15. Katastrofa


Ich spotkania nabrały charakteru wymiany między zakładnikami. Chłodne spojrzenie, obojętne kiwnięcie, formalne podanie ręki. Każdy otrzymywał z rąk drugiego kawałek swojej skradzionej wolności i czym prędzej uciekał, starając się zapomnieć o poniżającej procedurze wymiany.

Angela wyjechała z hotelu i wynajęła nieduże mieszkanie niedaleko centrum. Miała nadzieję, że Wład nie będzie znał jej nowego adresu, ale już na drugi dzień po jej przeprowadzce Bogorad podał Władowi ulicę, numer domu, mieszkania, piętro, nazwisko właścicielki, wynajmującej mieszkanie i inne ciekawostki (przy frontowych drzwiach stróżówki, znajduje się czarne wejście z żelaznymi drzwiami i kodowanym zamkiem, drzwi mieszkania, natomiast, są słabe i bardzo łatwo można dostać się do środka).

– Człowiek obawiający się prześladowań mógłby wybrać lepsze schronienie – troskliwie mówił Bogorad.

– Zabójca musi przecież przejść obok stróżówki – bez przekonania sprzeciwiał się Wład.

– Niech pan mnie nie rozśmiesza! W stróżówce siedzi stara babcia, a kodowany zamek – tylko trzy cyfry – otworzy każdy sąsiad, wystarczy skłamać. Miałem kodowany zamek, panie Palacz, kiedy mieszkałem jeszcze w wielopiętrowym domu. Każdego wieczoru w bramie zbierał się tłum ludzi, których jakieś niedołęgi zapraszały w gości, ale zapominały podać kod drzwi wejściowych. W końcu jakiś poczciwiec napisał kod kredą nad samym zamkiem. To było takie wzruszające... Krótko mówiąc, panie Palacz, pana nieobliczalna protegowana jest w miarę bezpieczna. Zresztą, jeśli puściłby się za nią prawdziwy, zdecydowany na wszystko szaleniec, traktujący mordowanie jako swój zawód, wtedy i stalowy, bankowy sejf by nie pomógł...

– Uspokoił mnie pan – powiedział Wład przez zęby.

– Poobserwuję ją – poważnie powiedział Bogorad. – Ją i pana... Nie prowadziłem jeszcze sprawy tak interesującej. Wiedźma i dobroczyńca. Trucicielka i pisarz dla dzieci. I namiętnie widują się co trzy dni, po to tylko, żeby spojrzeć sobie w oczy albo plunąć na buty... Spieszą się na spotkanie, żeby zdążyć na czas... Interesująca z was para, nie powiem.


* * *


Wład siedział na mokrej ławce pośrodku placu, pod starym, wielkim świerkiem. Angela dopiero co poszła. Tęsknota i niepokój, zawsze dochodzące do maksimum na minutę przed jej pojawieniem się, teraz osłabły i rozwiały się, jakby ich w ogóle nie było. Wład siedział z wyciągniętymi nogami w zakurzonych butach i czekał, aż Angela odejdzie dalej. Póki jej jasnoczerwona marynarka – bezgłośny, kolorowy krzyk, rozpoznawalny na kilometr w każdym, nawet gęstym, tłumie – nie zniknie z pola widzenia.

Wokoło placu strumieniem przemieszczały się samochody. Znajdowały się tu dwa przejścia dla pieszych – jedno podziemne, na wprost oczu Włada i teraz, z braku innego zajęcia, Wład obserwował, jak pojawiają się w nim, podnosząc coraz wyżej z każdym stopniem, wydostający się spod ziemi, ludzie. Drugie przejście Wład miał za plecami – właśnie tam poszła Angela, właśnie stamtąd po upływie minuty rozległ się dziwny odgłos: jakby ze sto osób jednocześnie nabrało powietrza w usta.

– Aaa...

Zgiełk tłumu. Niewyraźne okrzyki.

Wład odwrócił się – ale zobaczył tylko zielono-brązowe świerkowe łapy. Zeskakując z ławki – w biegu – już wcześniej wiedział, co się stało.

Ona nie żyje.

On także.

Koniec historii.

Koniec.

Potem zrobiło mu się wstyd z powodu tych paru sekund. Aż uszy mu się zaczerwieniły. Obiegając trawnik i choinkę, strasznie pożałował siebie. Siebie i Gran-Grema. Nikogo więcej.

Za lasem nóg doskonale widoczny był czerwony kleks na jezdni. Jasnoczerwona marynarka Angeli – na białych pasach „zebry”.

– Proszę mnie przepuścić... Przepraszam...

Ktoś chwycił Włada za rękę. Boleśnie i mocno. Wład odwrócił się.

– Ktoś ją popchnął – powiedział Bogorad. – Ktoś ją popchnął prosto pod nadjeżdżający samochód. Widziałem to na własne oczy!

Wład odepchnął Bogorada. Usunął z drogi innych. „Pan jest lekarzem?”– ktoś spytał się za jego plecami. Nie odpowiedział.

Angela leżała na plecach. Krwi nie było widać. Ale czerwonego koloru nie brakowało. Wład stwierdził, że zacznie chyba nienawidzić ludzi, którzy wymyślili jasnoczerwoną odzież.

– Angela?

Jej wzrok z trudem go odnalazł. Zatrzymał się na jego twarzy.

– Proszę się odsunąć! – odezwał się policjant. – Proszę zrobić przejście dla ekipy!

Przez tłum rzeczywiście przedzierali się ludzie w białych i granatowych fartuchach. Ryknęła – i od razu umilkła – syrena.

– Jestem jej mężem! – krzyknął Wład nieoczekiwanie dla siebie. – Niech się pan sam odsunie...

Pojawiły się nosze. Wład odwrócił się, szukając Bogorada, ale nigdzie nie było go widać.

– Pojadę do szpitala! Jestem jej mężem!

– Proszę się zamknąć – znużenie rzucił niemłody już lekarz.

Młody człowiek z wystraszonymi, z podniecenia błyszczącymi oczami, próbował coś wyjaśniać policjantowi. Tak wymachiwał rękami, że stojący obok, w obawie odsuwali się. W pobliżu stał żółty samochód z otwartymi drzwiami. Władowi wydawało się, że widzi wgniecenie na starej, zakurzonej masce.

– Proszę się rozejść! Proszę odejść! Co to jest, cyrk?!

Wład, nikogo nie pytając, wlazł do samochodu, gdzie postawili już nosze. Usiadł obok. Angela nie zamykała oczu. Od czasu do czasu spojrzenie jej traciło wyraz i uciekało gdzieś donikąd. Wtedy Wład mocniej ściskał jej palce i Angela z widocznym wysiłkiem próbowała zogniskować wzrok.

Dwa albo trzy razy poruszyła ustami, ale Wład nie dosłyszał ani słowa.


* * *


Migając światłami, na sygnale, z całym tym skowytem i hałasem, karetka jechała przez miasto – wlokła się, jechała, ale na pewno nie pędziła. Co chwilę zwalniała, chociaż droga z przodu była pusta, oczyszczona przez zjeżdżające na boki samochody.

– Szybciej! – nie wytrzymywał Wład. – Co wy... robicie?! Szybciej!

Lekarz patrzył na niego ponuro i nieprzyjemnie.

– Szybciej! Nie możecie jechać szybciej?

– Proszę się zamknąć – krótko poradził lekarz. Samochodem szarpnęło z przodu – i wpadł kołem w koleinę.

Lekarz podskoczył na niskiej ławce. Angela wydała dziwny, szeleszczący dźwięk – jakby spróchniałe drzewo poruszone przez wiatr. Lekarz zaklął:

– Uważać! Uważać, do diabła...

Wład zamilkł.

Teraz każdy, nawet najdelikatniejszy, wstrząs powoli jadącego pogotowia, porażał go, jak piorun. I widział, że lekarza także. Ręka Angeli stygła.


* * *


Zapach, którego nie da się zapomnieć.

– Niech pan już idzie – powiedział zdenerwowany lekarz. – Niech pan idzie do domu i wyśpi się... to, że pan będzie tutaj sterczał, na pewno nikomu pożytku nie przyniesie.

– Proszę mnie wpuścić – powiedział Wład.

– Zdaje pan sobie sprawę z tego, co pan mówi?! Proszę mi zejść z drogi. Nie mam teraz czasu użerać się tutaj z panem.

Wład odszedł. Pod ścianą stał rząd pokrytych ceratą foteli, podobnie jak w kinie. Usiadł, zbliżył kark do chłodnej ściany i zamknął oczy. Na chwilę.

Jest w kinie. Ma piętnaście lat. Obok siedzi Iza, je orzeszki i wybucha śmiechem w najmniej odpowiednim do tego momencie. Siedzący przed nimi widzowie odwracają się i syczą z niezadowolenia. Wład, szeptem, prosi Izę, żeby się nie wygłupiała, ale ona go nie słucha i znowu chichocze.

