2. Dziewczyna


– Jeśli on ciebie nie poprosił, może ze mną zatańczysz?

Dziewczyna drgnęła i odwróciła się.

Była o połowę głowy wyższa od Włada, ale to z powodu noszenia niewyobrażalnych rozmiarów szpilek. Dopiero bez butów można było dokładnie określić jej wzrost.

– Mówię, że może ze mną zatańczysz? Teraz to on już drugą poprosił, zobacz!

Dziewczyna zaczerwieniła się. Twarz zdradzała jej myśli: zastanawiała się, czy wymierzyć Władowi, policzek, czy nie?

Zazdrosny Kawaler, chłopak gdzieś siedemnastoletni, poprosił przed chwilą do tańca swoją koleżankę, co prawda mniej sympatyczną, ale za to dużo ładniejszą. Wład obserwował ten proces rozczarowywania się od początku do końca. Właściwie przychodził na tańce także dla takich właśnie przedstawień, scenek rodzajowych, które następowały tutaj jedna po drugiej.

– Jesteś jeszcze dzieciakiem – z rezygnacją wyznała dziewczyna.

– Nieprawda, mam już czternaście lat – oburzył się Wład. – Taka mądra jesteś, to zdejmij obcasy, zobaczymy, kto jest dzieciakiem...

Dziewczyna w tym czasie wodziła wzrokiem za Zazdrosnym Kawalerem.

– No, to spadaj już – wycedziła w końcu z niechęcią. Chociaż, zastanowiła się, lepiej chyba zatańczyć z tym dzieciakiem, niż przez cały wieczór podpierać ścianę.

Prawdę powiedziawszy, dyskoteka przypominała ciemny, gęsty las, w którym wszystkie drzewa postradały zmysły, powyłaziły z korzeniami z ziemi i zaczęły podrygiwać i falować. Przez tańczące „pnie” z ogromnym trudem przedzierały się kolorowe łuny wirujących reflektorów, muzyka dudniła, uszy się trzęsły. Podczas tańca Wład musiał śmiertelnie uważać na obcasy swojej partnerki – dobrze wiedział, że wystarczy, jak raz nadepnie mu na nogę, a na długo to zapamięta.

Była bardzo sympatyczna, nawet niczego sobie – pomyślał. I do tego zupełnie obca – Wład nigdy w życiu jej nie widział. Ani w szkole, ani w parku, ani na dyskotece, ani w sklepie – nigdzie...

Muzyka uspokoiła się, złagodniała. Wszyscy na sali przestali skakać, połączyli się w pary, objęli i zawiśli jedno na drugim, rytmicznie kołysząc się, jak meduzy w głębinach morza.

Dziewczyna trochę się ociągała, ale w końcu położyła Władowi rękę na ramieniu.

– Jak masz na imię? – spytał.

– Iza.

– Jakie pię...

Ale w tym momencie ugryzł się w język, rozumiejąc, że palnie głupstwo. Że każdy, kto chciałby się z nią poznać, zacząłby właśnie od tego.

A ona patrzyła ironicznie i czekała na dalszy ciąg.

– A ja jestem Wład – powiedział. – Tak nawiasem mówiąc, jestem mistrzem osiedla w szachach.

– Tak? – zdziwiła się. – A do której szkoły chodzisz?

– Do sto trzydziestej trzeciej.

– A ja do sześćdziesiątej piątej...

Jej obcasy niebezpiecznie wbijały się w podłogę, tuż obok butów Włada.

– Często chodzisz na dyskoteki? – spytał, dalej się kontrolując.

– Pierwszy raz przyszłam – wyznała nie wiadomo czemu z przykrością. – I wcale mi się tu nie podoba, wszyscy wyglądają jak jakieś kukły... Mózgów nie mają i dlatego tak śmiesznie przebierają nogami...

– Dlaczego od razu – dodał polubownie Wład – nie mają mózgów, chyba nie jest z nimi tak źle.

