8. Dolina Sumienia


– Co się z tobą działo? – przestraszył się wydawca.

– Trochę chorowałem – powiedział Wład. Wydawca zacisnął wargi:

– Ale spotkania są już umówione...

– Nie zamierzam ich odwoływać. Druga sprawa, trudno być czarującym... kiedy głowa tak boli.

– Ciśnienie? – poufnie zapytał wydawca. – Zatrucie? Czy po prostu suszy?

„Jeszcze jeden podejrzewa mnie o alkoholizm”– ponuro pomyślał Wład.

Wcześniej nie spotykał się z żadnymi czytelnikami. Wcześniej w ogóle nie pojawiał się wśród ludzi w charakterze jakiegoś tam pisarza. Sam bał się przyznać przed sobą, jak bardzo się boi. I jak nie chce się ośmieszyć.

Rano przyjechał po niego do hotelu samochód. Wład usiadł obok kierowcy, a po trzeciej minucie jazdy zaczęło mu się kręcić w głowie. Prawie całkowicie otworzył okno, zaczął oddychać pełną piersią, spróbował zmienić pozycję – mdłości nieco złagodniały, ale nie zamierzały ustąpić. „Czytelnicy będą zmartwieni”, pomyślał Wład i sam się sobie zdziwił. Okazuje się, że można nie tylko mówić przez zęby – niektórzy potrafią przez zęby myśleć.

W pierwszej księgarni poczęstowano go kawą z koniakiem. Zrobiło mu się trochę lepiej. Kiedy usiadł w końcu przy niskim stoliku na tle stelaży, prawie całkowicie zastawionych „Przygodami Gran-Grema”, kiedy popatrzył prosto przed siebie – w oczach zaroiło się od twarzy i fizjonomii, a w uszach zadźwięczało, zauważył, że spotkanie będzie musiał wytrzymać również szmaciany, zębaty Grem, ostrożnie posadzony na stosie książek...

W samochodzie – w drodze do następnej księgarni – wydawca długo milczał.

– No tak – powiedział w końcu, kiedy zbliżali się do celu.

– Nie przypuszczałem... szkoda.

Wład tylko się skrzywił. Głowę miał, zdawało się, wypełnioną płynnym ołowiem.

Znowu wypili kawę z koniakiem, ale Władowi nie zrobiło się lepiej. Utrzymując na twarzy uśmiech, jak akrobata utrzymuje na nosie domek z kart, wyszedł do miłośników trolla, urodzonego z nieprawego łoża. Pytali go, kiedy zaczął pisać, czy dużo zarabiają pisarze, czy ma rodzinę – i w tym momencie poczuł się jak kurczak, boleśnie wyrwany z rozgniecionej skorupy.

Nagle zobaczył, że na ulicy jest słonecznie, księgarnia duża, a ludzi zebrało się bez liku. Ujrzał twarze, w tym dziecięce, uśmiechającą się kobietą z zaczerwienionymi policzkami, pytającą o „początek drogi twórczej”, tłuściutkiego pacana, pytającego o zyski z pisarstwa i kobietę w okularach, która pytała o...

Wład ledwo powstrzymał się, żeby nie otworzyć ust. Angela – zupełnie odmieniona, w krótkiej blond peruce, w czarnych okularach na całą twarz – niewzruszenie czekała na odpowiedź.

– Troll z nieprawego łoża – to nie taka zła rodzina – powiedział Wład po nieprzyjemnie przedłużającej się przerwie. – Bez wątpienia, uważam go za syna... A uczciwie mówiąc – cenią sobie samotność. I bardzo nie lubię, kiedy ktoś próbuje mi ją odebrać.

Angela uśmiechnęła się jakby nigdy nic. Wład w pewnej chwili pomyślał nawet, że się pomylił, że to inna kobieta i zwidziała mu się Angela, tak jak zwidywała mu się kiedyś Anna...

Potem, w tłumie oczekujących na autograf, ktoś go potrącił. Odwrócił się – ale biała peruka była już daleko. Angela wychodziła – jeżeli, oczywiście, to była ona...

Przeklęta, pomyślał Wład prawie przestraszywszy się. Przecież ona się teraz nie odczepi! Znalazła go – wystarczyło przeczytać gazetę „Nowości książkowe”. To takie proste – znaleźć człowieka, szczególnie jeśli ten człowiek – jest pisarzem „na topie”.

Jak najszybciej z powrotem. Wrócić do poprzedniego statusu, kiedy był utożsamiany z czyimś pseudonimem. Wszystkie rozmowy – przez telefon, informacje – pocztą, pieniądze – na konto...

– To było o wiele lepsze – wydawca wyraził zdziwienie. – Po prostu zdumiewające.

– Co?

– Mówię o spotkaniu. Było jakby przyzwoitsze.

– Mówił pan komuś, gdzie mieszkam? – spytał Wład, milknąc po chwili.

Wydawca uniósł brwi:

– Nie. A co? Co pan ma na myśli?


* * *


Całą noc przesiedział przy komputerze. Gran-Grem, dzielny troll, wyprowadził Deję i Filozofa z nory Zjadaczy Strachu, ale już na drugi dzień było jasne, że ten, który idzie ich śladem, nie tylko nie został w tyle, ale nawet zmniejszył dzielącą ich odległość. Trzeba było iść szybciej i jeszcze szybciej, aż wędrowcy prawie opadli z sił, kiedy na horyzoncie pojawiły się wieże Miasta Żab...

Rano Wład poczuł, że zupełnie nie chce mu się spać. Oba spotkania z czytelnikami, zaplanowane na ten dzień, skończyły się o półtorej godziny później, niż przewidywano. Pytań nie było końca, wdzięk i przenikliwość „szanowanego autora” wprawiały publikę w zachwyt. W obu sklepach został momentalnie wyprzedany tygodniowy zapas przygód Gran-Grema. Wydawca nic już nie mówił, tylko prężył się jak najedzony kot.

Wład mocno wierzył, że Angela pojawi się w hotelu. Ale nie przychodziła. Czy mógł się pomylić?

Dziesiątego, odbywszy ostatnie dwa spotkania i korzystając z dobrego humoru wydawcy, Wład odbył z nim dosyć twardą rozmowę, której rezultatem było „prawo autora do życia osobistego”. Na najbliższe półtora roku Wład był wolny od jakichkolwiek wystąpień publicznych. Było to zaznaczone w specjalnym uzupełnieniu do umowy. Postawiwszy na swoim, Wład pożegnał się, wsiadł do samochodu i zniknął.