Wład patrzy na ekran. A na ekranie – okrągłe, ciemne okno (oscylograf? Coś z lekcji fizyki w szkole... Czy jeszcze coś innego?). W poprzek okna przeciągnięta zielona, świecąca, poszarpana linia, nierówna, jak wierzchołki dalekiego lasu. Złamany horyzont.

Widzowie, siedzący przed nimi, już nie krępują się mówić głośno. Ich głosy echem odbijają się od ścian, pokrywają sobą całą salę, grzmią w uszach, ale Wład nie rozumie ani słowa – jakby mówili w obcym języku. Wtedy widz, siedzący z tyłu, przykłada do karku Włada chłodną lufę pistoletu. Władowi jest niewygodnie, ale jakoś to wytrzymuje. W końcu znajduje się w miejscu publicznym... A to znaczy, że powinien się kontrolować...

Zielonkawa linia zaczyna drgać. Jest coraz mniej poszarpana. Jeszcze sekunda – i na miejscu nierównego skraju lasu, ciągnie się już przed Władem morski horyzont, gładki, prosty, jakby narysowany przy pomocy linijki.

– Koniec – głośno mówi widz, siedzący tuż przed Władem. Iza chichocze. Ten, który siedzi z tyłu, mocniej przyciska lufę pistoletu do nieruchomego, nabrzmiałego karku Włada.

– Dalej! – krzyczy widz, siedzący prosto przed Władem. – Dalej, no co jest!

I rzuca obrzydliwe słowa.

Ale Wład wie, że film się skończył.

Prosta, poprzeczna linia ciągnie się i ciągnie. Wład zdaje sobie sprawę, że trzeba wstać i wyjść. Że teraz na sali zapali się światło.

Teraz.

Wład mruży oczy. Jest wolna, mówi widz z pistoletem, ten, który siedzi z tyłu. Jest całkowicie wolna.

– Nigdy więcej w życiu nie obejrzę tego filmu – mówi Wład na głos i Iza w końcu przestaje się śmiać, ale zamiast tego chwyta go za ramiona i silnie potrząsa:

– Panie Palacz?!

Wład otworzył oczy.

W żółtym świetle lampki, oświetlającej korytarz, pochylał się nad nim zdenerwowany lekarz – ten, który przeganiał go minutę temu. Ten, który prosił, żeby zszedł z drogi.

– Żyje – powiedział lekarz. – Miała szczęście.


* * *


– To znaczy tak – powiedział Bogorad. – Musimy dobrze zastanowić się, co i jak powiedzieć policji. Przed wejściem do budynku musi, co najmniej, siedzieć pielęgniarka z bronią, najlepiej z doświadczeniem bojowym. Policja może zapewnić ochronę pana przyjaciółce tylko wtedy, kiedy będzie wszczęte postępowanie w sprawie próby zabójstwa, tylko wtedy, kiedy pan – my – dokładnie wyjaśnimy, że ta próba nie była pierwszą... Listów z pogróżkami pan nie ma?

– Nie – powiedział Wład. – I nigdy nie było.

– Hm – wymamrotał Bogorad ze współczuciem. – Szkoda, że pan nie jest żonaty. Jako mąż mógłby pan... Ale pan nie jest mężem.

– Muszę widywać się z nią co trzy dni – powiedział Wład. – Mogę częściej, ale w żadnym wypadku nie rzadziej.

Bogorad dziwnie na niego popatrzył, nic jednak nie powiedział. Zamyślił się, potarł palcem po nosie:

– No dobrze. Spróbuję... zresztą, to już ja sam, to moja sprawa. Mam dobrych znajomych w policji, sprawa o próbie zabójstwa będzie wszczęta... Tylko niech pan zastanowi się chwilę, czy potrzebne to panu. Przecież wtedy pojawią się pewne fakty, które... Na przykład, jedno z pierwszych pytań: Czy pana kochanka ma wrogów?

– Ona nie jest moją kochanką – powiedział Wład.

– No dobrze, czy żona... ma wrogów? Kto może pragnąć jej śmierci? I jeśli sprawą zajmie się człowiek ambitny, z inicjatywą... Czy potrzebne to panu, panie Władzie?

– Zależy mi na tym, żeby nic jej się nie stało – powiedział Wład prawie z rozpaczą. – Reszta mnie nie interesuje...

– No, jeśli o to chodzi, to niech pan się nie martwi – Bogorad lekkomyślnie machnął ręką. – Gorzej, jak wyjdą na jaw te dawne zgony jej mężów i kochanków? Co wtedy...

– Ona nigdy nikogo nie zabiła – ostro powiedział Wład.

– To panu tak się wydaje – rzucił Bogorad. – Ten, który ją prześladuje, myśli co innego.

Wład spochmurniał. Bogorad, na odwrót, promiennie uśmiechnął się:

– Pamięta pan, mówiłem panu, że zawodowcy tak nie postępują? To na pewno nie jest zawodowiec. To może być przyjaciel albo krewny, opętany, jeżeli można tak powiedzieć, chęcią zemsty czy jeszcze jakimiś innymi rojeniami... Jadł pan już dzisiaj obiad? Bo ja – jeszcze nie. Może dotrzyma mi pan towarzystwa?

– Nie, dziękuję, nie jestem głodny – powiedział Wład.

– Nie może mi pan odmówić – z powagą dodał Bogorad. – Naprawdę... Proszę ze mną.


* * *


To było już ich siódme spotkanie. Wewnętrzny licznik piszczał coraz głośniej i coraz bardziej niepokojąco, ale do czerwonej granicy pozostawało, według obliczeń Włada, jeszcze trochę czasu. Zwłaszcza, jeśli będzie unikał dotknięć i spotykał się tylko pod gołym niebem, w tłumie...

– Jeździłem z wizytą do rodziny Śniegów – powiedział Bogorad, swobodnie krocząc obok Włada po jasno oświetlonej, głównej ulicy.

Wład zatrzymał się: – No i?

– Chodźmy, nie zatrzymujmy się... Od razu się przedstawiłem i bez owijania w bawełnę wyjaśniłem, że byłej macosze pani Kseni – córki zmarłego Oskara Śniega – przydarzyło się straszne nieszczęście. Że próbowano ją, bogatą spadkobierczynię, zamordować i co najgorsze, na oczach świadków. Że w policji natychmiast będzie wszczęte odpowiednie postępowanie w tej sprawie i pierwsze podejrzenie skieruje ich tutaj, do przytulnego domu Śniegów, w którym wychowują się dwie wnuczki zmarłego pana Oskara. I byłoby bardzo źle, gdyby ich dzieciństwo zostało zatrute kolejnym sądowym procesem, a nawet wyrokiem.

– Ale to blef – bez przekonania powiedział Wład.

– Zgadza się – przytaknął Bogorad. – Potrafię bardzo dobrze blefować. Pół godziny po moim wyjściu, pani Ksenia sama do mnie zatelefonowała, na pewno przeraziła się – jak łatwo dała się nabrać na te moje groźby? A mi chodziło tylko o jeden moment. Moment prawdy. Kiedy uwierzy w to wszystko i zacznie, wbrew swojej woli, tłumaczyć się...

– Tłumaczyć się?

– Panie Władzie – poważnie powiedział Bogorad. – Nie jestem wyrocznią, oczywiście, i są rzeczy, na których się nie znam... Ale dam sobie prawą rękę uciąć, że Śniegowie nie wynajmowali mordercy. Niech pan sam pomyśli... Jeżeliby wynajęli płatnego mordercę – wynajęliby na pewno zawodowca, prawda?

– Nie wiem – powiedział Wład. – Wydawało mi się, że zlecenie zabójstwa – nie jest takie proste jak, na przykład, zamówienie taksówki...

Bogorad machnął ręką:

– Zapewniam pana, że to akurat nie jest najważniejsze. Śniegowie kupują wszystko pierwszego gatunku – tak więc, mordercę też by znaleźli... To nie Śniegowie. Nie ten ślad. Teraz jestem już prawie tego pewien.


* * *


Wszystkie te kroplówki, butelki, aparaty i wężyki, wszystkie te nieodłączne elementy choroby, niemocy, śmierci – wszystkie one zwisały nad bardzo bladą, bardzo chudą, krótko ostrzyżoną kobietą. Wład siedział obok, a jego biały fartuch okropnie cuchnął środkiem odkażającym. Oczy miała otwarte, ale patrzyła poza niego, na jasną ścianę za jego plecami.

Wład dobrze ją rozumiał.

Jeżeli on by tak leżał tutaj, podłączony do tych wszystkich aparatur, a obok tak samo trwożliwie siedziałaby Angela – ani przez chwilę nie uwierzyłby, że przygnało ją tutaj coś więcej niż strach o własną skórę, więzy, które są ślepe, które zniewalają wszystko, co się rusza.

