki – westchnęła mama.

– Do domu dziecka – niemalże dodał Wład.

Mama podniosła na niego zmęczone, jakby trochę szklane oczy:

– A dlaczego nie miałabym zatrzymać się właśnie w Makówce? Miałam tam... Zostali tam moi dobrzy znajomi... Ci, którzy pomogli mi ciebie adoptować...

Ale przecież nie widziałaś się z nimi chyba z piętnaście lat, chciał powiedzieć Wład.

– Dawno się nie widzieliśmy... Okazało się, że niektórzy już nie żyją...

– Masz ochotę na śledzia? – spytał Wład. – Ze śmietaną?

– Nie – mama pokręciła głową. – W ogóle nie będę jadła. Zrób mi herbaty, jeżeli możesz...

Wład przykrył czajnikiem niebieski wianek gazu.

Czuł, że mama wszystkiego mu nie powiedziała. I on nigdy nie odważy się zapytać pierwszy, nie będzie wypraszał odpowiedzi. I wiedział jeszcze, że to niedomówienie na zawsze pozostanie między nimi. Nie da im spokoju.

Długo milczeli. Potem, pozornie, zaczęli rozmawiać – Wład opowiadał o tym, co w szkole, mama narzekała na przeciąg w pociągach, na drogie bilety, jednak, tak naprawdę, dzieliła ich ogromna przepaść. Oboje to czuli i chcieli jakoś przerwać tę gadaninę – ale nie wiedzieli jak.

– Pójdę do siebie – powiedział w końcu Wład. – Mam lekcje do odrobienia...

– Tak, tak, idź – powiedziała mama. – Oczywiście...

Wład wyszedł.

I dopiero na schodach doleciało go ciche mamine:

– Wład...

Obejrzał się.

– Szukałam tej administratorki – powiedziała mama, patrząc mu w oczy. – Tej samej, która namawiała mnie, żebym ciebie nie zabierała. Żebym wybrała sobie jakieś inne dziecko. Chciałam ją odszukać... Ale, niestety, już nie żyje.

Загрузка...