Jakiś czas krążył po mieście, rozpoznając i nie rozpoznając znajome miejsca. Zatrzymał się na parkingu przed instytutem teatralnym (wcześniej nie było tutaj żadnego parkingu). Powłóczył się po parku, gdzie swego czasu z mamą przesiedzieli na wszystkich po kolei ławkach. I park, i ławki, pozostały prawie nie zmienione.

Kwadrans spędził przed domem, gdzie wcześniej mieszkała Anna z rodzicami. Dom był zniszczony. Na byłym Ani balkonie rdzewiał czyjś rower. Nieznajome kobiety krzyczały do nieznajomych hałaśliwych dzieci. Wład włączył silnik i wyjechał z miasta.

Biegnijmy! Musimy znaleźć się za murami miasta jeszcze przed tym, jak słońce dotknie horyzontu. Jeżeli się spóźnimy – naszymi skórami naciągną bębny. Żaby nie rozstają się z tymi, którzy nie są do nich podobni...

Łuna stolicy długo była widoczna w tylnym lusterku, ale w końcu zgasła i ona.


* * *


Wład nie widział ich pierwszego spotkania. Na swoje nieszczęście, nie był wszędzie bywającym, ani wszędzie istniejącym. Kiedy wieczorem złapał Annę przy wyjściu długi jak szpilka, słomianowłosy młody człowiek, Wład od razu zauważył, że Anna już się z nim zna. I że poznali się całkiem niedawno.

Szli po ulicy obok siebie, nie dotykając się i prawie nie rozmawiając, a w odległości stu kroków za nimi wlókł się, jak zapomniany cień, Wład. Paniki póki co nie było, było tylko małe zamieszanie. Ten dryblas wyglądał tak, jak wszyscy poprzedni zalotnicy, a pomimo to był zupełnie inny. Ci poprzedni stanowili drażniącą przeszkodę – Sławek był rywalem. Wład wyczuł to jeszcze przed tym, kiedy dowiedział się, jak ma na imię.

On, widmo z ostatniego rzędu, student-fantom, „dureń”, musiał tylko wyjść z cienia. Tylko porozmawiać z Anną, wpaść przed nią na drogę, zaczepić mimo woli, powiedzieć, że ładnie wygląda, a potem zniknąć na tydzień. Po tygodniu wrócić i zerwać z gałęzi dojrzały owoc. A wtedy może nawet tysiąc Sławków iść z nią ciemną ulicą, bok przy boku, nie mając odwagi wziąć ją za rękę.

Siedział na murku fontanny i patrzył na brudno-beżowe gołębie, wydzierające sobie ostatni okruszek jego chleba. Można było rzucić naukę i znowu pojechać dokąd oczy poniosą, ale to oznaczało zrezygnować z pozycji, zdobywanych z takim trudem, ponownie stoczyć się z lodowatych schodów, po których przeszło się już parę stopni.

Można było zostać i być świadkiem miłości Ani.

Można było się jeszcze pomylić. Dlatego, że Anna jest osobą głęboką i nieprzewidywalną, jeżeli ją zainteresował Sławek, to jeszcze nie znaczy, że ich stosunki przerodzą się w coś poważnego.

Pamiętasz... Chociaż nie, na pewno nie pamiętasz. Byłaś wtedy dla mnie niedostępna. Po prostu przestałaś zauważać mnie w audytorium – mojej nieobecności też nie mogłaś zauważyć.

Wiesz, teraz wydaje mi się, że nasz uniwersytet – mam na myśli budynek i rozkład zajęć specjalnie był urządzony tak, żebyś mnie nie zauważała. Wszystkie te ogromne przestrzenie, poplątane korytarze, audytoria na kilkaset osób... Wszystkie te „strumienie”, tłumy, zgiełk, sale bez końca.

W każdym bądź razie, widziałem uniwersytet właśnie takim. Nie lubiłem go. Te, w których uczyłem się wcześniej, były jakby przytulniejsze, miały po kilka budynków... A ten był jedną cyklopową budowlą, chłodną, szarą, brudną. Z jakimiś niekończącymi się korytarzami, przejściami, schodami i piwnicami. Mrówkowiec. I przecież ani przez chwilę nie wierzyłem, że wybiorę jakąś specjalność, po prostu ukrywałem się w nim, jak przedtem ukrywałem się na innych uczelniach, uciekałem nie tylko od wojska, ale i od życia...

Wiesz przecież, że musiałem co roku przenosić się do innego uniwersytetu. To było trudne. Sam już nie wiem, za kogo mnie brali. Nauka nie sprawiała mi trudności, ale z powodu tych stałych przenosin nie byłem pewien, czy będę mógł zrobić dyplom. Bardzo dziwne – dwa ostatnie lata na uniwersytecie wspominam mile, prawie z wdzięcznością. A wdzięczny jestem przede wszystkim Tobie.

A wtedy – wtedy byłaś szczęśliwa, zakochałaś się. Po raz pierwszy i tak naprawdę. W człowieku, który był Ciebie wart.

Kochana, to były najczarniejsze dni w moim życiu. Dni, kiedy ostatecznie Cię straciłem.


* * *


Mokry śnieg oblepił drzewa. Paliły się białe i pomarańczowe latarnie. Cienie koślawych gałęzi rozmazywały się we mgle, wprowadzając nowy zwyczaj w przemyślną grę światła i ciemności. Wład szedł, widząc, jak siwieje pod nogami szarosina, topniejąca wilgoć.

Angela będzie go szukać. Teraz na pewno. Jakby postąpił, będąc Angelą?

Po pierwsze, wróciłby do znanego mu już domu pod pretekstem pozostawionej szpilki. Zobaczywszy, że dom jest pusty, a gospodarz wyjechał, skontaktowałby się z wydawcą... Wszystkie te podróże trochę by kosztowały, ale Angela, jak widać, ma zabezpieczony byt. W jaki sposób? To nie nasza sprawa. Dalej... porozumiałby się z wydawcą, przedstawił jako korespondent poważnej gazety, pragnący przeprowadzić wywiad z pisarzem Palaczem. Wydawca rozłożyłby ręce, w najgorszym wypadku poprosiłby, żeby przyjść za pół roku, dlatego, że pisarz Palacz pracuje w napięciu i prosił, żeby go nie niepokoić. A potem, być może, spróbowałby dodzwonić się do niego na komórkę...