Postępowanie w sprawie próby morderstwa w końcu nie zostało wszczęte. Ochrony policja nie dała, a w szpitalu Angelę pilnowali współpracownicy Bogorada. Pierwsze dni Wład także siedział w szpitalu niemal bez przerwy, ale potem z przerażeniem zdał sobie sprawę, że wewnętrzny licznik kontaktów już od dawna pokazuje, że granica została przekroczona i że z Bogoradem będzie mógł zobaczyć się teraz tylko w wyjątkowej sytuacji.

Detektyw zauważył, że Wład go unika. I wyjaśnił zmianę w ich stosunkach w ten sposób:

– Nie potrzebuję żadnych dodatkowych pieniędzy, panie Palacz. I nigdy nie zaproponuje usług, co do których nie mógłby się pan rozliczyć.

Wład w odpowiedzi wybąkał coś nieokreślonego.

Angela musiała spędzić w szpitalu kilka miesięcy. Młody lekarz, który nie pozwolił jej odejść na tamten świat, dniami i nocami przebywał na swoim oddziale. Trząsł się nad Angelą, jak rzadko która kura trzęsie się podczas swojego wylęgu. Niejednokrotnie powtarzał Władowi, że skoro udało się uratować tę kobietę byłoby przestępstwem opiekować się nią bez fanatyzmu. Dokładnie tak mówił – „bez fanatyzmu”, a oczy jego szaleńczo przy tym pobłyskiwały. Wład doskonale wiedział, komu – oprócz Pana Boga powinien być wdzięczny za uratowanie Angeli – i swojego – życia.

I wiedział jeszcze, co stanie się z młodym doktorem po wypisaniu Angeli. Jeśli ona, oczywiście, spędzi w szpitalu potrzebne do wyzdrowienia kilka miesięcy.

A może przyjmą przywiązanego lekarza do swojej przyjacielskiej, tułającej się grupy? A potem niańki, siostry, salowe, codziennie jej doglądające, ostrożnie zmieniające pościel, robiące zastrzyki i opatrunki, wynoszące nocnik, sprzątające w pokoju?

„Jestem małoduszny – myślał Wład – nic nie mogę zrobić. Człowiek, który był już jedną nogą na tamtym świecie, z urazem czaszki, z poważnym wstrząśnieniem mózgu, ledwo żywy, teraz całkowicie unieruchomiony... Co mogę zrobić?”

Angela leżała pod kolejną kroplówką, a Wład siedział obok, trzymając ją za rękę. Mógłby, oczywiście, powiedzieć, że tak w ogóle to nie więzy przywiodły go tutaj, ona usłyszałaby to, ale mało prawdopodobne, że uwierzyłaby. Mógłby powiedzieć, że żyje jej życiem, a nie swoim – ona, na pewno, znalazłaby w sobie dość siły, żeby się uśmiechnąć. Mógłby mamrotać coś bezmyślnego, czułego, uspokajającego, zapewniać o szybkim rozwiązaniu wszystkich problemów i ostatecznym wyzdrowieniu – ale nie chciał pomnażać fałszu, którego i bez tego było już dużo w przesiąkniętym bólem pokoju. Sama sytuacja – kochający mężczyzna moralnie podtrzymuje poszkodowaną w katastrofie ukochaną kobietę – była fałszywa na wskroś.

Dokładnie tak samo siedział przy niej wczoraj. I przedwczoraj – milcząc, bez żadnego słowa. A Angela, chociaż mogła już mówić, nie naruszała ciszy. Milczenie było uczciwsze od jakichkolwiek słów.

Ale dzisiaj – na minutę przed tym, jak wstał, żeby już iść – otworzyła usta:

– Muszę... do innego szpitala. Czas... biegnie. Rozumiesz?

I zamilkła, umęczona tym przemówieniem.

Wład zamarł. Spojrzał w jej rozpalone, błyszczące oczy:

– Angela, posłuchaj... Teraz nie możesz. Nic złego tak szybko się nie stanie, musisz wytrzymać jeszcze ze dwa tygodnie...

Upłynęła minuta. Do pokoju zajrzała pielęgniarka – przypomnieć Władowi, że spotkanie dobiegło już końca.

Angela milczała. Patrzyła na niego bezwzględnie i jakby z pretensjami.

– Nie teraz – powiedział Wład, kiedy spojrzenie pielęgniarki zrobiło się całkiem gniewne. – Posłuchaj... Jeszcze nie teraz.


* * *


Wład wiedział, że uważają go za wariata. Kiedy posiwiały profesor, oglądający Angelę kilka dni po przybyciu do szpitala, dosłownie zaciągnął go do swojego gabinetu, kiedy zamknął za sobą drzwi – Władowi wydało się, że teraz będą go bili. Ale nie – po prostu przyszedł czas na tak zwaną poważną, męską rozmowę.

Ze strony profesora ta rozmowa była gestem rozpaczy. Pogardzał Władem i nie ukrywał tego. Po tym, co zrobił dla tej kobiety leczący ją lekarz! Po tym, jak wyciągnęli ją z grobu za włosy! Po tym wszystkim... jak zapłata!

Pacjentka była uparta jak osioł i nie chciała wchodzić w żadne układy. Pragnęła niezwłocznie opuścić miejski szpital i przenieść się do prywatnego – tutaj nie odpowiadały jej kwalifikacje personelu! A twórcą i głównym wykonawcą tego poronionego pomysłu był, oczywiście, „mąż” pacjentki, egzaltowany pisarz dla dzieci, głupi, egoistyczny, nie rozumiejący podstawowych rzeczy...

– Pan rozumie, czym ryzykuje? Jej życiem! Przewóz jest dla niej śmiertelnie niebezpieczny! Nie może pan poczekać jeszcze ze dwa tygodnie? Napisała tę durną prośbę o wypisanie... Ale wyobraża pan sobie, co może się stać?!

„Wyobrażam” – smutno myślał Wład.

Wczoraj miał rozmowę z tym samym lekarzem. Z tym samym, w czyje kwalifikacje razem z Angelą jakoby wątpili.

Wład bardzo chciał powiedzieć temu przygnębionemu, oddanemu w istocie, człowiekowi, że nikomu w życiu nie był tak wdzięczny. Ale lekarz nie chciał słuchać. Po tym, jak Wład poprosił go – i dwa razy powtórzył swoją prośbę – żeby nie szukał pacjentki w jej nowym szpitalu i nie próbował niczego dowiadywać się na jej temat – po tym lekarz nie miał już ochoty go słuchać. Tępo powiedział: „Moje sumienie jest czyste” – i odszedł nieskończenie długim, szpitalnym korytarzem.

Po upływie czterech, pięciu dni po tym, jak Angela odjedzie od niego, u głównego lekarza oddziału chirurgii pourazowej miejskiego szpitala zacznie się depresja. Odnowią się wszystkie chroniczne bolączki, może nawet stanie się jeszcze coś bardziej nieprzyjemnego... Zresztą Wład wiedział, że to nie potrwa długo. Kilka dni – i ten człowiek znowu dojdzie do siebie. Możliwe, że zapomni o niewdzięcznej, wybrednej pacjentce.

Wład wiedział, że teraz ratuje jego zdrowie, a może nawet życie. Mimo wszystko na duszy było mu ciężko. A przecież pozostawał jeszcze sam przejazd – Angela bała się go, Wład także, i nie na darmo...


* * *


– Co pan wyprawia? – spytał Bogorad.

Przyłapał Włada, kiedy ten, po kryjomu, wychodził ze szpitala przez ciemny korytarz, żeby nie spotkać się z prywatnym detektywem.

– Pan chce zmienić szpital? Czy to prawda? Panie Władzie, ale po co?! Zorganizowaliśmy ochronę, weszliśmy w kontakt z niańkami, kucharkami, pielęgniarkami...

– Panie Zacharze – powiedział Wład. – Nie wyznaczałem panu spotkania.

Bogorad zapomniał o swoim ironicznym mrużeniu oczu. Teraz jego oczy były okrągłe, dziwnie obrażone. Wład nigdy by nie pomyślał, że Bogorad umie tak patrzeć.

– To prawda, w takim razie, proszę mi wybaczyć – powiedział na koniec. – Proszę mi wybaczyć...

Odwrócił się i poszedł sobie. Wład dogonił go. Chciał złapać go za łokieć, ale w ostatniej chwili cofnął rękę:

– Panie Zacharze. Ta kobieta jest niebezpieczna dla otaczających ją ludzi. Kto przebywa w jej towarzystwie jakiś czas – potem już nie może się bez niej obejść. Fizycznie nie może. Umiera. Albo kończy ze sobą.

Bogorad powoli odwrócił się. Chwilę patrzył Władowi prosto w oczy – jakby oczekując, że ten powie z uśmiechem: „Żartowałem...”

Ale Wład milczał.

– To znaczy, że ja... – zaczął Bogorad – i pan? Pan już nie może bez niej, tak?

– Tak – powiedział Wład.

– Jak ona to robi? Chemia? Hipnoza?

