16. Razem
Flesze licznych aparatów fotograficznych rozdrobniły ten wieczór na wiele kadrów. Nikt nie miał ani chwili dla siebie – wszyscy pozowali, nieprzymuszenie i z przyjemnością. Kobiety w wieczorowych sukniach. Zapachy drogich perfum, pętlami kłębiące się w powietrzu. Brylanty na wysokich, upudrowanych szyjach, zupełna czerń smokingów i obcisłych marynarek, jaskrawe krawaty, staromodne, aksamitne muszki pod nakrochmalonymi, ostrymi kołnierzami, białe zęby, odbijające światło luster, setki błyszczących oczu – wszystko to przebiegało przed oczami Włada, nie jak zwykła taśma filmowa, ale stop-klatkami, zastygłymi obrazkami, wychwyconymi z życia przy pomocy bezlitosnych, białych fleszy.
On był zmęczony. Angela ani trochę. W bordowej, wieczorowej sukni, odsłaniającej szyję i ramiona, czuła się tak lekko i naturalnie, jak we własnej skórze. Wład widział, jakimi spojrzeniami odprowadzają ją mężczyźni i jakimi – kobiety. Nie, Angeli nie można było nie zauważyć.
Przed rozpoczęciem filmu grupa fotoreporterów weszła na scenę. Wład nagle oślepł od błysków fleszy i nie widział nic, oprócz wzorów naczyń krwionośnych na wewnętrznej stronie własnych powiek. Kłaniał się przed grzmiącą oklaskami pustką. Potem delikatnie został popchnięty do mikrofonu, który przypominał, obciągniętą siatkowaną rękawiczką, bokserską pięść. Wład uśmiechnął się, nadal nic nie widząc i powiedział gdzieś prosto przed siebie, że cieszy się z dzisiejszej premiery, będzie szczęśliwy, jeśli ekranowa wersja Gran-Grema zostanie dobrze przyjęta i jeszcze coś w tym rodzaju, przyjemnego, życzliwego i o niczym.
Wchodząc do sali, Wład nie od razu znalazł swoje miejsce. Po ataku fleszy na jego oczy, zwykłe oświetlenie zrobiło się czarne jak noc polarna. Angela w końcu złapała go dosłownie za rękę. Wład usiadł obok. Wszystkie światła na sali pogasły i w tej ciemności pojawił się – jak piękna kobieta, z jedwabnym szelestem – ekran.
– Czego ty się boisz? – spytała Angela, zbliżając usta do samego ucha Włada. – Uspokój się...
Wład siedział, ściskając ze wszystkich sił poręcze fotela, czując się jak kosmonauta podczas próbnego lotu.
Zaczął się film.
Pojawiły się pejzaże, góry we mgle, spowite dymem lasy. Nieruchomo stojące wielkie postaci przed ogromnymi ogniskami barbarzyńców, głębokie, charakterystyczne twarze, z wypisanymi na nich surowymi biografiami, historia małego półkrwi-trolla, podrzuconego do miasta-jaskini...
Wład byłby wdzięczny, gdyby pokazali mu ten film – po raz pierwszy w całości – nie w tej sali. Z dala od tłumu w smokingach i wieczorowych strojach. Po prostu zostawiliby go razem z jakimś dzieckiem, podrzutkiem, podobnym – i nie podobnym zarazem do wyobrażenia Włada o tym, jak należy kręcić Gran-Grema. Na sali nie czuł się najlepiej. Wydawało mu się, że przyjmuje zakłady na giełdzie, że cała sala patrzy mu w kołnierz.
W jakimś momencie nawet się odwrócił. Na wszystkie twarze padał blask ekranu, we wszystkich oczach odbijał się półtroll i tylko najbliżsi sąsiedzi, siedzący tuż za Włada plecami, dziwnie na niego popatrzyli, nie rozumiejąc, dlaczego to pan scenarzysta obraca głowę w środku filmu.
– A ty co? – spytała Angela, łaskocząc ucho Włada ciepłym, delikatnym oddechem.
Nie odpowiedział.
Po końcowych napisach zaczęły się oklaski. Wład pamiętał, jak szli z Angelą szerokim korytarzem, wśród klaskających, uśmiechających się, zadowolonych z życia ludzi i od czasu do czasu czyjaś ręka dotykała jego łokcia, jakby w geście przyjaźni, ale w istocie pragnąca chwycić, oderwać kawałek gęstej, kłębiącej się aury powszechnej uwagi, która bez wątpienia nazywa się „sławą”. W każdym bądź razie, wielu ludzi właśnie tak ją widzi – morze zainteresowanych, zachwyconych, chciwych spojrzeń, dotknięcia, flesze, uśmiechy...
Fałdy na miękkich dywanach. Wład potknął się – błysnęły flesze. Jutro wszystkie najważniejsze gazety rozpoczną wojnę na recenzje, połowa z nich będzie różowa, połowa żółta. Gdzieniegdzie zobaczy siebie na zdjęciu – prostego, jak patyk, stojącego na scenie, oślepionego aparatami albo w niezgrabnej pozycji, potykającego się, w zależności od treści recenzji.
Ich droga z Angelą prowadziła teraz do sali przyjęć – gdzie już kłębili się dziennikarze, gdzie za kilka minut miał być wzniesiony pierwszy toast. Wład nie lubił bankietów, wiedział, że po drugim kieliszku wycofa się i już wcześniej uprzedził o tym organizatorów – ale pewnie mimo wszystko będą go prosili, żeby został, zaczną robić miny, udając wielce pokrzywdzonych, mówić coś o przyjaźni, podsuwać mikrofon pod usta, wypytywać, przeżuwać, popijać, wypytywać, zachwycać się, wymyślać, syczeć, przeżuwać, wypytywać...
Angela – oto, kto czuje się jak ryba w wodzie. Oto, kto lubi uwagę skierowaną na sobie, kto gadałby z dziennikarzami do samego rana – tym niemniej wycofa się już po drugim toaście, pokornie idąc w ślad za Władem. Ale póki co – póki ma czas, śmieje się, pije, kiwa głową w odpowiedzi na pozdrowienia...