Figa z makiem. W niedźwiedzim kącie, gdzie nie bez starań zaszyłby się, komórka nie miałaby zasięgu. Wydawca uprzejmym głosem zostałby poinformowany, że abonent jest czasowo niedostępny, ale nie przestałby go niepokoić, dlatego, że chociaż Wład znany jest jako oryginał, to umowy do tej pory nie złamał ani razu, nawet w szczegółach.

Jak Angela postąpiłaby później?

A to już zależy od tego, jak mocno zdążyła się przywiązać. Wład wiele razy widział, że różni ludzie różnie na niego reagują: im bardziej wewnętrznie niespokojny jest człowiek, im bardziej wrażliwy i nerwowy, tym większe ryzyko, że się przywiąże, i na odwrót...

Jakby nie było, Angela będzie musiała pogodzić się z tym, że Wład jest nieosiągalny. Po miesiącu, „przecierpiawszy”, straci ochotę, żeby się z nim zobaczyć, a nawet – będzie się wstydziła swojego nieopanowania. Wtedy Wład spokojnie wróci sobie do domu. Ale, niestety, nie wcześniej.

Dostał dreszczy. Pewnie mgła i wilgoć jest temu winna. I do tego ta bezsenna noc – w pokoju, który wynajął, nie otwierał się lufcik i całą noc przewracał się z boku na bok – od zaduchu...

I jeszcze dlatego, że przypominała mu się Anna.

Dlaczego właśnie teraz? Dlaczego tyle lat był spokojny, miło wspominał Annę, wysyłał jej uprzejme, starannie dobrane życzenia na święta? Pytał o zdrowie dzieci? Sukcesy Sławka?

Dlaczego teraz, kiedy trzeba usiąść i zagłębić się w pracy – dlaczego teraz wracają te dni, dotykają się, jakby suchymi, gorącymi nosami, w podnieceniu?

...Wypatrzył ich pierwszy pocałunek. Nie był wszędzie istniejącym i wszędzie bywającym, ale tropicielem stał się wybornym, to fakt.

Dlaczego miał wrażenie, że pocałunek był pierwszy?

Tak po prostu. Wiedział to.

W ciemnym zakątku, na czwartym piętrze, w pobliżu komórki, w której dozorcy chowali wiadra i szczotki. Za gipsowym popiersiem jakiegoś pisarza, który wcześniej stał na korytarzu, a teraz był przeniesiony na górę i skazany na zapomnienie. W zakurzonym i mało romantycznym miejscu Sławek po raz pierwszy całował się z Anną, a Wład ich wyśledził!

Sławek był nieśmiały. Zupełna gapa. Ale był bardzo czuły. Anna najpierw, przestraszona, wczepiła się w jego ramiona, potem zmrużyła oczy...

Wtedy Wład potrącił nogą drewniane krzesło bez jednej nogi, które kiedyś stało w auli, a teraz zamieniło się w rupieć i czekało na porąbanie na opał. Scena rozegrała się, jak w komedii: krzesło trzasnęło, zakochani odskoczyli od siebie, rozległ się tylko tupot na końcu długiego korytarza, a Wład wyszedł z ukrycia i poszedł w przeciwległą stronę – na szczęście schody prowadzące w dół były po obu stronach...

Tego wieczoru poznał na dyskotece bardzo ładną, ale odważną i marzycielską dziewczynę, i już od dwóch dni bawił u niej w bursie jakiegoś technikum, a rano zrobiło mu się tak wstyd, że podwinął ogon i uciekł jak zając. Potem jeszcze długo nie dawało mu spokoju jedno wspomnienie...

Napisał w końcu list do Anny. Pierwszy po paru miesiącach.


* * *


Śniło mi się, że słońce oddano w niewolę

Wielkiemu słonecznikowi przy drodze,

Że słońce jest odtąd na zawsze uwięzione

I trzyma swą drogę, posłuszne spojrzeniu

Ślepej, słonecznikowej twarzy.

A jeśli zbiorą się nad światem chmury

I słońcu nie uda się znaleźć przesmyku,

Żeby zobaczyć twarz swojego pana,

Czarną w wieńcu rudych liści -

Słońce umrze...


* * *


Lekarz był młody, nerwowy i z ambicjami. Miesiąc temu zastąpił starszego kolegę na stanowisku kierownika przychodni lekarskiej – jedynego doktora na całą wieś. Pracował jako pediatra, chirurg, terapeuta i ginekolog w jednej osobie i całe trzydzieści dni udawało mu się skutecznie potwierdzać swoje kompetencje. Niełatwa przeprawa czekała tego przyjezdnego, któremu zachciało się zachorować właśnie tutaj, specjalnie po to, żeby dopiec wstępującemu w zawód człowiekowi.

– Jest pan pewien, że nie jadł pan grzybów? Konserw? W ogóle to jadł pan coś?

Wład pokręcił przecząco głową. Od tego ruchu ból się wzmógł, jak szklana fala z białą pianą na czubku głowy.

– A jest pan przekonany, że nie był częstowany nie najlepszej jakości alkoholem? Wódką domowej roboty...

Wład nie miał ochoty odpowiadać. Który to już raz ma wyjaśniać, o co chodzi? W ogóle, odechciało mu się jeździć, rozmawiać, rozglądać. Poczuł się zmęczony tym wszystkim.

– ...Przyjeżdżaj – głośno mówił lekarz do masywnej słuchawki starego telefonu. – Tak, silne zatrucie! Tak, czekam.

Wlepiając wzrok w sufit trzęsącej się na wybojach karetki pogotowia, Wład obojętnie o czymś myślał. Lekarze, pielęgniarki... Kontakty w ciągu kilku dni... możliwe, tygodni...

Cholera wie, co mu jest?! Możliwe, że lekarz z ambicjami ma rację – zjadł albo wypił coś... Żywiła go gospodyni domu, u której od tygodnia wynajmował pokój... Z pozoru czysta kobieta... Ale kto może wiedzieć, co dała mu do jedzenia...

W tym momencie komórka, znajdująca się w kieszeni Władowej kurtki, przeczuwając chyba bliskość miasta, nagle odezwała się słabiutką, mechaniczną melodią.

Chłopak-sanitariusz, doglądający Włada, drgnął.

Wład z trudem dowlókł się do telefonu. Krzywiąc się od mdłości, podniósł słuchawkę do ucha:

– Tak...

– Halo – powiedział z daleka kobiecy głos. – W końc...