– Nie wiadomo – powiedział Wład. – To dzieje się pomimo jej woli.

– Skąd pan wie?

– Po prostu wiem – powiedział Wład.

Otworzył usta – i zamknął z powrotem. Pozostawiając Bogorada w zakłopotaniu, szybko odszedł w kierunku szpitalnej bramy.


* * *


– Jeszcze przecież nie jest za późno, żeby się wycofać – powiedział Wład szeptem. – Powiedzieć im, że się zastanowiliśmy i wszystko zmienić...

– Chyba nie mówisz tego poważnie?... – spytała Angela.

– Wybacz – szybko wybąkał Wład.

Dlaczego nie wierzył, że jest zdolna... do tego, co teraz robi? Dlaczego był przekonany, że nie puszczając nawet oka, przywiąże do siebie połowę miasta – jeśli znajdzie w tym choć odrobinę przyjemności?

Przenieśli ją z wózka na nosze. Sanitariusze robili to dokładnie i ostrożnie, ale Wład widział, że Angela nie czuje się najlepiej i ledwo powstrzymuje się od tego, żeby nie stracić przytomności.

– Jestem tutaj – powiedział.

– Widzę – odezwała się Angela. – No to co, kładziemy się na podłogę?

I uśmiechnęła się.


* * *


Przemieszczali się z jednego szpitala do drugiego. To przyprawiało Angelę o nowe cierpienia, a i Władowi przybywało siwych włosów. Zmieniali mądrych lekarzy na głupich, i znowu na mądrych, zręczne pielęgniarki na niezdarne, i znowu na niezdarne, dobre salowe na obojętne, i znowu na obojętne. Wład dobrze wiedział, jaką kolosalną przysługę wyświadczają i lekarzom, i pielęgniarkom, i salowym, na czas wybawiając ich od konieczności leczenia Angeli. Doskonale zdawał sobie sprawę, że bez inicjatywy ze strony Angeli – bez jej upartego, ofiarnego nawet zdecydowania, żeby zmieniać otoczenie raz na dwa tygodnie – wątpliwe, czy potrafiłby zdobyć się na coś takiego.

Bogorad jak cień śledził karetkę pogotowia, przewożącą z jednego szpitala do drugiego dziwną, dziwnie się zachowującą pacjentkę. I wszędzie tam, gdzie od początku przyjmowali Angelę na leczenie, potrafił znowu zorganizować ochronę. Wład od dawna wyjaśniał mu – przez telefon – że jego środki finansowe wyczerpały się, no co Bogorad niewzruszenie odpowiadał, że nowe usługi oferowane są teraz jako odkupienie jego, Bogorada, błędów. Był obok Angeli, kiedy próbowano ją zabić i nie zdążył zareagować. Znaczy się, doprowadzi tę sprawę do końca i to zupełnie bezpłatnie.

Bez wątpienia, Bogorad przeczuwał, że Wład unika spotkań z nim. A może, z zawodowego nawyku potrafił nie rzucać się w oczy. Jednak, jednego z wieczorów – kiedy Wład, zmęczony, przesiąknięty szpitalem, zamierzał wrócić do hotelu i trochę się przespać – detektyw znowu pojawił się na jego drodze i zamiast wściekłego zatroskania, na jego twarzy pojawiła się nie mniejsza wściekła uroczystość.

– Hm, panie Władzie... Znajdzie pan dla mnie jakieś pół godzinki?


* * *


– Oto on – powiedział Bogorad.

Na białej kartce papieru narysowany był tęgi mężczyzna o kwadratowej twarzy, z pasmem wąsów nad górną wargą, wysoki, krótko ostrzyżony, w dżinsowej kurtce, założonej na pasiastą bluzę. Okrągłe, ciemne okulary opadały na nos. Na głowę miał wciśniętą czapeczkę w kratę. Rysunek był zrobiony po mistrzowsku – widać było, że człowiek jest spięty i wystraszony, że dżinsy i kurtkę ma z jakiegoś taniego sklepu. Żadnych innych szczegółów – znamion, blizn, brodawek – nie było widać.

– To pana dzieło? – spytał Wład.

Bogorad z samozadowoleniem przytaknął:

– Dostrzegłem go, kiedy popchnął Angelę pod samochód... Stał za moimi plecami. Właśnie w tej czapeczce – widać, że nie jest zamożny... Twarzy, jak pan pamięta, nie udało mi się wtedy zobaczyć, od razu zrobiło się zamieszanie. Głupi ci ludzie. Można było go już tam złapać, na miejscu... Ale obok stała młoda dziewczyna, jej przestraszona mama, staruszek z laską i jakiś dzieciak, jak sparaliżowany...

– Skąd pan to wie? – spytał Wład.

– Odnalazłem ich wszystkich – powiedział Bogorad nie bez zarozumiałości. – Ściśle mówiąc, jeśli zechcemy... jeśli pan zechce jednak zgłosić się na policję – są na to wszelkie dowody. Widziały go minimum cztery osoby, mam zapisane ich adresy... No to do roboty. Tego – dotknął rysunku plastikową łyżeczką od lodów – tego pięknisia widziano podobno na terenie szpitala. Przychodził niby do kogoś w odwiedziny, ale długo nie potrafił się wytłumaczyć... Mój chłopak, którego postawiłem wczoraj w dyżurce, wychwycił go i zawiadomił mnie. Od razu zdałem sobie sprawę, że człowiek, który popchnął ją pod koła samochodu i ten ciekawski wałkoń – to jedna i ta sama osoba...

– I pan pozwolił mu odejść?!

– Oczywiście. Tylko z małym wyjątkiem, zacząłem go śledzić. Z niego jest taki płatny morderca, jak ze mnie dojarka... Proszę pokazać obrazek Angeli.

– Angela śpi – powiedział Wład.

Bogorad pokiwał głową:

– No dobrze, jutro pan pokaże... Coś mi mówi, że ona go pozna. Na pewno.

– Panie Zacharze – wymamrotał Wład. – Nie wiem, jak mam panu dziękować...

– Proszę jeszcze poczekać – poważnie powiedział Bogorad, wrzucając sobie do ust ostatnią kulkę czekoladowego loda. – Podziękuje pan później.


* * *


– Kto tam? – spytał zza drzwi, obitych odchodzącą dermą.

– Ja z dołu – stanowczo powiedziała dziewczyna w dwuczęściowym szlafroku. – Pan nas zalewa! Wody pan chyba nie zakręcił!

Tę dziewczynę Wład widział po raz pierwszy i ostatni w życiu. Pracowała w agencji detektywistycznej „Feniks”. W szlafrok i domowe pantofle przebrała się przed chwilą, piętro niżej. Teraz, potargana i rozdrażniona, dokładnie przypominała sąsiadkę, która dopiero co podniosła się z miękkiego fotela przed telewizorem.

Szczęknął zamek. Drzwi uchyliły się. W tym momencie Bogorad wdarł się do pokoju, jak woda wdziera się do kajuty tonącego statku.

Z głębi korytarza doszedł do Włada niegłośny, zdławiony dźwięk. Dziewczyna w szlafroku, nie wiadomo czemu, ziewnęła. Wład na długo zapamiętał to ziewnięcie – tak poraziła go w tym momencie ta paradoksalna, dziewczęca reakcja.

W mieszkaniu przewrócił się stół. A potem niewidoczny Bogorad półgłosem krzyknął:

– Można!

Dziewczyna w szlafroku starannie odkleiła plaster z wizjera sąsiednich drzwi. Wsunęła białą taśmę do kieszeni – i bardzo spokojnie zeszła w dół po schodach.

Wład, przezwyciężając niespodziewaną słabość w kolanach, skoczył w przypadkowo uchylone drzwi obcego mieszkania. Wąski korytarz. Lustro. Drewniany stół, przez który musiał przeskoczyć. Pachniało jajecznicą, było gustownie, domowo. Bezpieczny, przyjemny zapach.

– Tutaj – powiedział Bogorad.

Idąc za jego głosem, Wład wszedł do mieszkania.

Mężczyzna siedział na podłodze. Oczy miał okrągłe, mętne, jakby ołowiane krążki i tymi ołowianymi oczami, nie odrywając ich ani na chwilę, patrzył w lufę czarnego pistoletu Bogorada.

W kącie pokoju brzęczał maleńki telewizor.

– Rozpoznała cię – z zadowoleniem powiedział Bogorad. – I jeszcze czworo innych świadków. Nie ma sensu się wypierać. Jesteś gotowy?

Mężczyzna na podłodze z trudem oderwał wzrok od pistoletu i popatrzył na Włada. Na dnie jego przestraszonych oczu jakby coś się poruszyło. Władowi wydawało się, że mężczyzna na podłodze poznał go, jednak już po chwili ten oderwał wzrok, jakby się oparzył i znowu powrócił do wpatrywania się w lufę pistoletu.