– Myślisz, że podoba mi się to wszystko? – spytała Angela, jakby czytając w jego myślach.
– Tak właśnie myślę – odparł Wład uczciwie.
Angela uśmiechnęła się.
– Oni są zachwyceni – wybąkała Angela w zadumie. – Wziąłeś. Ich. W obroty.
– Nie mam żadnego zdania na temat tego filmu – odezwał się Wład.
– Nie o to chodzi – powiedziała Angela. – Film, książka... czy jeszcze coś. Zmusiłeś ich do tego, żeby cię dzisiaj pokochali. Zmusiłeś do mówienia o tobie. Rozkochałeś ich. Bez udziału... słynnego mechanizmu. Należą teraz do ciebie. A przecież wcale ich nie przywiązałeś.
– Nie chciałem, żeby należeli do mnie – powiedział Wład.
– Chciałeś – odparła Angela. – Chciałeś. Może akurat nie ci – ale w ogóle... Chciałeś, żeby cię rozumieli. Żeby wszyscy na świecie cię rozumieli. I pamiętali, kiedy już ciebie nie będzie.
Uśmiechnięty kelner pojawił się nie wiedzieć skąd i wyciągnął do Włada tacę z ustawionymi na niej, napełnionymi kieliszkami. Kieliszki, kiedy brało się je od dołu, przypominały noworoczną girlandę biegających ogników.
Wład wziął jeden z nich, popatrzył przez światło. Ciepłe, żółciejące akwarium, wypełnione mieniącymi się rybkami. Euforia.
– Nie istniejemy – powiedziała Angela. – W tym właśnie bieda, że my, tak naprawdę, nie istniejemy. Nikt z nas. Niby sobie żyjemy, czegoś pragniemy... Ale każdy wie, że tak naprawdę, nie istnieje. Sonik... to znaczy Samson... rozumiał to aż za dobrze. Człowiek może istnieć tylko wówczas, gdy połowa ludzkości pamięta go przez sto lat po jego śmierci. Nienawidzi, na przykład. Albo czyta jego nazwisko na kasetach i płytach. Albo na grzbietach książek. Samych książek można wtedy nie czytać. Wystarczą grzbiety... ale musi ich być dużo.
Wład osuszył kieliszek. Zaczął rozglądać się w poszukiwaniu kolejnej, błądzącej po sali tacy. Niezbyt ładna, młoda kobieta, uzbrojona w mikrofon, przywarła do niego jak taran do wrót twierdzy:
– Panie Palacz! Gazeta „Świat dzisiaj”. Jak pan zareagował na to, że treść filmu, który właśnie obejrzeliśmy, znacznie różni się od...
– Proszę mi wybaczyć – powiedział Wład. – Jutro w południe odbędzie się konferencja prasowa, na której z przyjemnością odpowiem na wszystkie państwa pytania.
I, z uprzejmym uśmiechem, odwrócił się.
– Sonik był całkowicie przekonany, że zaistnieje – powiedziała Angela. – Że połowa ludzkości będzie przeglądała albumy z jego reprodukcjami... Ta świadomość pomagała mu żyć. Gdyby wiedział, biedaczek, że jego prace zgniją w jakimś magazynie.
– Nieprawda, wystawiają je – powiedział Wład. – Przechodziłem obok muzeum dwa tygodnie temu... I wszedłem, specjalnie, żeby sprawdzić. Wystawiają je.
– Sonik wybrał bardzo trudny sposób – powiedziała Angela, nie słuchając go. – Najprostszy to wyrządzić ludziom wiele złego. A ja chciałabym... dziwne. Mogłabym przywiązać do siebie połowę ludzkości, do samej śmierci...
– To niemożliwe – powiedział Wład.
– Proszę napełnić kieliszki – powiedział wzmocniony mikrofonem głos. – Panie Palacz... Halo, gdzie pan jest... Niech pan będzie tak uprzejmy i powie coś od siebie, prosimy...
Wład ostrożnie przecisnął się między nagimi plecami czyichś towarzyszek. Znowu podsunęli mu mikrofon, a on powtórzył w przybliżeniu to samo, co już mówił ze sceny. Rozległy się brawa. Wieczór nabierał obrotów. Goście do obrzydzenia ściskali się między sobą i coraz bardziej się upijali.
– To niemożliwe – powtórzył Wład, kiedy wrócił do Angeli.
– Wiązy tracą moc w tłumie. A teraz jesteśmy przecież w tłumie... I prawie nic nam nie grozi. Dopóki nie nawiążemy z kimś kontaktu, osobistego, bliskiego, intymnego. A zapewniać ze sceny o tym, jak się cieszę, że wszystkich widzę, mogę co wtorek – przywiązywanie, jeżeli się odbywa to powoli, bardzo powoli. Życia nie starczy...
Siwiejący, tęgi mężczyzna, bardziej przypominający konferansjera niż dziennikarza, delikatnie zakasłał za plecami Włada. Na pierwszy rzut oka wyglądał na bezbronnego – ale Wład był przekonany, że w kieszeni eleganckiej marynarki schował gdzieś kosztowny dyktafon.
– Panie Palacz, pozwoli pan, że się przedstawię...
Wypowiedział nazwisko dobrze znane, które pisarz widywał pod wieloma ostrymi recenzjami, budzące respekt i dźwięczne. Wład uprzejmie uśmiechnął się:
– Bardzo mi miło... Niestety, wychodzimy już z żoną. Mam nadzieję, że zobaczymy się jutro, na konferencji prasowej.
– Jaka szkoda – powiedział siwiejący mężczyzna. – Chciałem właśnie dzisiaj... W nocy zamierzałem napisać recenzję...
– Więzy – Wład rozłożył ręce. – Powiedziałem już wszystko, co mogłem – pisząc książkę... Dodawać coś od siebie, nie wiem, czy jest sens. Wszystkiego dobrego...