Telefon żałośnie zapiszczał. Ostatecznie przestała działać dawno nie ładowana bateryjka i rozmowa urwała się.


* * *


Chorował cały tydzień. Na szczęście, najgorsze podejrzenia lekarzy nie potwierdziły się i niczego poważnego u Włada nie znaleziono. Już piątego dnia zrobiło mu się lepiej, a siódmego poczuł w sobie taki przypływ sił, że postanowił uciec. Dwóch sąsiadów w pokoju (trzeci, na szczęście szybko wypisał się), dwie pielęgniarki, zmieniające się co drugi dzień, i uzdrawiający lekarz, sześć razy odwiedzający Włada na sześciu obchodach – w najgorszym wypadku pięć osób chodziło już w objęciach rodzących się więzów i Wład nie chciał ryzykować.

Wypisał się ze skandalem – słaby, jak mokra mucha. Okazało się, że do wsi, gdzie został Władowy samochód, komputer i Gran-Grem, nie jeździ żaden autobus, i trzeba było oddać ostatnie pieniądze kierowcy ciężarówki – po to, żeby go podwiózł.

Gran-Grema nikt nie zabrał (niewiadomo czemu Wład w pierwszej kolejności zaniepokoił się losem szmacianego trolla). Komputer został, ale w samochodzie ktoś rozbił boczną szybę i wyjął magnetofon.

– Chłopcy sąsiadów – powiedziała gospodyni.

Było jej niezręcznie, czuła się winna przykrości, jaka spotkała jego lokatora i od razu zwróciła Władowi pieniądze za trzy nie przemieszkane przez niego dni. Sprawy w sądzie Wład nie chciał zakładać, więc wrzucił rzeczy do samochodu i ruszył w drogę – z prędkością kropli miodu, spływającej po szkle. Na najbliższej stacji trzeba było oddać wszystko co do grosza na benzynę i byle jak zalepione okno. Wład marzył o tym, żeby dowlec się do dużego miasta, wyciągnąć pieniądze z konta i rzucić się w końcu na łóżko w dobrym pokoju hotelowym.


* * *


Kochana, nie możemy być razem.

Najbardziej ze wszystkiego na świecie pragnąłbym, żebyśmy byli razem. Ale naprawdę to niemożliwe! To byłoby podłe, rozumiesz. Zabiłem już jednego człowieka, mojego przyjaciela.

Jestem – jak kwas siarkowy, który pokochał sikorkę, maleńkiego ptaszka z czarnymi uważnymi oczkami.

Nienawidzę Twojego Sławka. Myślę, że lepiej Cię rozumiem niż on. Bardziej zasługuję na uwagę. Ale jestem – kwasem siarkowym, który kocha sikorkę.

Poza Tobą nie mam znajomych. I nigdy nie będę miał.


* * *


Dlaczego opuściłam dom! – płakała Deja. – Głupia jestem, głupia, i niech tak będzie, umrę na tej równinie, będę miała nauczkę na całe życie!

Gran-Grem chciał powiedzieć, że samobiczowanie na krańcu Doliny Sumienia jest daremnym i niebezpiecznym zajęciem. Już otworzył usta, ale w ostatniej minucie wstrzymał się i zamilkł. Słowa Deji nie miały większego znaczenia. To były nie tyle słowa, co drżenie suchego, gorącego powietrza. Za minutę Deja znów będzie zadowolona z siebie. Jej sumienie – to leniwy balonik na sznureczku, dlatego Deja, w odróżnieniu od dwóch jej towarzyszy, ma dużą szansę przejść Dolinę bez utraty...

Co się z nami stanie, Grem? – niespokojnie zapytał Filozof.

Często pytacie się, czy dobrze postąpiliście. Niekiedy przypisujecie sobie nieistniejącą winę... – wymamrotał Gran-Grem zamiast odpowiedzi.

Każdemu, kto myśli, to się przydarza – wolno odrzekł Filozof.

Nie każdemu – zaoponował Gran-Grem.

Co chcesz przez to powiedzieć?

– Tylko absolutnie bezduszny, obojętny i zadufany w sobie człowiek może przejść przez Dolinę Sumienia.

Jakiś czas Filozof obserwował obłok, zakrywający niebo nad głową Grema.

Zwykle w bajkach bywa inaczej. Tylko ten, kto jest dobry, chrobry, potrafi współczuć...

Więzy – powiedział Grem...


* * *


Trzecia książka przygód trolla z nieprawego łoża powstawała nieznośnie ciężko, nie tak, jak dwie pierwsze. Winne były temu choroby (zaraz po zatruciu, położyło Włada do łóżka okropne przeziębienie), mocno przeżyta przygoda z Angelą albo wspomnienie Anny – a troll i jego towarzysze zlepili się jak w syropie, o niczym nie mówili i działali nieprzekonująco. Wład co rusz musiał przywoływać ich do porządku, wracać do wyjściowej pozycji, wiele fragmentów wyrzucać i przepisywać gotowy już, wydawałoby się, tekst.

Przehulawszy kilka tygodni w hotelach, wciąż jeszcze przeziębiony, ospały, chorowity, wrócił w końcu do domu. Skrzynka pocztowa była otwarta i perfidnie wypatroszona. Do furtki przyczepiona była lepką taśmą kartka, ale mokry śnieg i odwilż prawie całkowicie zmyły atrament i domyślić się, kto i czego od Włada chciał, było niemożliwe.

Na wszelki wypadek zadzwonił do biura literackiego. Tak, wszystko idzie zgodnie z planem. Pierwszy wariant scenariusza filmowego jest gotowy, rękopis prześlą przez gońca, dlatego w najbliższym tygodniu pan Palacz nie powinien nigdzie znikać. Tak, według informacji z wydawnictwa, planuje się zwiększyć nakład... Tak, gazety pracują, jak było umówione, nie odnotowano żadnych przykrych niespodzianek. Korespondenci? Niewykluczone, że któryś z nich zechce przejawić inicjatywę, jednakże domowy adres pana Palacza jest utrzymywany w tajemnicy, jak się umawiali...

Następnego ranka Wład wypatrzył listonosza – i, wbrew zwyczajowi, zagadnąwszy go, spytał, czy to nie on zostawił na bramie kartkę. Listonosz, skrajnie niemiły, oświadczył, że: po pierwsze, pilnować bezpieczeństwa skrzynki nie jest jego obowiązkiem, po drugie, wyjeżdżając na długo, powinno się zostawić na poczcie zawiadomienie, a po trzecie, żadnej kartki nie zostawiał, a kto zostawił – nie ma pojęcia.