Zresztą, gdzie by patrzył sam Wład, gdyby tak w jego stronę ktoś wycelował broń? Prosto w oczy?

Mężczyzna, siedzący na podłodze, nie miał teraz ani okrągłych, ciemnych okularów, ani czapeczki. Wład ze wszystkich sił próbował sobie wyobrazić, czy podobny jest do tego, narysowanego ołówkiem na kartce u Bogorada. Bez wątpienia, byłby podobny, gdyby nie strach wykrzywiający jego twarz, tak jak wysychający klej – wygina schnącą kartkę.

Na co Bogoradowi było potrzebne grożenie mu bronią?!

– W-wszystko oddam – jąkając się, przemówił mężczyzna na podłodze. – Naprawdę, wszystko oddam. T-tam, na półce, w książkach... Taki czarny grzbiet, „Mała encyklopedia entomologii”. Tam powinny być trzy stówy. Więcej nie mam. P-przysięgam, to moje ostatnie pieniądze...

– Nie zgrywaj idioty – łagodnie doradził Bogorad, chowając pistolet.

Na ekranie telewizora bili się. Pikantnie, z hałasem i zawziętością.

– Oto świadkowie – Bogorad wyciągnął z kieszeni kartkę papieru. – Nazwiska, adresy, telefony, podpisy. Widzieli cię nie tylko wtedy, kiedy popychałeś ją pod samochód, ale też, kiedy kradłeś ciężarówkę!

Oczy siedzącego na podłodze mężczyzny zaokrągliły się jeszcze bardziej:

– Kogo? Gdzie? To nie ja... naprawdę...

– Masz jeszcze szansę – z powagą powiedział Bogorad. – Masz jeszcze szansę, żeby się poddać. Samemu się wytłumaczyć. Przyznać do winy. Możliwe, że to ci pomoże. Tym bardziej, że zabójstwa nie udało się dokonać – skaleczyłeś tylko człowieka, to wszystko. Po co przychodzisz do szpitala? Chcesz dobijać ranną kobietę?

– Do jak-kiego szpitala? – bełkotał mężczyzna. – Ja... sam do szpitala chodzę co tydzień! Mam zaświadczenie! W szufladzie... tam, pod stołem! O tym, że konieczna jest operacja... Sam muszę do szpitala! Jestem ubezpieczony... płacę składki...

– Chcesz iść do tego samego szpitala, gdzie znajduje się kobieta, którą prawie że zabiłeś?

– Jak-ka kobieta?! Nie znam żadnej... O czym pan?!

– Angela Stach – twardo powiedział Bogorad.

Mężczyzna na podłodze znowu przeniósł spojrzenie na Włada. Zamrugał:

– Angela... Stach? Nie znam... Zaraz, zaraz... Pan... – nagle podniósł rękę i oskarżycielsko wycelował palcem we Włada pierś. – Pan jest... pisarzem dla dzieci! Włamuje się pan, jak bandyta! Do obcego mieszkania! Wzywam policję! Panem... pisarzem dla dzieci, trzeba się zająć!

Na ekranie telewizora była strzelanina. Ktoś przewracał się na podłogę z dziurą zamiast prawego oka. Władowi zaczynało zbierać się na wymioty.

Jak to się stało, że znalazł się w tym zagraconym pokoju? Przed śmiertelnie wystraszonym, spoconym człowiekiem?

A co, jeśli zaszła pomyłka? Okulary, czapeczka, rysunek ołówkiem... Jeżeli to jednak nie on? Jeśli ten biedak rzeczywiście nie ma nic wspólnego z tym, co przytrafiło się Angeli?

– Mam chore serce – mamrotał mężczyzna, przyciskając rękę do piersi. – Naczynia... krwionośne... mogę dostać zawału... przez was! Mordercy, kim wy jesteście... Czego chcecie od biednego człowieka? No czego? Nie znam żadnej Angeli! Nie pamiętam...

Na ekranie telewizora kogoś bili, po całym ciele! Twarzą o ścianę! I po brzuchu! Trzask, trzask, trzask...

Wład popatrzył na żałosnego, trzęsącego się, skulonego w kącie, mężczyznę. Spojrzał na szczerzącego zęby Bogorada. Decyzja przyszła sama:

– Wychodzę.

Detektyw krzyknął:

– Co pan, wierzy pan w to wszystko?

– Wychodzę – ze znużeniem powtórzył Wład i odwrócił się, żeby wyjść z pokoju.

Angela poznała człowieka na rysunku. To znaczy, poznała i nie poznała. Widziała go już gdzieś, kiedyś, ale gdzie dokładnie i z kim, w jakiej sytuacji – nie mogła sobie przypomnieć.

Mogła widzieć go w telewizji. Mógł być, na przykład, uczestnikiem jakiegoś głupiego teleturnieju. Codziennie tysiące ludzi bierze udział w różnych teleturniejach, możliwe, że ten biedak wygrał nawet jakiś serwis do herbaty, kamera pokazała jego twarz w zbliżeniu i pewnie dlatego zapadła ona w pamięć Angeli...

Czy mogło jej się coś poplątać? Pomylić?

Bogorad uważa się za nieomylnego. No cóż, trzeba będzie się z nim rozstać, zabawa w śledzenie i rozboje i bez tego posunęła się za daleko. Najwyższy czas zgłosić się na policję, już dawno powinien to zrobić...

– Proszę się zatrzymać – despotycznie powiedział Bogorad za jego plecami. – W przeciwnym wypadku, pożałuje pan swojego postępku, bardzo mocno pożałuje.

– Pan mi grozi? – spytał Wład, nie odwracając się.

– Ten człowiek mógł pana zamordować – głucho powiedział Bogorad.

– To nieprawda – zapiszczał mężczyzna na podłodze. – Tak w ogóle, to widzę go po raz pierwszy. Ja go... tylko na książkach! Na ostatniej stronie! On jest pisarzem! Wcześniej nigdy go nie widziałem!

– Ten mężczyzna może stać się pana mordercą, jeśli nie będzie chciał pan ubrudzić sobie o niego rączek – powiedział Bogorad. – Jej mordercą...

– Nieprawda! – mężczyzna zapiszczał jeszcze głośniej. – Ja... na policję... policję! Sąsiedzi pewnie już wezwali! Na pewno wezwali...

Bogorad wyciągnął z kieszeni marynarki mały telefon:

– Niech pan nie krzyczy... Sam zawiadomię policję. Chwileczkę.

Wład stał, nie wiedząc co począć. Wolałby, żeby spotkanie z policją odbyło się w zupełnie innych okolicznościach. Nie w obcym mieszkaniu, dokąd go nikt nie zapraszał, nie w obecności wystraszonego gospodarza i bez tych wszystkich pistoletów, gróźb, uśmieszków...

Bogorad popatrzył na niego z ukosa. Wciągnął nosem powietrze:

– Woda chyba gotuje się w kuchni... Niech pan będzie tak dobry i pójdzie wyłączyć gaz, jeszcze pożaru nam tutaj brakuje.

Wład poszedł. Nie miał ochoty wykonywać rozkazów Bogorada, ale zapach spalenizny z kuchni czuł już teraz bardzo wyraźnie. A poza tym, nadarzała się okazja, żeby spokojnie opuścić pokój...

Kuchnia była także ciasna i bardzo zaniedbana. Nikt nie przeprowadzał tutaj remontu chyba od dwudziestu lat, a co najmniej dwa miesiące porządnie nie sprzątał. Stół był cały w obrączkach od brudnych filiżanek. Gotująca się woda dawno wyparowała i czajnik teraz tylko cichutko skwierczał. Wład zakręcił kurek i mechanicznie wytarł ręce o spodnie. Usiadł na małym taborecie. Twarzą do ciemnego okna.

Marudziło nie wyłączone radio. Wład wyciągnął rękę i zrobił głośniej.

W pokoju grzmiał, zagłuszany muzyką, głos Bogorada. Drugi głos długo mu nie odpowiadał. Potem dało się słyszeć – bum-bum-bum-bum... I znowu Bogorada. Minuta, druga, trzecia, czwarta...

Wład chciał niezauważalnie przekraść się obok pokoju do drzwi wejściowych i po cichutku uciec.

– Tak naprawdę?!

Wład drgnął. Mężczyzna nawet nie krzyczał – tylko piszczał z wyczerpania. To nie był głos Bogoradowa. Wład wybiegł z kuchni i zatrzymał się w drzwiach pokoju.

Właściciel mieszkania stał teraz na czworakach. Jego czerwona od gniewu twarz znajdowała się tuż przed twarzą pochylonego nad nim Bogorada.

– Tak naprawdę? – pokazały się drobne zęby. – Tak naprawdę to ona jest mordercą. Ona zabiła Sonika! Tylko niczego nie udaje się dowieść. I ty tak samo, niczego nie dowiedziesz.

Bogorad siedział nieruchomo – jednakże każdy włosek na jego krótko ostrzyżonej głowie stał dęba. Władowi wydawało się, że słyszy odgłosy burzy, uderzenia piorunów, przeskakujących między włosami.