Biorąc Angelę za rękę, Wład delikatnie pociągnął ją za sobą przez tłum. Już na schodach, jakieś dziesięć kroków od samochodu, wyskoczyła im naprzeciw nieznajoma kobieta:
– Panie Palacz! Wład!
Musiał się zatrzymać. Przez chwilę zrobiło mu się niedobrze – bał się, że to może być któraś z jego dawnych kochanek.
– Nie pamięta mnie pan? – mówiła kobieta, uśmiechając się.
I Wład zdał sobie sprawę, że to nie kochanka, ale wielbicielka. Spadł mu kamień z serca.
– Niestety, nie przypominam sobie – powiedział uprzejmie.
– Spotkaliśmy się już gdzieś wcześniej?
Kobieta zmieszała się:
– No, oczywiście... Zdawaliśmy kiedyś razem do szkoły teatralnej... Mam na imię Agna... Poznaliśmy się w pociągu...
Agna. Teraz sobie przypomniał. Teraz wydało mu się dziwnym, jak mógł jej wcześniej nie poznać.
Ciekawe, co zdarzyłoby się, gdyby los nie spotkał ich w pociągu? Może nie pojechałby do stolicy? A może rodzicom Dymka Szydło, udałoby się go znaleźć?
I Dymek żyłby do tej pory, nienawidząc Włada, swojego pana?
– Bardzo mi miło – powiedział Wład do Agny. Patrzyła na niego, jakby nie wiadomo czego oczekując: objęć? Zaproszenia? Czegoś jeszcze?
– Pora na nas – delikatnie przypomniała Angela.
– Bardzo mi miło – powtórzył Wład. – Powodzenia... Sukcesów.
I, wleczony już przez Angelę, minął kobietę na schodkach i dał nura do otwartych drzwi taksówki.
– Co to za zjawisko? – surowo spytała Angela, kiedy samochód ruszył.
– To zjawisko z dalekiej przeszłości – głucho powiedział Wład. – Prawie zjawa.
– Wy rzeczywiście razem zdawaliście? Do teatralnej? Chciałeś być artystą? Ty?
Wład uśmiechnął się:
– Nie mówmy o tym.
– To była twoja pierwsza miłość?
– Prawie się nie znaliśmy. Przecież widziałaś, że nawet jej nie poznałem...
Oboje zamilkli.
Padał deszcz. Krople uciekały z szyby, zmiatane przez wycieraczki.
– Zapomniałeś o niej... Wszyscy jesteśmy podobni do meduzy, która pełznie po szybie – powiedziała Angela. – Jednostajna, galaretowata masa. Meduzie niełatwo zostawić za sobą trwały ślad, zwłaszcza na szybie. Nie ma nas. Ale każdy chciałby być. Dlatego ludzie wariują, miotają się, dostają świra... Mordują.
– Wydaje mi się, że za bardzo wyolbrzymiasz – powiedział Wład.
– Nie znałeś Sonika – smutno odezwała się Angela. – Nie ma go już. I nigdy nie będzie. Biedny Sonik.
– Artyści i poeci to szczególny naród – powiedział Wład.
– Tak, jak pisarze dla dzieci – odcięła się Angela. – Nie, poważnie, spodobał mi się ten film... Już prawie jesteś, Wład. Prawie jesteś. A ja... mnie – nie ma.
– Ale widzę cię przecież – powiedział Wład. – Podobasz mi się...
Angela westchnęła:
– Pewnie będę musiała się tym zadowolić.
– Obrażasz mnie – powiedział Wład.
– Wybacz – Angela wytarła zaparowaną szybę. – Coś czuję się dzisiaj nie najlepiej, jakoś tak dziwnie... Na pewno cały ten szum jest temu winien. Szum, hałas, śpiewy... Ta twoja przyjaciółka. Nie ma ich. Nikogo. A ty – prawie jesteś.
– Chciałaś być panią całego świata? – spytał Wład, obserwując jej profil na tle mokrej, rozdrabniającej nocne światło, szyby.
Angela spojrzała na niego z ukosa:
– A nie przyszło ci do głowy, że każdy, kto istnieje, kogo pamięta połowa żyjących teraz ludzi... Albo nawet wszyscy... Że każdy był taki, jak my? Że każdy potrafił... był zdolny... rozumiesz?
– Nie – powiedział Wład. – To niemożliwe. Przeczytaj sobie dowolną biografię jakiegoś przywódcy... czy prezydenta... To zupełnie inny mechanizm.
– Jesteś pewien? Biografie pisze się dopiero potem... kto wie, na ile są prawdziwe? A kiedy na przykład z grupy wpływowych ludzi, związanych jakąś umową, nagle zaczyna wyróżniać się jeden i staje się najbardziej wpływowy... A byli jego współpracownicy jeden za drugim umierają w różnych, dziwnych okolicznościach?
– Kogo masz na myśli?
– Nieważne – powiedziała Angela. – Takie przypadki się zdarzają i to dość często. Jak znajdę trochę czasu, to odwiedzę jakieś archiwa... Może trafię na coś konkretnego.
– Po co? – zdziwił się Wład.
– Dla interesu – krótko odezwała się Angela. – Pewnie powiesz, że wszystko to bzdury i niedorzeczności...
– Angela, więzy nie działają w tłumie. To osobliwość indywidualnych stosunków...
– Twoje więzy. Więzy tworzone przez ciebie. I przeze mnie także. Wszystkie moje próby urzeczywistnienia, podniesienia się ponad tłum, istnienia... spełzły na niczym. Chociaż możliwe, że winien jest mój durnowaty charakter, a nie... No dobrze. Ale kto ci powiedział, że jeśli nosiciele więzów rodzą się tak często, to nie mogą po prostu wpaść na siebie, tak jak my... Jeżeli tak rozprzestrzenili się po ziemi – czy wszyscy są tacy sami? Czy podlegają jednym i tym samym prawom? A może istnieją jakieś różnice. Tak na przykład, my jesteśmy kundlami, ale są jeszcze przecież pekińczyki, owczarki, buldogi... Wybacz tę psią analogię. No i powiedz: dlaczego nie miałabym mieć racji?