Wład wrócił do domu. Ogolił się i podszedł do szafy, żeby wyciągnąć czysty ręcznik – ręka natrafiła na obcy przedmiot. Otworzywszy ze zdziwienia usta, Wład wyjął z szafki przezroczystą, plastikową torebkę, pełną szamponów, balsamów i innych kosmetyczno-higienicznych przyborów.

No tak. To jest ta „szpilka”, po którą wracała Angela.

Mimo wszystko, ciekawe, co takiego było na tej kartce, która przemieniła się po kilku tygodniach w pokrytą zaciekami szmatkę?

Samopoczucie Włada, i bez tego nieszczególnie radosne, popsuło się jeszcze bardziej. Wlazł pod prysznic i długo tak stał, poruszając ustami, pod gorącym deszczem.

Próbował myśleć o trollu.


* * *


Dlaczego opuściłam dom! – płakała Deja. – Oj, durna ja, durna, widocznie tak musi być, umrę na tej równinie, będę miała nauczkę na całe życie!

Gran-Grem chciał ją rozweselić, ale nie wiedział, jak. To znaczy, mógł powiedzieć, że z całej trójki to właśnie Deja ma największe szanse na przeżycie w Dolinie Sumienia, a jej biczowanie się – nie jest niczym więcej, jak tylko kaprysem, i za chwilę znowu będzie radosna i zadowolona... Ale czy takie pocieszanie spodobałoby się Deji? Dlatego troll milczał.

Co nas czeka, Grem? – niespokojnie zapytał Filozof.

Dolina Sumienia – z niechęcią powiedział Grem.

Byłeś tam kiedyś?

Gdybym tam był, to byłoby widać. Na pewno byście zauważyli.

Okaleczenia? Jakieś szczególne piętno? Dlaczego ten, kto przekroczył Dolinę Sumienia, odróżnia się od innych?

Nie do końca odróżnia – powiedział Gran-Grem z jeszcze większą niechęcią. – Niektórzy są od urodzenia tacy...

Co chcesz przez to powiedzieć?

Tylko całkowicie bezduszny, obojętny i zadufany w sobie człowiek może przejść przez Dolinę Sumienia – powiedział Grem. – Dlatego, że tam, w Dolinie... jakby to najlepiej objaśnić. Jeżeli człowiek jest zdolny do odczuwania swojej winy... chociaż tak naprawdę nie jest w ogóle niczemu winny... to ta wina materializuje się w Dolinie Sumienia. Jeżeli chociaż raz w życiu zdarzyło wam się być winnym wobec bezdomnego psa, na przykład... to w Dolinie ten pies pojawi się przed wami i rzuci się na was. Tak to wygląda.

Jakiś czas Filozof patrzył na obłok, zasłaniający niebo nad głową Grema.

Zwykle w bajkach bywa inaczej. Tylko ten, kto jest dobry, chrobry, potrafi współczuć...

Więzy – powiedział Grem...


* * *


Zadzwonił telefon. Wład oderwał się od komputera i wyciągnął rękę po słuchawkę:

– Halo...

– Dzień dobry – uprzejmie powiedział kobiecy głos i Wład pomyślał, że to pewnie goniec, który miał mu przywieść rękopis scenariusza.

– Dzień dobry...

– Niepokoi pana jedna pana znajoma – powiedział głos bardzo oficjalnie. – Proszę mi uwierzyć, w żadnym wypadku nie odważyłabym się do pana zadzwonić... ale zostawiłam w pana domu bardzo ważną dla mnie rzecz. Kiedy mogę ją odebrać?

Kąciki Władowych ust obsunęły się w dół tak szybko, jakby usta ściągnięto klejem.

– Angela? – powiedział po chwilowej, bez wątpienia, przerwie. – Ta ważna rzecz to szampon?

– Nie – powiedziała słuchawka tak chłodno, że Władowi omal ucho nie zamarzło. – Chodzi o kosmetyczkę – to prezent... Tak więc, kiedy mogę przyjechać po nią?

– Kosmetyczka – tępo powtórzył Wład.

– Szampon może pan sobie zatrzymać – powiedziała słuchawka ironicznie.

– Dziękuję – powiedział Wład. – Kartka na bramie to pani sprawka?

– Tak – powiedziała słuchawka królewskim tonem. – Wróciłam od razu, jak tylko zauważyłam zgubę... ale pana już nie było.

„Można przypuszczać, że na spotkanie z czytelnikami przyszła po to, żeby odebrać swoją kosmetyczkę” – pomyślał Wład zjadliwie.

I w tym momencie zadrżał od jeszcze nie uformowanej, ale bardzo nieprzyjemnej myśli.

– No dobrze – powiedział zdecydowanie. – Może pani przyjechać, kiedy pani chce, chociażby zaraz... Zostawię pani kosmetyczkę na skrzynce pocztowej. Po prostu wyciągnie pani rękę i zabierze – nawet jeśli nie będzie mnie w domu.

– Jest pan bardzo miły – oznajmiła słuchawka.

I Wład nagle przypomniał sobie, jaka to myśl spowodowała w nim wewnętrzne napięcie minutę temu. Siedząc logikę wydarzeń,

Angela przepaliła już, rozerwała powstałe więzy. Wygląda na to, że chorobliwego popędu nie ma. Wygląda na to, że powinna teraz okropnie wstydzić się tego, co robiła pod panowaniem więzów.

I nawet pod groźbą śmierci czy w poszukiwaniu złotej sztabki nie powinna dzwonić do Włada, który wygonił ją z domu, jak zbitego psa...

Czy ta tania, plastikowa torebka z zamkiem błyskawicznym, rzeczywiście jest dla niej tak cenna?

Słuchawka od dawna już popiskiwała krótkimi sygnałami, a Wład siedział teraz i patrzył tępo na ekran, gdzie kroczył przez Dolinę Sumienia Gran-Grem z kompanami.

Ona zachowuje się tak, jakby drażniła więzy.

Nie ma nic gorszego – przywiązać się, uwolnić, a potem znowu przywiązać. To nie do zniesienia. To niemalże śmiertelne. Wiele lat temu, żegnając się z Dymkiem, Wład jeszcze tego nie wiedział.

Jeżeli otworzy się najniższą szufladę od stołu, jeżeli podniesie się jednocześnie wszystkie nagromadzone tam papiery – na samym dnie zwróci waszą uwagę czarno-biała fotografia, prawie nie pożółkła na przestrzeni czasu. Absolwenci zbiegają ze szkolnych schodów, żeby z żartami-figlami wskoczyć do autobusu...