Myśliwska postawa.

– To suka – powtórzył mężczyzna i machnął głową, pokazując Włada: – On... już wie. On wie, że to suka. Wszyscy, którzy z nią byli... wiedzieli, że jest taka. Zgubiła Sonika... i nie tylko jego. Wiem to. Ona i jego doprowadzi...

– Wstawaj – zdecydowanie powiedział Bogorad. Gwałtownie podniósł rozmówcę z podłogi, sprawnie podsunął fotel pod jego pulchną pupę, oblepioną dresowymi spodniami, nogą wyszarpnął z kontaktu kabel, wciąż jeszcze strzelającego telewizora:

– To znaczy, Sonik zostawił spadek?

– Nie – szybko powiedział mężczyzna w fotelu. – Sonik był genialny, ale biedny. Niczego nie zostawił. Ona go zabiła. Suka. Tu nie chodzi o pieniądze.

Wład mimo wszystko nie rozumiał jeszcze, co się dzieje. Bogorad z ukosa spojrzał na niego:

– Samson Wiadryk, artysta-malarz. Podciął sobie żyły. To znaczy, że mścisz się teraz? – powiedział do mężczyzny w fotelu.

– Właśnie – odparł ten, chorobliwie mrużąc oczy. – Wyjąłeś mi te słowa z ust. Wymusiłeś, pod lufą pistoletu... Nawet jeśli masz w kieszeni dyktafon, nic ci się nie uda dowieść. To nie są zeznania. Ja tylko tak, la-la...

Bogorad machnął ręką. Znowu chwycił za telefon. Po melodyjnym wyborze przycisków nastąpiła pauza, milczał zatopiony w fotelu rozmówca, milczał Wład, szarym okiem spoglądał wyłączony telewizor.

– Artur – szybko powiedział Bogorad do słuchawki. – Dowiedz się, kto posiada prawa autorskie do... obrazów Wiadryka – Wia-dry-ka, Samsona, malarza. Ile ich jest, gdzie były wystawiane, do kogo należą. Jaka jest ich wartość. Natychmiast. Pośpiesz się.

– Nic ci się nie uda dowieść – wyszeptał okrągłooki. – Ty...

Telefon w rękach Bogorada zapiszczał dwa razy.

– Halo? Policja?

– Posłuchaj! – rozpaczliwie krzyknął trzęsący się w fotelu mężczyzna. – Jeżeli zostawicie mnie w spokoju, wszystko opowiem...


* * *


Samson Wiadryk był młodszym z dwóch braci, przystojnym i inteligentnym, obdarzonym wieloma talentami. Ukończył szkołę z wyróżnieniem. Bez trudu udawało mu się dostać na każdą, nawet najbardziej renomowaną uczelnię, ale nigdzie nie mógł znaleźć swojego powołania – pewnie dlatego, że nauczył się wymagać od życia (i od siebie, oczywiście) zbyt wiele. Ukończywszy kolejno prawo, politologię i szkołę morską, odkrył w sobie zdolności artystyczne i wstąpił na Akademię Sztuk Pięknych, przy czym dostał się do grupy prowadzonej przez wybitnego, znakomitego mistrza, który od razu zauważył nieprzeciętne zdolności młodego chłopaka.

Frol Wiadryk był starszy od brata o pięć lat i nie tylko nie zazdrościł „młodemu” sukcesów, ale nawet cieszył się nimi, jak swoimi. Od dziecka pełniący przy „złotym chłopcu” rolę niańki, opiekuna i obrońcy, Frol, w głębi duszy traktował Sonika trochę jak swojego syna. To było tym bardziej na miejscu, że ojciec chłopców opuścił rodzinę, kiedy Sonik nie miał jeszcze trzech lat, a odwieczna walka o osobiste, kobiece szczęście, zabierała matce cały czas i siły. Gospodarny i dokładny Frol opiekował się wszystkim, jak kura jajkiem, Sonik natomiast koniecznie potrzebował, żeby to nim się opiekowano – i tak, wzajemne stosunki braci odpowiadały tajemnym pragnieniom każdego z nich i były tak trwale, jak przymierze połączonych ze sobą śrubki i nakrętki.

Ani razu w swojej długiej młodości Sonik nie spotkał dziewczyny, która ośmieliłaby się powiedzieć „nie”. Raz czy dwa zdarzyło się, że umówił się z kobietami, z którymi w tym czasie spotykał się jego brat. Ten nie widział w tym nic dziwnego. Oczywiście, gusty Sonika w większości zgadzały się z gustami Frola, więc czy warto było się obrażać? Długie języki paplały, że jakoby Sonik uwodzi kobiety Frola – Frol natomiast, odnosił się do jego figli z taką wyrozumiałością, jakby młodszy brat pożyczył od niego plastikowy pistolet.

Życie osobiste nie układało im się. Frol już od dziecka pragnął mieć własny dom, własną żonę i kilkoro własnych dzieci – ale nie wiodło mu się z kobietami. Bratu także. Sonik zawsze miał dużo wielbicielek, dosłownie wieszały mu się na szyi, deptały po piętach, robiły co tylko możliwe, żeby przywiązać go do siebie, kłamały, że są w ciąży i nawet, w istocie, zachodziły w ciążę z kimś na boku, a potem wracały do Sonika z pretensjami. Próbowały go szantażować, pomyśleć tylko! Przerażające, do jakich strasznych kroków zdolna jest bezduszna kobieta w swoim dążeniu do schwytania i przywiązania do siebie mężczyzny!

Sonik ukończył Akademię Sztuk Pięknych jak zwykle z wyróżnieniem, jednak bardzo szybko okazało się, że gusty komisji egzaminacyjnej zupełnie nie zgadzają się z gustami potencjalnych klientów. Sonik zdobywał doświadczenie na klasyce, a publiczność w tym czasie potrzebowała raczej czegoś prostszego i bardziej krzykliwego. Sonikowi nie udawało się sprzedać nic więcej poza szkicem ołówkiem na serwetce (serwetkę kupił pewnego razu, w restauracji, jakiś cudzoziemiec – widocznie człowiek mający gust). Frol, pracujący w tym czasie jako administrator w muzeum entomologii, uważał za swój obowiązek pomagać finansowo bratu – Sonik przyjmował jego pieniądze z wdzięcznością, prawie ze łzami w oczach. Frol, rozumiejąc, co musi dziać się u brata w duszy, powtarzał mu dziesięć razy na dzień: praca i tylko praca! Nie ma sensu oglądać się na mody tłumu. Wcześniej czy później o Soniku zrobi się głośno, a teraz nie można się poddawać i trzeba pracować, pracować i jeszcze raz pracować... I nie troszczyć się o pieniądze.

I Sonik pracował. Kładł się spać o piątej nad ranem, obracał się w sferach bohemy, od czasu do czasu próbował swoich sił w kasynie, ale na każdą wielką wygraną przypadały po trzy małe przegrane. Mieszkał w pracowni, którą wynajmował dla niego Frol, spał na materacu i niewiele było mu potrzebne do szczęścia. Frol nie wątpił, że sława jest tuż-tuż – jednak organizatorzy prestiżowych wystaw, nie wiadomo czemu, cały czas byli innego zdania. Normalne, zawsze trudno dostać się do zamkniętej grupy, która zazwyczaj nie ma ochoty przyjmować kogoś obcego...

Pewnego razu, późną wiosną – kiedy bracia snuli właśnie plany letniej podróży, okazało się, że nie starczy na nią pieniędzy – Sonik, wbrew woli Frola, postanowił „zachałturzyć” i trochę dorobić. Wziął szkicownik i poszedł do parku – oferować przechodniom swoje usługi portrecisty.

Koledzy-rysownicy wzięli go, konkurenta, od razu w karby. Na szczęście była niedziela, świeciło słońce, dlatego pracy starczało dla wszystkich. Sonik najpierw narysował pyzatą dziewczynę w rażąco żółtej bluzce, potem jakąś smutną z włosami spiętymi u góry. Dziewczynie portret się nie spodobał i odeszła oburzona, nic nie płacąc. Sonik miał już dosyć siedzenia na rozkładanym krzesełku, chciał cichutko zebrać się i poszukać jakiegoś baru – kiedy w alei pojawiła się kobieta w pomarańczowym płaszczu.

Nie zauważyć jej mógł tylko ślepy. Albo daltonista.

Sonik, jak zaczarowany, odprowadził ją wzrokiem. Potem zerwał się ze swojego brezentowego krzesełka, dogonił Pomarańczową Damę i stanął jej na drodze.

– Istny kwiat! – powiedział Sonik. – Jestem artystą malarzem – ukłonił się, przyciskając do piersi wilgotny, wiewiórczy pędzelek. – Istny kwiat! Chciałbym namalować pani portret w tym płaszczu, pozwoli pani?