– Będę już chyba szła – powiedziała Iza, a spokojna piosenka, jakby usłyszawszy te słowa, właśnie się skończyła..

– Odprowadzę cię, dobra? – zaproponował Wład.

– Nie, nie trzeba.

– A jeżeli cię ktoś zaczepi? Jest późno.

– A co, wstawisz się za mną? – roześmiała się.

– Jestem przecież mistrzem szachowym – powiedział z wyrzutem.

– I co, dasz mu po głowie, tym pudłem?

– Nie, tym – i popukał palcem po głowie. – A zresztą, jeżeli nie chcesz, bez łaski, mogę cię nie odprowadzać...


* * *


Miała piętnaście lat, najlepsze oceny w klasie, a jej reportaże cieszyły się niezwykłą popularnością (to ze względu na styl) na konkursach młodych dziennikarzy. Pragnąc mocnych wrażeń, oderwała się od książek i poszła na dyskotekę (nic mnie tam nie ciągnie, ale dobry dziennikarz, ze względu na swoją pracę, powinien wszystkiemu przyjrzeć się z bliska), ale w konsekwencji wracała do domu jeszcze bardziej rozczarowana i do tego plątał jej się jeszcze pod nogami ten młodociany podrywacz...

Ostatniej myśli nie wypowiedziała na głos – od czasu do czasu rzucała okiem na Włada i jej spojrzenie wyrażało jakieś zdziwienie. Dlaczego obok idzie ten dzieciak, a nie Zazdrosny Podrywacz w skórzanej kurtce?

Mieszkała dwa przystanki od parku. Wład podszedł z nią do żelaznych drzwiczek, na których czarny, wykuwany smok trzymał w zębach tabliczkę z numerem „osiemnaście”.

– Szkoda – westchnął Wład, żegnając się.

Wahała się, ale w końcu zapytała:

– Czego szkoda?

– No, szkoda, że nikt nas nie zaczepił, już ja bym im pokazał, gdzie raki zimują...

Nie wytrzymała i uśmiechnęła się. W jej oczach, chyba nie po raz pierwszy, pojawiło się coś w rodzaju zainteresowania.

– Mimo wszystko, fajny z ciebie chłopak... tylko trochę egoista.


* * *


Zaczęli się ze sobą spotykać. Przy szachach wyglądali jak dwa aniołki, grzeczne, dobrze wychowane dzieci.

Wład przychodził do Izy z szachami pod pachą – rodziców zwykle nie było w domu – i cierpliwie czekał, aż skończy odrabiać lekcje (Iza przechwalała się: „tego jeszcze nie przerabialiście?”, „tego zadania nigdy byś sam nie rozwiązał”). A potem pili herbatę, jedli nieśmiertelne obwarzanki i zaczynali grać.

Iza wcale nie była taka głupia i Władowi udało się trochę nauczyć ją gry. Zresztą szachy szybko jej się znudziły i dla odmiany brali talię kart, która była chyba bardzo stara, bo wyglądała, jakby za długo trzymano ją w rybim tłuszczu. W kartach Iza nie miała sobie równych. Ograwszy Włada kilka razy z rzędu i podkarmiwszy tym samym swoje wiecznie nienasycone ego albo wyrzucała go za drzwi („no idź już, rodzice mogą zaraz wrócić”), albo w przypływie miłosierdzia umawiała się z nim na skwerku.

Wład dobrze wiedział, że wieczorem na skwerku jest zawsze ciemno i kręci się mało ludzi, że w dzień Iza nigdy się z nim nie umówi – jeszcze dziewczyny zobaczą!

Poza tym Iza, pomijając jej nieśmiałość, była w tych sprawach bardzo niedoświadczona, nie brała pod uwagę bystrości koleżanek. I pewnego dnia, o zmierzchu, rzeczywiście tak się stało – pod samotną latarnią, jaskrawo żółciejącą na obrzeżach skwerku, wpadli na siebie, Iza, przylepiona do Włada i trzy panny szukające „przygód”.