Ale teraz Wład nie wyciągnie szuflady i nie będzie przerzucał papierów. Teraz wstanie, zawinie w gazety nie swoją plastikową torebkę, wyniesie na dwór i położy na wierzchu skrzynki pocztowej. I to wszystko. Na tym historia z Angelą doczeka się wreszcie upragnionego zakończenia.

– Mam nadzieję, że więcej nic nie zapomniała – powiedział Wład na głos.

W tym momencie za oknem przejechał samochód na sygnale.


* * *


– Panie Palacz! Przesyłka do pana! Rękopis z polecenia „Wszechfilmu”! Panie Palacz, jest pan w domu?

Wład wyszedł przed dom. Na oko osiemnastoletni chłopak stał pod bramą, machając wielką kopertą. Za jego plecami terkotała mała kurierska furgonetka.

– Proszę tu podpisać – chłopak położył papier na drżącej, ciepłej masce silnika. Wład wziął podsunięty mu długopis i pochylił się nad kartką w poszukiwaniu wskazujących ptaszków...

Ktoś go trącił w łokieć. Wład odwrócił się – zamiast gońca stała obok kobieta w obszernym, rudym futrze.

– Czy mogę odebrać swoją torebkę?

Wład spojrzał na chłopaka. Goniec wesoło uśmiechnął się:

– Podrzuciłem pana znajomą, przecież teraz te drogi...

Wydawało się, że czeka na jakąś pochwałę.

Wład przeniósł wzrok na Angelę.

Przyszła mu do głowy ospała myśl: Dlaczego powinien troszczyć się o życie i zdrowie tej baby? W końcu, jeśli będzie mu się rzeczywiście naprzykrzać... można wezwać policję. A jeżeli nawet umrze... co to Włada obchodzi?! Bóg świadkiem, zrobił wszystko, co w jego mocy, sumienie ma czyste...

Tak, Doliny Sumienia Wład nie przeszedłby nawet w połowie.

– Czy mogę odebrać swoją torebkę? – chłodno powtórzyła Angela.

Wład odwrócił się i poszedł do domu. Goniec coś krzyknął – ach tak, przecież Wład nie podpisał się po otrzymaniu koperty... Wrócił. Złożył swój podpis. Znowu skierował się do domu. W przedpokoju wziął z półki pod lustrem torebkę z przyborami toaletowymi i ponownie wyszedł na dwór. Ledwo powstrzymał się, żeby nie cisnąć torebką w Angelę. Nie odwracając wzroku, podał jej zapomniany przedmiot:

– Mam nadzieję, że więcej się nie zobaczymy?

W tym momencie uśmiechnęła się. Czarująco i bezwzględnie zarazem. W tym uśmiechu była jakaś podwójna, a nawet potrójna głębia, Włada aż ścisnęło w środku.

– Jak najbardziej – powiedziała Angela.

Ruszyła w stronę samochodu – goniec siedział już za kierownicą. Chwytając za klamkę, odwróciła się do Włada:

– A tak poza tym, jak z pana zdrowiem? Mówią, że pan chorował?

– Kto mówił? – spytał Wład, czując, jak drętwieją mu z zimna policzki.

Nie zmieszała się:

– Próbowałam pana odszukać przez wydawcę i on mi powiedział...

– Nic pani nie mówił – powiedział Wład szeptem. – Skąd pani przyszło do głowy, że byłem chory?

Wzruszyła ramionami. Otworzyła drzwi.

– Chwileczką! – krzyknął Wład.

Drzwi zatrzasnęły się. Wład skoczył do przodu i zagrodził samochodowi drogę. Chłopak-goniec teraz już wiedział, że podwożąc feralną damę, popełnił błąd.

– Tak? – zapytał zmieszany, wyglądając przez uchylone okno.

– Niech pana koleżanka wysiądzie – powiedział Wład. – Jeszcze nie skończyliśmy.

Angela, rozsiadłszy się na siedzeniu obok kierowcy, podniosła i opuściła pokryte futrem ramiona. Wład szarpnął drzwi. Angela zrobiła jeszcze ruch, żeby je zamknąć, ale było już za późno.

– Na parę słów – powiedział Wład, ciężko dysząc.

– Z jakiej racji? – chłodno spytała Angela. – Odzyskałam swój przedmiot. Proszę zamknąć drzwi.

– Skąd pani przyszło do głowy, że jestem chory?

– A czy to nie prawda? – spytała rozdrażniona.

Wład puścił drzwi, Angela zatrzasnęła je i zamknęła od środka. Chłopak wcisnął pedał gazu i furgonetka szybko zniknęła z pola widzenia.

Wład długo stał przy bramie i patrzył za odjeżdżającym samochodem. Świeży śnieg zasypywał już i wygładzał żebrowate ślady opon na białej drodze.

Niedobre przeczucie.


* * *


Po co opuszczałam swój dom! – płakała Deja. – Oj, głupia jestem, głupia, widocznie taki już mój los, umrą na tej równinie, będę miała nauczkę na całe życie!

Nie pójdziemy przez Dolinę Sumienia – twardo powiedział Grem. – Nikt z nas nie ma szans na to, żeby ją przejść... Tylko bezduszny człowiek, który nie ma poczucia winy, potrafi przeżyć w Dolinie. Trzeba będzie iść drogą okrężną.

A nasz prześladowca? – niespokojnie zapytał Filozof. Co będzie, jeżeli on przejdzie bez problemu? Jak tam u niego z sumieniem, nie wiesz?

Grem pokiwał głową:

Najprawdopodobniej, to on nie ma ani sumienia, ani jego przeciwieństwa. Nie ma takiego organu, którym mógłby odczuwać poczucie winy – tak jak ty z Deja nie macie organu, którym moglibyście przyciągać i odpychać metalowe przedmioty...

– A ty masz? – zainteresowała się Deja.

A jak myślisz, dlaczego strzały z żelaznymi grotami mnie nie ruszają? – zdziwił się Grem.


* * *


Scenariusz mu się nie spodobał. Zbyt prostolinijny, w wielu miejscach uproszczony, przypominający komiks. Usiadł, żeby napisać obszerny list do scenarzystów, dopisał do połowy i przerwał, zdając sobie sprawę, że bezpośredniego spotkania mimo wszystko nie da się uniknąć.