Wład milczał.
– Mogę mieć rację – powiedziała Angela. – To oczywiście nie znaczy, że ją mam. Ale mogę mieć, a to już coś. Nie?
– Wydaje mi się, że się mylisz – powiedział Wład. – Czuję to. Ale wyjaśnić, dlaczego tak jest, a nie inaczej – nie potrafię. Wybacz.
* * *
Kiedy samochód zatrzymał się przed hotelem, błękitnawa tarcza zegara na wieży naprzeciwko pokazywała za pięć druga. Deszcz przestał padać. Na mokrym asfalcie odbijały się ognie lamp i latarni. Na okazałej fasadzie jednego z większych w mieście hoteli świeciły gdzieniegdzie pojedyncze okna, ich ciepłe kwadraty układały się, nie wiedzieć czemu, w stylizowane połączenie liter „I” i „O”.
(Frol Wiadryk siedział w więzieniu już prawie rok. Siedem miesięcy temu Wład z Angelą oficjalnie zostali mężem i żoną – cicho i bez rozgłosu, bez welonu i świadków. Stary dom Włada został sprzedany. Zimą małżonkowie mieszkali w hotelach, latem podróżowali furgonetką. Gazety pisały, że modny pisarz Wład Palacz, który już dawno przestał być autorem wyłącznie dla dzieci, jest osobą dziwną i nawet zagadkową. Ale czy współczesny bajkopisarz nie powinien być tajemniczy?
Ekranizacja skazana była na sukces. Wład pracował nad piątym tomem z serii o Gran-Gremie, a w perspektywie majaczyły jeszcze trzy albo cztery. Kiedy pytano go, czy nie znudził mu się jego ulubiony bohater – tylko uśmiechał się tajemniczo).
Wład wysiadł z samochodu i podał rękę Angeli. Szklane drzwi hotelu gościnnie się rozchyliły. Duży hol skąpany był w niezbyt ostrym świetle, przy barze ktoś się posilał, pociągał ze słomek, spóźnieni goście leniwie spoglądali w ekran telewizora. W wiadomościach wieczornych właśnie podawali informację o dzisiejszej premierze. Na mgnienie Wład zobaczył siebie – dalekiego, małego, bezgłośnie poruszającego ustami przed czarną pięścią mikrofonu.
– Kiedy byłeś mały, marzyłeś o tym, żeby pokazywali cię w telewizji? – spytała Angela.
– Nie – powiedział Wład, wpadając w zadumę.
– A ja marzyłam – powiedziała Angela.
I w tym momencie pojawiła się na ekranie – na mgnienie. Roześmiana kobieta w bordowej, wieczorowej sukni, bardziej podobna do gwiazdy filmowej niż do skromnej żony scenarzysty.
– No jak? – spytał Wład. – Prysło wspomnienie z dzieciństwa?
Angela niezrozumiale wzruszyła ramionami.
W pokoju od razu rzuciła się na łóżko, a Wład wyciągnął z barku butelkę czerwonego wina. Otworzył, napełnił kieliszki, podał jeden Angeli:
– Wydaje mi się, że istniejemy. Tutaj, teraz. Czy to mało?
Istnieli.
* * *
Wład obudził się dosyć późno. Okna pokoju wychodziły na wschód. Ciężkie, ciemne sztory – opuszczone powieki dużego pokoju – dzielnie przyjmowały na siebie ciosy kwietniowego słońca. Pokój był cały w malutkich iskierkach – promieniach, przebijających się przez niewidoczne dla oka dziurki i szpary.
Angela ciężko dyszała, zwinięta w kłębek. Władowi nie śpieszyło się, żeby wstać. Sprawiało mu przyjemność tak sobie leżeć nieruchomo, bezwładnie i wspominać wczorajszą premierę.
Dziwne – nie potrafił wyraźnie określić, czy podobał mu się film, czy nie. W dużej mierze – gdzieś tam w głębi duszy – raczej nie. Ale nie miał na to żadnych argumentów. Kinowe wcielenie Gran-Grema było w pełni przekonujące, ale to był inny Gran-Grem, nie ten, który istniał w wyobraźni Włada, na jego własnym, małym ekranie. Czy możliwe byłoby wydobycie tego wewnętrznego trolla na światło dzienne? A najważniejsze, czy miałoby to jakiś sens?
Z drugiej strony, dobrze wiedział, że poza jego własnymi wyobrażeniami o świecie Gran-Grema, stworzona na ekranie kraina, była potężna i robiła wrażenie. Ta kraina miała pełne prawo do życia, tylko dla Włada nie było w niej miejsca.
Czy to nie tragiczne? Nie bardziej niż ślub ukochanego syna, z zupełnie nieznaną rodzicom kobietą. Przecież Wład marzył o tej premierze, czekał na nią całe lata – i teraz nie czuje nic innego, oprócz zmęczenia. Wypadałoby usiąść do komputera i przejrzeć to, co napisał wczoraj – ale nie ma sił. I nawet nie czuje potrzeby. To smutne...
– Dlaczego nie mielibyśmy wyjechać dzisiaj – powiedziała Angela, nie otwierając oczu.
– Konferencja prasowa – odezwał się Wład łamiącym się głosem.
– To nie problem. Nie jesteś ich niewolnikiem. To oni chcą cię słuchać... A ty przecież już wszystko im powiedziałeś.
– Podpisałem kontrakt.
– Nie złamałeś w życiu żadnej zasady – powiedziała Angela. – Tak? Zawsze postępujesz zgodnie z tym, co masz zapisane w kontrakcie?
Wład popatrzył na nią z ukosa. Leżała z zamkniętymi oczami, blada, uparta, demonstracyjnie ślepa.
Nie odpowiedział. Wstał, zamierzając iść wziąć prysznic.
– Dlaczego jestem taka zła od samego rana? – Angela wymamrotała zdziwiona pod nosem. – Może dlatego, że dzisiaj jest rocznica śmierci Jegorka Elistaja?