Zresztą, może poznali się zupełnie inaczej, w innym miejscu, w innych okolicznościach... Możliwe. Wszystko możliwe. Sonik opowiadał o niej za każdym razem inaczej, ale nie dlatego, że chciał okłamać Frola. Po prostu, jak prawdziwy artysta, tworzył już własną legendę. Jaka szkoda, że przypływ natchnienia u utalentowanych ludzi wzbudzają niekiedy niezbyt szanowani ludzie.

Po kilku dniach Angela spała już u Sonika w pracowni, na drugim materacu. To znaczy, oboje spali na materacach, a kochali się – co zdarzało się prawie co godzinę – dosłownie na podłodze. Sonik tak szczycił się Angelą, jak nigdy chyba nie szczycił się zdobytym w szkole złotym medalem, kubkiem ze spartakiady czy nowymi wrotkami. Odwiedzał bliższych i dalszych znajomych – żeby ze szczęścia przedstawić im Angelę. Zaczął pracować w nowym dla siebie stylu – bardziej nerwowo i niedbale. Prace jego, tak jak dawniej nie znajdowały nabywców, ale za to organizatorzy wystaw w końcu ulegli. Czar rzucony na Sonika spowodował pęknięcie dokładnie w tym momencie, kiedy był zakochany w Angeli. A Angela była na tyle bezczelna, że próbowała przekonać go o tym, że to właśnie ona, ona stała się przyczyną jego sukcesu. I Sonik, niestety, uwierzył we wszystko!

I tak, prace Sonika zaczęto wystawiać – najpierw rzadziej, potem coraz częściej i częściej, aż w końcu odbyła się indywidualna wystawa Samsona Wiadryka, a po niej jeszcze jedna i następna. O Soniku – jak już dawno przewidywał Frol – zaczęto mówić. Niestety, zaczęto mówić także o Angeli. Wszyscy jednym głosem przyznali, że to piękna kobieta, bardzo uduchowiona, która z małego artysty potrafiła zrobić wielkiego, prawie genialnego, że każdy mężczyzna marzy o spotkaniu takiej kobiety, że to chodząca doskonałość, czarodziejka, wróżka, podarunek od losu. Frolowi niedobrze robiło się, kiedy słyszał takie gadanie, po prostu fizycznie niedobrze. Popularność Sonika była nagrodą za lata wytężonej pracy – a jak łatwo ta kobieta, spotkana na ulicy, przyczepiła się do jego rodzącej się sławy!

Sonik nie widział, nie dostrzegał jej głównego motywu – osobistej korzyści. Prowadził się z nią, jak nauczyciel z uczennicą.

Przyszła przecież do niego, jako zupełnie niedoświadczona, niewykształcona, skrajnie ograniczona osoba. Sonik znajdował szczególne zadowolenie, udzielając jej korepetycji z literatury, historii, estetyki. Rzucał przed nią tony pereł. Rysował ją w pomarańczowym płaszczu, bez niego i w ogóle bez żadnej bielizny. Czterdzieści portretów Angeli patrzyło z różnych kątów jego pracowni (za wynajmowanie której, jak dawniej płacił Frol). Wszyscy, widzący kolosalną różnicę w ich kulturowych potencjałach (znakomicie wykształcony, słabo czujący się artysta – i dziewczyna-półanalfabetka, chciwa jak sroka na błyskotki), oczekiwali, że zakochanie minie Sonikowi za miesiąc, dwa, w najgorszym wypadku za pół roku. Tym niemniej, szybko odbyło się wesele, niezbyt wystawne, ale goście dopisali i było nawet wesoło. Angela i Sonik założyli obrączki (pomyśleć tylko! Frol był przekonany, że jego kochający wolność brat, do końca swoich dni pozostanie „niezaobrączkowany”). W związku małżeńskim upłynął im rok, a szczęście Sonika nie opuszczało. Na poważnie szukał jakiejś pracy – chciał wynająć w końcu normalne mieszkanie, zamieszkać tam z Angelą i pomyśleć o dziecku.

Pomyśleć tylko! Wszystko, co Frol poświęcił dla kariery Sonika, jego pracy i sławy – własny dom i własne szczęście – postawione było teraz na kartę zachcianek dziewczyny w pomarańczowym płaszczu! Jeśliby dni, poświęcone Angeli, Sonik poświęcił twórczości... Jeśli, jeśli... Ma się ochotę gryźć ziemię, kiedy się o tym pomyśli!

Nie, Frol nie był zazdrosny. W każdym bądź razie, nie na początku. Jej wymagania i mniemanie o sobie stanowiły rażący kontrast z tym, co reprezentowała sobą w istocie. Wszyscy to widzieli, oprócz Sonika.

Frola znienawidziła od razu, już przy pierwszym spotkaniu i jednoznacznie dała mu do zrozumienia, że nie ma ochoty widzieć go częściej niż raz na pół roku. Frol pewnie nie przejąłby się tym tak bardzo, gdyby automatycznie nie wynikało z tego, że spotkania dwóch braci także staną się o wiele rzadsze. Jakoś to znosił, mając nadzieję, że czas doprowadzi w końcu wszystko do porządku.

I czas pokazał, że Frol się nie mylił. Któregoś razu, w odpowiedzi na zwyczajny kaprys – a Sonik bardzo się męczył i jego system nerwowy niekiedy odmawiał mu posłuszeństwa – zabrała po prostu swoje rzeczy i odeszła! Ten postępek demonstrował prawdziwą cenę jej „miłości” – jednak Sonik, człowiek łatwy do zranienia i uczuciowy, nie mógł nie wyciągnąć z tego odpowiednich wniosków. Po prostu wpadł w depresję. Frol nigdy jeszcze – naprawdę nigdy! – nie widział brata w takiej rozpaczy. Nawet w dzieciństwie, przed witryną sklepu z zabawkami, kiedy matka nie chciała kupić mu pluszowego słonia i Sonik, nie potrafiąc opanować wyrządzonej mu krzywdy, przewrócił się na asfalt i zaczął, zalewając się łzami, walić weń nogami w czerwonych, skóropodobnych sandałach...

Wydawało się, że Sonik zwariował. Rzucał się na Frola, zrywał ubranie z niego i z siebie. Walił głową w ścianę. Frol bał się wezwać pogotowie – jeszcze zabiorą brata do domu wariatów! Powstrzymywał go i przemawiał do rozumu chyba z dobę – i ten w końcu przestał krzyczeć i szarpać się, padł na swój materac, zwinął się w kłębek, objął kolana rękami i ucichł.

Po upływie kolejnej doby – Sonik leżał w tej samej pozycji, obojętny na jedzenie i picie, stanowczy i blady jak ściana – Frol znalazł w jego notesie stary telefon do Angeli. Samej Angeli nie zastał, ale jakaś wstrętna baba zgodziła się w końcu podać inny numer i pod tym numerem odezwała się wreszcie Pomarańczowa Dama: „Halo”. Frol przez zęby wyłożył jej, co o niej myśli. I poinformował, że Sonik bardzo źle się czuje bez niej. Pewnie nigdy nie zadzwoniłby do niej, gdyby nie ta jedna okoliczność: Sonik, całkiem możliwe, tego nie przeżyje...

I przybiegła pędem, jakby ktoś podpalił jej ogon. Po usłyszeniu jej głosu – sucho powiedziała Frolowi „Cześć” – Sonik poruszył się na materacu. Podeszła i delikatnie dotknęła jego ramienia, Sonik zerwał się, przewracając kruchą konstrukcję z brezentu i aluminium, i rzucił się na swoją kobietę, jak pijak na butelkę.

Frol był przerażony do głębi. Już wtedy przemknęła mu przez głowę myśl, że Pomarańczowa Dama zaczarowała Sonika, rzuciła na niego klątwę albo coś w tym rodzaju. Wszystko odbywało się jak dawniej – zakochani nie mieli dużych wymagań, spali na dwóch, połączonych ze sobą, materacach – ale coś jednak było nie tak.

Sonik bał się teraz stracić Angelę.

O żadną kobietę wcześniej tak się nie obawiał. Wszystkie bały się go stracić i w końcu, rzeczywiście, traciły. Teraz wszystko się odmieniło. Sonik po raz pierwszy w życiu przestał czuć się wolnym, zwykła jego wesołość odeszła w niepamięć i prawie przestał pracować.

Oto ona, cena nierozsądnego zakochania! Oto ona, ślub, obrączka na palcu i pozostałe przyjemności!

Pewnego razu Sonik, trochę pijany, znowu nie tak coś powiedział – i Angela po raz drugi odeszła. Wszystko powtórzyło się od początku. Sonik najpierw pił, a potem umierał, płakał, wił się z pianą w ustach i Frol nie wiedział, co robić. Ze łzami w oczach Sonik błagał brata, żeby ten zadzwonił do niej, ale w końcu sam chwytał za słuchawkę, dzwonił do Angeli i mówił jej, że kocha ją ponad życie, prosi o przebaczenie i w ogóle...