Pojechał na pocztę i w końcu wrzucił do skrzynki list do Anny, który nosił w kieszeni chyba już od kilku tygodni. Spytał o korespondencję „poste restante” – jednak żadnych listów na jego nazwisko nie było.

Kiedy wrócił do domu, usiadł do komputera, ale troll z kompanami tak bardzo ugrzęźli w różnych zasadzkach na podejściu do Doliny Sumienia, że wyciągnąć ich bez przeróbki całej ostatniej części wydawało się niemożliwe. Wład wyjął z szopy narty, natarł je od spodu cuchnącym smarem do miękkiego śniegu, włożył skafander i puścił się po stromiźnie, co chwilę obijając sobie kostki u nóg i sapiąc przy tym, jak maszyna parowa.

Dwie godziny drogi od domu znajdowała się znakomita, dobrze przygotowana trasa narciarska. Kiedy Wład, cały czerwony i spocony, tam dojechał, przyszedł mu do głowy pomysł na opowiadanie: o tym, jak dwóch braciszków zgubiło zimą klucz od domu, a mama przyjdzie dopiero późno wieczorem i teraz sterczą tak pod domem, złoszcząc się na siebie i wymyślając straszliwe kary. Starszy, w oczekiwaniu na wieczór, zaczyna wyobrażać sobie cały wszechświat z jego planetami, słońcem i ludźmi, a młodszy staje się w tym wszechświecie złym duchem, niszczycielem, szatanem...

Kiedy się ściemniło, Wład wziął gorący prysznic i wypił pół butelki koniaku.

Zasnął, o niczym nie myśląc.


* * *


Trzeciego dnia najpierw poczuł łamanie w kościach. Myślał, że pewnie znowu się przeziębił i połknął na noc aspirynę. Ale na drugi dzień, rano, łamanie przeszło w ból, do którego dołączyło się jeszcze uczucie duszności, znużenia i ogólne osłabienie.

Wszystko już dobrze wiedząc, kręcił się jeszcze po domu, zaglądał do lustra, głupio się uśmiechał i mówił do swojego bladego odbicia:

– No nie... Nie wierzę...

Czy Dymkowi strasznie było umierać? Umierać, wiedząc, że mógłby przeżyć, gdyby obok był Wład? Czy przywoływał przyjaciela? Czy prosił lekarzy, żeby przyprowadzili go do niego? I co lekarze wtedy myśleli? Że bredzi?

Wład przypomniał sobie rude futro, chłodne, oceniające spojrzenie – no i ten uśmiech. Uśmiech, po którym wszystko stawało się jasne i nie można było nacieszyć się, kręcąc się wokół domu na nartach po lepkim śniegu...

– Nie! – Wład uderzył pięścią w stół z taką siłą, że Gran-Grem spadł z obudowy komputera, a ręka na chwilę odmówiła mu posłuszeństwa. – Nie wierzę... Jak to?! Czy to znaczy...

To nic nie znaczy. Chociaż wiele wyjaśnia. Wszystko, co robiła ta kobieta, było doskonale przygotowaną kampanią w celu przywiązania kogoś do siebie. Wiedziała o naturze więzów wcale nie mniej niż Wład. Co chciała osiągnąć?

To, co chciała osiągnąć, w końcu się stało.

Wład roześmiał się. Śmiał się do rozpuku i rżał jak koń. Zrobiło mu się bardzo wesoło. Chciałby zobaczyć twarz Angeli w tym momencie, kiedy ta zrozumie...

Zadźwięczał dzwonek do drzwi. Cały czas jeszcze krztusząc się od śmiechu, Wład poszedł otworzyć.

Cios! Piękna kobieta na progu. Jednocześnie wyciągnięte ręce i złączone dłonie. Ciepła, wiosenna ulewa, promień słońca na policzku, momentalnie znikający ból, uczucie spokoju i radości – tak to wygląda od wewnątrz. Teraz wie, co musiała czuć Iza, spotykając się z nim po kilku dniach rozłąki.

Kobieta odwróciła się. Najpierw w jej oczach na mgnienie pojawiło się ukojenie, wygładziły się chorobliwe zmarszczki na czole. Potem długo patrzyła na Włada – jakby był rozkładającym się trupem, który dopiero co wyszedł spod jej łóżka.

– Wejdź – powiedział chłodno.

Teraz, kiedy euforia już opadła, zobaczył przed sobą nie czarodziejkę-wybawicielkę. Zobaczył zatroskaną, bladą sierotę.

– Czego jeszcze zapomniałaś? Papci? Chusteczki do nosa?

Tylko patrzyła.

– No, nie krępuj się. Staniczka? Jakiegoś guzika? Poszukaj sobie, czego zapomniałaś, mój dom jest do twojej dyspozycji, no, dalej, szukaj...

Milczała.

– Dziwna sprawa – powiedział Wład sam do siebie. – Nieprawdopodobne. Niesamowity zbieg okoliczności, co za przypadek... Dlaczego mam taką ochotę plunąć ci w twarz, koleżanko?

– Widzimy się po raz ostatni – powiedziała cicho. – Teraz wyjadę, a ty zostaniesz. Będziesz mnie szukał, będziesz narzekał, klął, wrzeszczał z bólu... Będziesz walił głową w ścianę, przyzywał mnie...

Uśmiechnął się:

– Skąd ty tak dobrze wiesz, co się dzieje z tymi, których zostawiłaś? Zajmowałaś się tym już? Przywiązywałaś do siebie ludzi – specjalnie? Mężczyzn? Bogatych? Nie mam racji?

– Będziesz się skręcał, wił, będzie ci się wydawało, że twoje ciało rozrywają na części, że żywcem jedzą cię robaki...

– Ty także – powiedział bez uśmiechu na twarzy. – Wszystko to ciebie też czeka.

– Ale ja wytrzymam – powiedziała przez zęby.

– Tym lepiej – wstał i wymownie pokazał ręką w kierunku drzwi. – Żegnaj. Droga wolna.


* * *


– To ja pisałem te listy – powiedział Wład. – Kwiecień – to ja.

– Domyśliłam się – powiedziała Anna po krótkiej przerwie.

– Wiedziałem, że się domyśliłaś.

Tego dnia mieli ostatni egzamin. Tego dnia Wład otrzymał w końcu swój „ogólny dyplom”, a Anna – wiedział to – znalazła pracę w rodzinnym mieście, w jakiejś gazecie i przysłali jej nawet imienne zawiadomienie.