Wład zatrzymał się pośrodku pokoju. Poczuł pod bosymi stopami chłodny parkiet. Skurczył palce. Postał chwilę i wrócił do Angeli. Usiadł obok, na skraju łóżka.
– Nie cierpię samobójców – powiedziała Angela. – Biedny Sonik po prostu był w szoku i to wszystko. Nie wiedział, co robi, kiedy podcinał sobie żyły. A Jegorek, kiedy skakał z balkonu, wszystko dobrze wiedział. Domyślił się, że chodzi o mnie. Dlaczego wszyscy mądrzy faceci właśnie tak zachowują się na wolności?
– Nie wszyscy.
– Wład – bardzo cicho poprosiła Angela. – Ucieknijmy z konferencji prasowej. Proszę cię. Wyjedźmy... Co?
* * *
Dworzec – tłok, rozkład jazdy pociągów, głos z megafonu, specyficzny zapach – przypominały Władowi o Annie. Teraz zawsze na dźwięk słowa „dworzec”, będzie wspominał nie tułaczą młodość konduktora w wagonie z miejscówkami, a kobietę, chciwie wpatrującą się w twarze byłych i przyszłych pasażerów.
Dworzec.
Ten konduktor – doprasowany, czysty, uprzejmy, pachnący wodą kolońską – wcale nie był podobny do Włada sprzed dwudziestu lat, w starym swetrze pod przepisowym mundurem, szarego na twarzy z niewyspania, posępnego i nieskorego do rozmowy. Zresztą, pociągi jego młodości też były inne. Każdy wagon przypominał barak, kawalerkę, akademik. Daleko w przejście wysunięte były czyjeś nogi w brudnych, pasiastych skarpetach, beztrosko biegały dzieci, ryzykując otrzymanie porcji wrzątku na głowę (roznosząc herbatę, Wład brał po pięć kubeczków do każdej ręki), unosił się w powietrzu pył z przedpotopowych kołder i wyłaziło pierze z lichych poduszek...
– A dlaczego nie lubisz pociągów? – spytała Angela.
– Bez sensu wloką się po ziemi, kiedy można latać – wymijająco odparł Wład.
Angela westchnęła:
– Ja też próbowałam swoich sił jako konduktorka. Ale nie w takim wagonie. W zwykłym, oczywiście... Pasażerowie na mnie narzekali. Chyba byłam złą konduktorką. Leniwą, no i nieuprzejmą, jak mi się wydaje... Szybko mnie wyrzucili.
– Ja byłem dobry – powoli powiedział Wład. – Wszyscy... zapraszali mnie do siebie, zawsze chcieli, żebym z nimi wypił... Ale na służbie nigdy nie piłem.
Angela oderwała wzrok od peronu za czystą szybą. Podniosła na Włada zaokrąglone, pytające oczy. Usiadł obok. Zamilkł.
– Dlaczego mi wcześniej nie powiedziałaś? – spytał Wład. Angela zdziwiła się:
– Czego?
– Że pracowałaś jako konduktorka... Nie wiedziałem.
Angela sceptycznie wykrzywiła usta:
– Czy ty naprawdę myślisz, że dużo o mnie wiesz?
* * *
Angela była jedyną osobą rozumiejącą Sonika i jedyną, tak naprawdę mu niezbędną. Była przekonana o tej niezbędności od dziesięciu lat – i nie straciła tego przekonania nawet teraz.
Kochała Sonika. Jego brat, w porównaniu z nim, nic dla niej nie znaczył. Tak, jak niektóre mamusie trzęsą się nad swoimi podrosłymi synkami – tak i brat Sonika przypominał taką właśnie mamusię, właścicielkę, „skupioną” teściową.
– No dobrze, nie będziemy teraz rozmawiać o Frolu. A Sonik był jak słoneczko. O drugiej w nocy potrafił się obudzić i powiedzieć – idziemy połazić, jest pełnia księżyca, gwiazdy, świerszcze... Jak można spać w taką noc... Wstawaliśmy i wychodziliśmy. Albo, ni z tego, ni z owego, za ostatnie pieniądze, kupował bilety nad morze. I jechaliśmy... Siadał na nadbrzeżu i rysował mój portret. Od razu ustawiała się do niego kolejka dziewczyn i kobiet. Parę godzin popracował i wszystkie zarobione pieniądze wydawaliśmy w restauracji... Tak było. A nocowaliśmy na tym samym nadbrzeżu, nad morzem, na drewnianych leżakach. Zupełna swoboda, nie trzeba było nic robić, kieszenie mieliśmy puste, dusze w błogostanie... Taki był Sonik. To były nasze najlepsze dni, kiedy nie był jeszcze rozpoznawany...
Sonik wiele Angelę nauczył. Razem z nim miała ochotę skakać wyżej od swojej głowy – on wielokrotnie przyznawał się, że to ona powoduje u niego dokładnie takie zachowanie. Angela, która ani razu w życiu nie była w teatrze ani w muzeum (krajoznawcze, dokąd zabrali ich na wycieczkę ze szkoły medycznej, nie wchodziło w grę) strasznie zapaliła się i zaczęła chodzić z Sonikiem na wystawy, premiery, koncerty. Okazało się to wcale nie takie nudne, jak myślała na początku – wręcz przeciwnie, każda postać ożywała na płótnie po tym, jak zaczynał opowiadać o niej Sonik. I przedstawienie baletowe, gdzie, wydawałoby się, panuje wielki bałagan na scenie i jakakolwiek symfonia, w której na pierwszy rzut oka nie ma w ogóle żadnego tematu wszystko to, okazywało się, mogło być źródłem radości i zadowolenia i tę radość dzielili między sobą po połowie.
Czasami siedzieli tutaj, w pracowni, gotując wodę w czajniku elektrycznym, zanurzając w stygnącej herbacie sucharki i ciastka, rozmawiając o wszystkim po kolei. Częściej mówił Sonik, Angela tylko chciwie zadawała pytania. Ona, która rzadko przyznawała komuś pierwszeństwo, teraz radośnie zamieniała się w uczennicę. I słuchała, rozszerzając oczy i nastawiając uszy.