Angela znowu zjawiła się tak szybko, jak torpeda. Sonik przeszedł od śmierci do szczęścia, a Frola wyrzucili za drzwi.

Ostatnie kilka miesięcy małżeńskiego życia Sonika były jak maszynka do mielenia mięsa. Małżonkowie kłócili się prawie codziennie. Angela wylewała krokodyle łzy. Miała prawo tak się wydzierać! Kto, jak nie ona była winna? A może przebaczyć Sonikowi? Nie pozwolić sobie na życie, jakie ten uważał za konieczne? Po co pokazywać mu – każdego dnia! – swoją, zobaczcie tylko, „indywidualność”? Kto ją uformował, tę „osobowość”, budował, cegiełka po cegiełce, z przypadkowo znalezionego na ulicy surowca? Kto, jak nie Sonik?

To prawda, Sonik nie był łatwy we współżyciu. Ale miał do tego prawo. Był geniuszem... A Angela nie mogła, patrzcie tylko, znieść jego rozdrażnionego zachowania. Sonik nie był przyzwyczajony do zaczepek. Czuł się coraz gorzej. I wtedy Frol doszedł do wniosku, że bratu może pomóc znajomość z inną kobietą – klin klinem...

W małym mieszkaniu Frola zaczęły odbywać się spotkania jego brata z pewną całkiem młodą dziewczyną, studentką Akademii Sztuk Pięknych, szczerze zakochaną w Soniku i jego pracach. Sonik poweselał i Frol był przekonany, że wszystko mają już za sobą, władza krnąbrnej kobiety nad jego bratem wyczerpała się, a czas wyleczy rany.

Angela nie zamierzała jednak czekać. Od razu wyśledziła Sonika – prawdę mówiąc, miała nosa do takich spraw. Przyłapała go dosłownie w objęciach czułej dziewczyny – a brat był tak beztroski i zakochany, że nawet nie zamknął za sobą drzwi mieszkania Frola...

Nikczemna, szpiegująca go, dorosła kobieta, która zrobiła nie wiedzieć jakie przedstawienie z zupełnie życiowej, do wybaczenia, sytuacji. Czego, czego nie rozumiała?! Jak mogła mieć jeszcze jakieś pretensje? Zwłaszcza po tym, jak przemieniła jego życie w piekło?!

Dziewczyna potem opowiadała Frolowi, że Sonik wyglądał „strasznie”. Znieruchomiał, patrząc w oczy swojej Pomarańczowej Damy i nie wydał żadnego dźwięku, kiedy zebrała się i wyszła...

Sonik pożegnał się z dziewczyną, ubrał się i poszedł jej szukać. Wrócił do pracowni, zebrał wszystkie portrety Angeli – i w ich otoczeniu podciął sobie żyły.


* * *


– To tutaj – powiedział Frol Wiadryk. – Światła chyba nie ma... Ale jest sucho. Niektóre są w ramach, niektóre bez...

Strumień latarki wychwycił w ciemności jakąś szaro-różową plamę. Przyglądając się, Wład rozpoznał szarego łabędzia na różowym stawie. Bogorad wzruszył tylko ramionami.

– To nie jego prace – powiedział Frol Wiadryk. – Tutaj jest magazyn... Jego prace są tam.

I poszedł przed siebie. Biały promień latarki dotykał teraz jego pleców.

– Przecież nie będziesz robił żadnych gwałtownych ruchów? – doszedł do wniosku Bogorad.

– Tutaj – Wiadryk pokazał ręką. – Powinno być dobre światło... Najlepiej dzienne. Wszystkie jego prace podpisane są w prawym, dolnym rogu... Tylko, co wy chcecie zobaczyć? Czy nic nie ukradłem?!

Bogorad jeszcze raz wzruszył ramionami:

– Zemsta po dziesięciu latach... Mało prawdopodobne, Wiadryk. Za wiele tego. Zawsze martwił się o brata, a po dziesięciu latach zabrał, tak, i...

– Niczego nie uda się wam dowieść – szybko powiedział Wiadryk.

– Możliwe... Ale prace Samsona należą do wdowy po nim. Zgodnie z prawem.

– Zgodnie z prawem?!

Wiadryk odwrócił się. W świetle latarki jego szpetna twarz wyglądała, jakby była narysowana na zmiętym prześcieradle. W oczach kryła się uraza – wieloletnia. Ołowiana. Największa uraza w jego życiu. Jakby zwrot „zgodnie z prawem” stał się osobistym wrogiem, koszmarem, przekleństwem.

– Zgodnie z prawem?! Ta suka...

– Jeżeli jeszcze raz usłyszę to słowo – powoli powiedział Wład – wpakuję je tobie do gardła razem z językiem i zębami.

Wiadryk drgnął:

– I odpowiecie... Dlatego, że wszystko, co robicie ze mną, jest niezgodne z prawem! To... was będą sądzić, nie mnie!

W kieszeni Bogorada zapiszczał telefon.

– Tak?

Na zewnątrz, za wielkimi oknami, szumiał wiatr. Niżej mrugała, przykryta gałęziami, biała zamglona latarnia. Pachniało, zdaje się, oliwą – i jeszcze czymś specyficznym. Wład nigdy nie bywał w pracowniach malarzy, ale ten zapach był mu dziwnie znajomy.

– Tak – znowu spytał Bogorad. – Aha... Aha. No, oczywiście. Dziękuję, Soniu...

Promień latarki podniósł się wyżej. Białym palcem dotknął twarzy Wiadryka:

– To chyba wszystko, Frol. Przychodzi ci coś na myśl... Masz jakiś pomysł.

– To brednie – szybko powiedział Wiadryk. – Brednie.

Bogorad odwrócił się do Włada:

– Ostatnie prace Wiadryka wzrosły na wartości do niewyobrażalnych rozmiarów. I dalej rosną... Dwa portreciki, które podarował swoim znajomym, sprzedane zostały na aukcji za dwadzieścia tysięcy każdy. A to – Bogorad podniósł rękę, ogarniając otaczającą ich, ciemną przestrzeń, są jakieś kopalnie złota... Tak?

Frol spróbował wyskoczyć ze świetlnej plamy, ale Bogorad dopędził go promieniem latarki:

– Stój... Stój i nie ruszaj się.

– Brednie – nudno powtórzył Wiadryk.

Za jego plecami – Wład drgnął – pojawiła się jakaś twarz. Grube pociągnięcia pędzla migotały w białym, głupim świetle latarki. Płótno przedstawiało szczupłego, młodego człowieka z maleńką, ostro zakończoną, bródką.

– Kto to? – mimowolnie zapytał Wład.

Wiadryk odwrócił się całym ciałem. Zakrył oczy przed oślepiającym światłem:

– To ja... ale to nie wasza sprawa. To mój portret, nie widzicie? Mój portret też nie należy do mnie, zgodnie z prawem?

W twarzy młodego bródkarza było coś – nieuchwytnego – zupełnie niepodobnego do Frola Wiadryka o pulchnej, kwadratowej twarzy. Ten młody mężczyzna mógłby być, na przykład, jego siostrzeńcem.

– Nie dziwię się – cicho powiedział Wład. – Nie dziwię się, że nie poznała...

– Nie poznała?!

Wiadryk dał nura pod promień latarki. Coś runęło na ziemię. Ciemna postać uskoczyła w bok. Zachwiał się promień. Upadła na podłogę latarka. Wiadryk uwolnił się od Bogorada, próbującego go złapać i puścił się w dół po schodach. Po chwili dało się słyszeć jego rozpaczliwy krzyk i krótkie, niezrozumiałe repliki jakichś męskich głosów.

– Kto tam jest? – szybko spytał Wład.

– Policja – objaśnił Bogorad, podnosząc latarkę. – Nie ujdzie mu to na sucho. Może pan spać spokojnie, panie Palacz... Życiu pani Angeli Stach nic nie zagraża.

Władowi wydawało się, że wyczuł ironię w jego głosie. Chciał odpowiedzieć, podziękować. Po drugie, prosić o przebaczenie za to, że wygadywał takie głupie rzeczy. A po trzecie, wytłumaczyć się. Wyjaśnić, że Angela... Że ona...

Ale nie zdążył.

Promień latarki dotarł do ciemnego płótna. Z płótna – z ciemności – patrzyła na nich zuchwała, wesoła, żywa i silna kobieta. Wład poznał ją od razu – chociaż była o dziesięć lat młodsza i odmieniona przez autorskie spojrzenie Sonika... Samsona Wiadryka, który każde pociągnięcie pędzla wykonywał w natchnieniu. Światło, cień, ruch, oddech, życie...

– No i co, całkiem niezłe – powiedział Bogorad za jego plecami. – Niezła robota, prawda?

Wład nie odpowiedział.

W dusznej pracowni przypomniał mu się zapach lata i pomarańczy.

Загрузка...