Dziewczyny nawet się nie odezwały. Zaczęły dawać sobie tylko jakieś dziwne znaki, nadymać policzki, chichotać i szeptać coś na ucho. Wład na mgnienie poczuł się jakoś nie tak, jakby coś z nim było nie w porządku. Czy nie wygląda czasami jak karzeł, kaleka albo jakiś obdartus? Czy to takie dziwne, że Iza spaceruje po skwerku z chłopakiem o rok od niej młodszym? Nawet, jeżeli nie jest wysoki? Nawet, jeśli nie ma skórzanej kurtki, tylko zwykłą szkolną bluzę?

Dziewczyny dalej coś szeptały i chichotały, co przypominało trochę jakby cichą grę jakiegoś kameralnego zespołu jazzowego. Nie potrafiły inaczej. Gdyby Wład był chociaż wyrostkiem w kasku na motorze, na pewno znalazłyby jakiś szczegół, do którego można by się doczepić i parskałyby wtedy śmiechem, strzykały oczami z wyjątkowym rozdrażnieniem. Możliwe, że były zwyczajnie zazdrosne.

Kiedy dziewczyny były już daleko za zakrętem, Wład otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale Iza, nie czekając na żaden komentarz, odwróciła się i nic nie mówiąc, zniknęła w ciemnościach.

– Hej, a ty co?! – krzyknął Wład. Żadnej odpowiedzi.

Jeszcze tego samego dnia, wieczorem, Wład zadzwonił do niej. Chciał wytłumaczyć dorosłej, ale chyba trochę głupiej dziewczynie, jak bez sensu jest zadręczać się z powodu tego, co myślą o niej jakieś tam latawice.

– Zamknij się i siedź cicho, smarkaczu – powiedziała Iza, drżącym od złości głosem. – Zostaw mnie w spokoju... i nie dzwoń tutaj więcej, rozumiesz?


* * *


Przyszła wiosna.

Od czasu, jak zaczął topnieć śnieg, Włada nie opuszczały myśli, a nawet przeczucia co do przyszłości. Teraz śniegu już prawie nie było, a spod brudu i śmieci wysypała się wszędzie nieposkromiona zieleń. Wład coraz bardziej uchylał lufcik, żeby wpuścić do mieszkania jak najwięcej wiosennego zapachu.

Wiedział, że nie zostanie w mieście na zawsze: jak tylko skończy szkołę, wyjedzie – możliwe, że daleko stąd, ale możliwe, że całkiem blisko. Nie chodziło o odległość, a raczej, nie o tę odległość, którą można przejechać pociągiem, chodziło raczej o jakiś wewnętrzny dystans, który trzeba by jeszcze przezwyciężyć. Bo kiedy wróci – a wróci na pewno – jego kumple będą mieli twardy orzech do zgryzienia.

A Iza – Iza będzie w ogóle bardzo mocno płakać, najmocniej ze wszystkich. Zazdrosny Zalotnik w skórzanej kurtce jeszcze do dzisiaj nie może złapać powietrza i... Dlaczego dziewczyny są takie głupie? Nawet te, które mają najlepsze stopnie? A może to właśnie one są najgłupsze?

Nie wytrzymał i podzielił się wątpliwościami z Dymkiem. Ten najpierw długo milczał, pocierając palcem o czubek nosa, a potem opowiedział Władowi historię, która przytrafiła mu się tego lata na obozie. Wład w duchu dziękował mu za tę szczerość. A to, że większość szczegółów tej opowieści Dymek pewnie wymyślił, nie miało już takiego znaczenia.

– A może by tak otworzyć klub wszystkich, którzy nie cierpią dziewczyn – zaproponował Dymek.

Wład zamyślił się.

– Wiesz co – powiedział w końcu – to jest takie niesprawiedliwe. Kiedy miałem jedenaście lat rzeczywiście nie mogłem na nie patrzeć... Ale teraz to im współczuję. Jak można tak przeżywać wszystko z powodu jakichś tam trzech chichoczących idiotek.