A Sonik przyznawał się, że to Angela nauczyła go dopiero naprawdę patrzeć. Że ona uczyniła go lepszym, że dzięki niej zrozumiał w końcu prostą rzecz, która nie wszystkim w życiu jest dana, a Angela jest jak ręka, wyciągnięta do niego od Boga i tylko z nią widzi swoją przyszłość – i to jeszcze jaką! Na wiele setek lat do przodu!
Angela wzięła oddech:
– A potem się zaczęło: wystawy, sława... Wszyscy chcieli z nim wypić. Zaprzyjaźnić się. Nie mógł odmówić. A po wypiciu... wiesz, jak to jest, coś mu się tam poprzestawiało w głowie. Po pijanemu był zupełnie innym człowiekiem – okrutnym... Mógł nawet uderzyć... Potem sam zaczynał się bać. Ale kiedy kolejny raz ruszył na mnie z pięściami, uciekłam... Myślałam – ten jeden jedyny raz. Poczuje przywiązanie, zadzwoni i to wszystko. Ale nie wyszło... Jeden raz, drugi, trzeci. Zaczął coś podejrzewać. Domyślać się. A kiedy się domyślił... Jego wolność była dla niego, jak się okazało, ważniejsza ode mnie. Brat podłożył mu świnię. Wybaczyłabym mu! Przysięgam, Wład, teraz, patrząc wstecz, wiem, że wybaczyłabym mu to świństwo. Naprawdę! Tylko niestety, nie doczekał już tego.
Pociąg ruszył. Słup latarni za oknem przesunął się, jak żywy.
– I chciałam – zaczęła Angela. – Rozumiesz, chciałam... Sto tysięcy razy wracałam z powrotem... Sonik... Co ja powinnam była... Jak to... Śniło mi się, że wróciłam do tamtego okresu i wszystko pozmieniałam. I że Sonik żyje.
Pociąg przyśpieszał. Skończył się peron.
– No i oczywiście – Angela patrzyła w okno – oczywiście, winiłam siebie za jego śmierć. Do tej pory wydaje mi się, że to moja wina. Zaczęłam się zastanawiać – gdzie mogłabym się ukryć, na jakiej bezludnej wyspie, razem ze swoim przekleństwem... A potem zdałam sobie sprawę, że najbardziej bezludna ze wszystkich wysp to tłum ludzi.
* * *
Biedowanie razem z Sonikiem było romantyczne i bez skazy. Żadne bogactwo nie mogłoby zapełnić tej straty. Angela miała wyrzuty sumienia i chciała się ukryć. Gdzieś, kiedyś usłyszała, że najbardziej samotnymi ludźmi są pustelnicy i bartnicy. Pszczół się bała, no i kto zdobyłby dla niej pszczoły? Życie pustelnicze w zamkniętej, leśnej izdebce, często źle się kończyło: ledwo zipiący piec, tylko przez szczęśliwy zbieg okoliczności nie zatruwał pustelnika czadem.
Ale najważniejsze – chorobliwie nie cierpiała ludzi. Wszystkich. Głupich, podłych, złych. Za każdym razem, spotykając się z nimi twarzą w twarz, wyobrażała sobie, jak cudownie byłoby obudzić się na bezludnej wyspie. I za każdym razem uciekała z „wyspy” z powrotem w tłum.
Jakiś czas pracowała jako bileterka w dużym wesołym miasteczku. To był wcale nie najgorszy czas. W dzień spała w wagoniku, wieczorem – i do późnej nocy – sprawdzała bilety przy wejściu na „Śmiertelne wzgórza”. Wszyscy wokoło byli weseli i pobudzeni, niekiedy trochę podpici, zachwycali się i wzdychali co chwilę, kiedy nad ich głowami pojawiały się oświetlone gondole, zwiastujące kolejne atrakcje i nikt nie zwracał uwagi na młodą kobietę w berecie, zsuniętym na czoło i ze szmacianą torbą, zawieszoną na szyi.
To ją urządzało. Czuła się niewyobrażalnie sama – i znajdowała w tym jakieś mroczne zadowolenie.
Jednak już po kilku miesiącach doczepił się do niej jej bezpośredni szef – administrator wesołego miasteczka. Deptał jej po piętach, dosłownie włamywał się do wagonika, w którym spała i przekonany był nie wiedzieć czemu, że powinna czuć się szczęśliwa z takiego obrotu rzeczy. Nie wiedząc, jak się z tego wykręcić i do kogo zwrócić z pomocą, w końcu zwolniła się – i odeszła szukać nowego miejsca w tłumie.
Sprzedawała gazety w kolejkach elektrycznych.
Rozlepiała ogłoszenia.
Nie miała gdzie mieszkać, więc wynajmowała jakieś kąty u starych, zrzędliwych kobiet, ale rzadko żyła z nimi w zgodzie. Raz trafiła nawet do prawdziwego domu publicznego – i na szczęście, w porę zdążyła się zorientować i zwiać, zanim posadziliby ją „na igle”.
Niejednokrotnie otrzymywała najróżniejsze propozycje – od zwyczajnej posady zwykłej hotelowej prostytutki, do „elitarnego” miejsca tancerki w egzotycznym, nocnym klubie. Angela delikatnie, ale stanowczo odmawiała. Kiedy udało jej się – z wielkim trudem! – zdobyć pracę konduktorki, miała wrażenie, że to idealne wyjście z sytuacji. Miała teraz dom na kółkach, swoją samotność i swój tłum „w jednym flakonie”.
Pomyliła się. Pasażerowie, co prawda, zmieniali się każdego dnia, ale byli przecież jeszcze koledzy i koleżanki, kierownik pociągu i tak dalej, i tak dalej. Zmieniała brygady – ze skandalami i bez. Zasłynęła jako najbardziej kłótliwa i nieuprzejma konduktorka od czasu wynalezienia kolei. Brudna pociągowa bielizna, szklanki z odciskami po tłustych palcach, karaluchy w szczelinach, przesycone dymem tytoniowym powietrze z wywietrzników, brak domu, brak pieniędzy, brak jakiejkolwiek miłości, pokryły wspomnienia o Soniku, jakby benzynowym nalotem.