Znany był już dzień ślubu Anny i Sławka.

Wiele spraw się wyjaśniło.

O szóstej, pod wieczór, niebo przybrało złocisto-fioletowy odcień. Z daleka słychać było jakieś głosy, muzykę, popiskiwanie jaskółek.

– Szybko się domyśliłam – powtórzyła Anna szeptem.

– A ja szybko spostrzegłem, że się domyśliłaś.

Ktoś zawołał Annę, ale nie obejrzała się.

– Nie myślisz chyba, że jestem jakiś pomylony – powiedział Wład.

– Nie – wolno odezwała się Anna. I spytała po chwili: – Jesteś... nieuleczalnie chory?

– Tak, bez wątpienia – powiedział Wład.


* * *


– To znaczy, jak to – wszystko jedno gdzie? – spytała kobieta w okienku kasy. – Konkretnie dokąd?

Wład z trudem podniósł głowę. Ogarniający go smutek był jak wieczór – najpierw niespokojne minuty po zachodzie słońca, potem zmrok i w końcu powoli zalegające ciemności. Teraz Wład wchodził w zmrok. Każdy, nawet najmniejszy ruch, powodował sprzeciw, „nie mogę”, tępy ból.

Rozkład lotów zajmował ogromną ścianę naprzeciwko. Wład zmrużył oczy. Gdyby tylko mógł przyłożyć palec do tego żółtozielonego „prześcieradła”, wybór byłby o wiele prostszy – ale dla tej zwycięskiej operacji Wład miał zbyt krótkie ręce.

– Dokąd jest. Następny. Lot? – spytał kobiety w okienku. – Wszystko. Jedno. Dokąd.

Nie zdziwiła się. Popatrzyła na niewidoczny dla Włada monitor:

– Lot dwieście dwudziesty, do Ostendy. Ma pan wizę?

– Nie. Wymagający. Wizy – uściślił Wład.

– Sześćset siedem. Majsk. Za cztery godziny. Odpowiada panu?

Wład zapłacił.

Wewnętrzny zmrok robił się coraz gęstszy. Zaczynał bać się, że nie da rady wejść do samolotu. Odprawa zacznie się już za dwie godziny...

Zmusił się, żeby odstawić samochód na płatny parking. We wstecznym lusterku odbijała się szara, ciężka, jakby odlana z asfaltu twarz z kwadratową szczęką. Chłopak, pobierający opłaty za postój, z obawą popatrzył na dziwnego klienta.

Na zegarze była czternasta zero pięć. Zwlekał z odjazdem: najpierw nie mógł dodzwonić się do wydawcy, potem ugrzązł w korku, a jeszcze potem...

Trzeba zjeść jakiś obiad, powiedział sam do siebie. I powlókł się – ze swoim nieposłusznym, pełnym bólu ciałem – w kierunku szklanych drzwi, do restauracji. Mdliło go od patrzenia na jedzenie, ale zmusił się i zjadł talerz ciepłego bulionu z kawałkami warzyw. Wbrew oczekiwaniu, poczuł się trochę lepiej. Znalazł w sobie dość siły, żeby przejść przez cały plac i usiąść przy stoliku w kawiarni, która była tyleż droga, co egzotyczna. Do rozpoczęcia odprawy pozostawała godzina. Wład zamówił filiżankę najmocniejszej kawy z najlepszym koniakiem.

Co go czeka w Majsku? Nieważne. Wcześniej nigdy tam nie był. Nikt go tam nie zna. Wynajmie pokój w hotelu i powiesi na drzwiach tabliczkę z napisem „nie przeszkadzać...”

Możliwe, że w jakimś momencie nie wytrzyma i zapragnie wrócić do Angeli. Już jest mu ciężko.

Potem, kiedy go znajdą, zrobi się małe zamieszanie. Odwiozą go do szpitala... A tam będzie narażony na ryzyko kontaktu z salowymi i pielęgniarkami, chociaż z drugiej strony nie będzie czasu na to, żeby myśleć o pielęgniarkach, kiedy samemu się będzie umierało...

Wład mocniej zacisnął wargi. Wypił resztkę płynu z prawie pustej już filiżanki. Usta wypełniły się kawowym osadem i Wład zaczął rzuć go, czując, jak chrzęszczą w zębach nie zmielone do końca kawałki brązowych ziarenek.

Zadźwięczał telefon w kieszeni. Wład mechanicznie wyciągnął rękę. Zawahał się. Cofnął ją.

Teraz wszyscy siedzący przy sąsiednich stolikach patrzyli na Włada – pewnie dlatego, że telefon dzwonił już zbyt długo. Powinien go wyjąć i odebrać dla świętego spokoju albo najlepiej wyrzucić...

Wyrzucić. Wład skrzywił się.

Telefon nie dawał spokoju. „A może to wydawca?” – ospale pomyślał Wład, doskonale wiedząc, że okłamuje sam siebie. To nie wydawca. To dzwoni Śmierć.

„Będziesz się skręcał, zwijał z bólu, będzie ci się wydawało, że twoje ciało jest rozrywane na części, że jedzą cię, żywego, robaki...”

Złość dodała mu tylko sił. Wyciągnął w końcu telefon z kieszeni, ale wyświetlony numer nic mu nie mówił.

– Halo...

To nie on powiedział. To ktoś inny nacisnął przycisk z napisem „odpowiedź” i przyłożył słuchawkę do ucha.

– Ja umie...ram – powiedziała słuchawka. – Po...móż mi.

Wład milczał.

– Gdzie... jesteś – szeptała słuchawka. – Pro...szę. Zlituj się.

– Jesteś sama? – spytał.

– Zlituj się.

– Sama to zrobiłaś...

– Zli...

Słuchawka jęknęła, jak od bolesnego skurczu.

– Wła...d. Jestem u ciebie pod do... pod drzwia...

Nacisnął po raz drugi przycisk „odpowiedź”. Od razu zrobiło się cicho – ludzie, siedzący przy sąsiednich stolikach, eleganccy, dokądś wyjeżdżający, udający się pewnie do uzdrowisk, za granicę w interesach, bezgłośnie otwierali usta i pytali się nawzajem, czy nie trzeba wezwać „Pogotowia” do tego dziwnego człowieka, który chyba nie czuje się najlepiej, wystarczy na niego popatrzeć...

Wład schował wyłączony telefon i wstał od stołu.

...Samolot do Majska wyleciał punktualnie. Co do minuty.


Загрузка...