Pewnego pięknego dnia Angela rzuciła podstawką w kierownika pociągu i uciekła, dosłownie wyskoczyła z jadącego pociągu, zostawiając zarządowi kolei swoją ostatnią wypłatę. Poza tym czuła, że lada chwila ją wyrzucą.
Od śmierci Sonika upłynęły już prawie dwa lata. Zataczając pełny okrąg, Angela wróciła do punktu wyjścia – stała pośrodku ulicy i cały swój dobytek miała przy sobie. Bez pracy, bez zawodu, bez dachu nad głową i bez najmniejszej ochoty skończenia na bruku, ze świadomością, że ostatnich pieniędzy starczy zaledwie na trzy dni. I może jeszcze na to, żeby kupić jakąś przyzwoitą odzież...
Na szczęście lato było słoneczne i problem z dachem nad głową sam się rozwiązał. Angela krzywo się uśmiechnęła i za prawie ostatnie pieniądze wykupiła sobie... karnet na plażę.
Wśród nadrzecznych plaży była jedna, znana z wysokiej ceny za bilety wejściowe. Żeby wykupić karnet na cały tydzień, Angela spłukała się co do grosza. Jeszcze jedną osobliwością tej plaży była pełna swoboda obyczajów. Bogacze, którzy mogli pozwolić sobie na jakie tylko dusza zapragnie kostiumy kąpielowe, wylegiwali się tutaj całkowicie nadzy.
Wśród opalającej się publiczności dużo było „złotej młodzieży”. Nagie, wypieszczone dzieci jadły owoce i piły kawę pod pasiastymi parasolami, a Angela już drugi dzień posilająca się tylko wodą z kranu, leżała w ażurowym cieniu pod dachem, zgrabna, tajemnicza i pociągająca.
(Na początku musiała pozbyć się wstydu. Na szczęście wiele rzeczy w życiu przyszło jej przezwyciężać. W końcu, na przyzwoity kostium pieniędzy i tak by jej nie starczyło).
Dziewczyny o pięknych biodrach omawiały zalety różnych diet. Angela przeciągała się, wstając, czując na sobie dziesiątki spojrzeń, jakby przypadkowo przebiegających obok – i mimowolnie zatrzymujących się na szczupłej, czarującej nieznajomej, o nieskazitelnie białej skórze.
Rozleniwieni chłopcy rozmawiali o subtelnościach pokera i zaletach różnych kasyn. Angela pięknie skakała z wysokości (nauczył ją tego Sonik, ale jak to było dawno temu!), wypływała na powierzchnię, odrzucając na ramiona mokre włosy, jak czarująca dzikuska, kładła się prosto na piasku (Sonik nie znosił piasku, idealny w jego wyobrażeniu brzeg powinien być kamienisty). Z boku, niedaleko od kosza na śmieci, leżał, wyrzucony przez kogoś, kawałek pierożka. Oczy Angeli co chwilę wracały w jego stronę, jakby przywiązane.
Boże, jaka była głodna! Ześlizgując się z wodnej zjeżdżalni, parskając, nurkując, rozbryzgując wodę, bezwładnie rzucała się na biały piasek i w myślach zwracała się do leniwych chłopców z hasłem: no dalej! Śmiało! Śmiało, owieczki! Jedna z was wpadnie dzisiaj w moje ręce, nie unikniecie tego, więc nie ociągajcie się! Wasz wilk zmęczony jest już czekaniem. Śmiało!
Pierwszym, który powiedział Angeli – leniwie, od niechcenia – komplement na temat jej wodnych akrobacji, był młody chłopak, prawie dzieciak, z wyglądu przypominający ucznia szkoły średniej. Ukradkiem obserwując go spod powiek, Angela pomyślała, że „w jej czasach” – dziesięć lat temu – chłopak, posiadający tak słabe zalety fizyczne, wstydziłby się pokazać na oczy nie tyle nagim, co nawet w oblepiających go spodenkach...
Angela uśmiechnęła się w odpowiedzi – leniwie, od niechcenia. Wyrozumiale podziękowała.
Chłopak miał na imię Jaryk. I Angeli to wystarczyło. O tym, że Jaryk nazywał się Donaj, dowiedziała się dużo później.
Póki co – przywiązywała go. Umiejętnie i oszczędnie. Delikatnie i nie forsując tempa. Widzieli się na plaży tylko siedem dni. I rozmawiali – koniecznie z uśmiechem, koniecznie lekko przeciągając słowa, z ukosa się obserwując. Angela intrygowała, a Jaryk chciał być zaintrygowanym.
Co wieczór, ostatnia wychodziła z uprzywilejowanej plaży dla nudystów. Ostatnia ubierała się w kabinie – podarte dżinsy i wypłowiała bluza schowane były w jasnym, foliowym worku – i chodziła po parku, szukając butelek. Wszędzie walały się odpadki, ale obrzydzenie Angeli zawsze brało górę nad głodem. Oddawała butelki i za otrzymane pieniądze kupowała sobie chleb i mleko.
Trzeciego dnia polepszyło się. Jaryk podjął męską decyzję i zaprosił ją do siebie. Wiedziała, że więzy póki co jeszcze nie działają, a to oznaczało, że życzliwość Jaryka – to rezultat jej własnych działań.
Znienawidziła plażę do końca swoich dni. Znienawidziła zapach szaszłyków, każdego dnia roznoszący się razem z dymem po plaży i parku. Znienawidziła powszechną nagość i wiecznie mokre włosy. Minął tydzień i Angela zniknęła z pola widzenia Jaryka.
Cztery dni spędziła pod miastem – w miejscowości letniskowej. Kradła letnikom warzywa z grządek, piekła w ognisku i jadła. To były, jak rzadko kiedy, ciche, spokojne, słoneczne cztery dni. I Sonika wspominała bez rozpaczy. Jakby był obok...
Mogła wybrać. Albo wróci na plażę – albo pójdzie dalej. Czwartego dnia przy ognisku rzuciła monetą i rezultat wypadł na korzyść małego, bogatego Jaryka.
Na korzyść – ale nie na jej. Raczej na niekorzyść. Angela uśmiechnęła się i zdecydowała się iść za wyborem monety.
Do plaży dopłynęła. Pieniędzy, żeby kupić bilet, nie miała – więc nachalnie, omijając bojki, żelazne kraty, stróżów na łódkach, przedostała się na plażę, pod wodą zrzuciła starą bieliznę – wyszła na brzeg, jak starożytna bogini, i stanęła przed Jarykiem, który tak bardzo się ucieszył, że nawet jego leniwi przyjaciele i znużone przyjaciółki trochę się zdziwili.
Uradowany Jaryk zaproponował, że pojadą do restauracji. Teraz. Od razu.
Angela zachowała się, kropka w kropkę, jak bohater znanej bajki: ktoś ukradł jej ubranie! O tu, pod tym krzaczkiem było... Ukradli, no i teraz jest załatwiona!
Jaryk uwierzył w to czy uznał za udany żart, mniejsza z tym – już po półgodzinie Angela stała w modnym sklepie – bosa, owinięta w ręcznik kąpielowy. Sprzedawczyni prawie się nie zdziwiła – widocznie klienci tego sklepu już wcześniej pozwalali sobie na różne ekstrawagancje. Angela ubrała się całkowicie, od bielizny, do stylowego, letniego kapelusika. Jaryk był zachwycony – wszystko to, oczywiście, wydawało mu się zabawną grą. Zabrał z plaży czarującą, nagą dziewczynę, ubrał jak lalkę, ale najważniejsza część zabawy jeszcze przed nim.
Tę noc spędzili razem. Angela dużo piła przy kolacji, dobrze wiedziała, że wykręcić się od łóżka pewnie jej się nie uda, no i trudno. Chciała się upić.
Zapomnieć o tym nie mieściło się w głowie. Każdą sekundę ich bliskości zapamiętała w tak jasnych detalach i obrazach, że nawet teraz, po ośmiu latach, dokładnie wszystko pamięta. To zrozumiałe: po pierwsze, prawie dwa lata nie spała z mężczyzną, a po drugie, miłosny akt tułającej się kobiety i bogatego młodzieńca miał głęboko symboliczne znaczenie. Angela wyraźnie widziała, jak na tym golutkim, szczupłym chłopcu zaciska się niezdejmowalna obroża.
Więzy lubią fizyczną bliskość. Angela głaskała krzepkiego, prężnego, szczeniacko łagodnego młodzieńca – i przy tym umiejętnie przywiązywała go.
...A Jaryk był szczęśliwy! Myślał, że kiedy zaciągnie Angelę do łóżka, pozna w końcu tę tajemnicę, która zwabiła go wtedy na plaży. Jednakże noc się skończyła, a tajemnica została. Zwykle z koleżankami Jaryka bywało na odwrót – rano starczało tylko uprzejmości na chłodne „no to, bądź zdrowa”.
A może wszystko zasadza się na tym, że był młodszy od Angeli o osiem lat? Miał dopiero szesnaście i uczył się jeszcze w szkole, a raczej, spędzał ostatnie w życiu wakacje. Do dyspozycji miał duże, pięciopokojowe mieszkanie, z kucharzem i sprzątaczką.
I w tym to właśnie mieszkaniu zatrzymała się jego dorosła przyjaciółka.
* * *
– Na pewno dowiedziałeś się czegoś o Jaryku – powiedziała Angela z wysiłkiem.
Wład kiwnął głową:
– Znałem tylko fakty. Wzięliście ślub, spędziliście jakiś czas ze sobą...
– Dziewięć miesięcy. Dokładnie tyle, ile nosi się dziecko w brzuchu.
Angela zamilkła. Wład też nic nie mówił. Za oknami zapadał zmierzch.
– Było mi go żal – powiedziała Angela. – Jaki to on był... maleńki, wątły... i razem z tym miał strasznie wysokie mniemanie o sobie. Rodzice go nie kochali, od dziecka podrzucali niańkom... No a poza tym, kupa pieniędzy. I wiecznie urażona duma. Śniło mi się... kilka razy. Przejmujący dreszcz...
Zacięła się.
– Jeżeli nie chcesz, nie musisz mówić – zaproponował Wład.
Angela wzięła głęboki oddech:
– Śniło mi się, że wchodzę do wielkiej sali... Po prostu ogromnej... A pośrodku sali stoi stół. Na stole – imieninowy pieróg. Z mięsem. Imieninowy – z mięsem... I zaczynam jeść. Pamiętam smak tego mięsa, taka jakby delikatna wołowina, namoczona w winie... I wszyscy na mnie patrzą. I zaczynam rozumieć, że to pieróg z... z... Jaryka...
Angela gwałtownie podniosła dłoń do ust. Powstrzymała ogarniające ją mdłości. Wyczerpana popatrzyła na Włada:
– To wszystko. Zrozumiałeś?
Wład usiadł obok i objął jej ramiona:
– Zrozumiałem. Uspokój się.
– Nie mogłam na niego patrzeć – powiedziała Angela. – Najpierw było mi go żal... Ale okazał się taką świnią! Taką... zupełnie niezdolną do ludzkich uczuć. Bezmyślny. Pusty. Dlatego, że nie umarł, kiedy... wyobrażasz sobie! On jedyny nie umarł. Zwariował. Ale dla niego to nie miało znaczenia. A może, było nawet lepsze. Potem mówili, że jest zupełnie szczęśliwy... Dlaczego ty mnie słuchasz? Przecież wyzywam od najgorszych człowieka, którego przywiązałam do siebie, żeby ze smakiem go pożreć... Któremu oddałam się za talerz zupy...
Wład milczał.
W przedziale było prawie ciemno.