– A wyobraź sobie – powiedział Dymek – idziesz ze swoją Izą, a ona ma jedną nogę krótszą od drugiej... Idziesz, a tu stoi Kukułka z Klaunem i, zobaczywszy was, zaczynają pękać ze śmiechu... Co byś wtedy zrobił?

– Chyba ty masz jedną nogę krótszą od drugiej – oburzył się Wład.

– No co ty, na żartach się nie znasz, ja tylko tak, dla przykładu...

W nocy Władowi przyśniła się Iza – rzucał się, żeby zmierzyć jej nogi, czy są w porządku, jednakowej długości. A nogi były bardzo długie, zabrakło mu metrówki. Wład zaczynał od pięt i podnosił miarę do góry, coraz wyżej, ale Iza za każdym razem wyślizgiwała mu się, jakby była wysmarowana mydłem i krzyczała, żeby na zawsze zapomniał jej numer telefonu...

Trzy dni później, po przykrym incydencie na skwerku, mama powiedziała do Włada:

– Słuchaj Władziu, ktoś dzwonił i milczał do słuchawki, może to do ciebie?

Wład westchnął i wzruszył ramionami. Może to Marta Czysta w taki sposób przypomina mu o swoim istnieniu...

Minęły kolejne dwa dni i na trzeci dzień, wieczorem, kiedy Wład szykował się już do spania i doczytywał jeszcze w łóżku ostatnią stronę, telefon znowu zadzwonił.

Wład nie lubił późnych telefonów.

– Cześć – cicho powiedziała Iza.

Nie wierzył własnym uszom, a dokładniej lewemu, do którego przyłożona była słuchawka.

– Zostawiłeś u mnie swoje szachy – powiedziała jeszcze ciszej Iza.

– Możesz je sobie wziąć – zakomunikował Wład i zamierzał już odłożyć słuchawkę, ale nie wiadomo czemu nie zrobił tego.

– A tak w ogóle to jestem chora – powiedziała Iza tak cicho, że zwykłe zakłócenia na linii prawie zagłuszyły jej głos. – Coś z ciśnieniem jest u mnie nie w porządku... Być może pojutrze zabiorą mnie do szpitala...

– Z jakim ciśnieniem? – zirytował się Wład. – Co ty, masz sto lat czy co?

Iza tylko westchnęła.

– No to, dobrej nocy – powiedział Wład.

– Dobrej nocy – ledwie dosłyszalnie odezwała się Iza.


* * *


Następnego dnia była niedziela. Cały ranek Wład wylegiwał się w łóżku i rozmyślał.

Co tak naprawdę wie o dziewczynach? Oprócz tego, że noszą sukienki, zaczynają się malować i przeciętnie są wyższe od wszystkich pacanów o pół głowy?

Co podpowiada mu, że telefon od Izy to nonsens, nic takiego? To nieporozumienie? Że nie powinna była dzwonić?

A może jest tak, że niewiele wie o sobie? W historii ludzkości pełno było lowelasów, którzy, zewnętrznie, niczym szczególnym się nie wyróżniali, a poskromili serca najbardziej zadufanych w sobie kobiet – tak zwyczajnie, dla sportu, dla zabawy...

Wład nie wytrzymał i roześmiał się.

– A tobie co? – spytała mama.

– Wyobraź sobie mamo mnie, który nie może opędzić się od dziewczyn, któremu dziewczyny nie dają spokoju.

Mama lekko uśmiechnęła się.

– Popatrz tylko na mnie...

Wład spojrzał.

Wszyscy go lubią. Dziewczyny też. Co w tym dziwnego? Gdyby tak, na przykład, przestali lubić – to by było podejrzane, niebezpieczne. A tak...

Przypomniał sobie smutny głos Izy: „A tak w ogóle to jestem chora...”

Chciała, żeby Wład ją pocieszył? Czy jak?..

„Być może zabiorą mnie pojutrze do szpitala...”

Wład skrzywił się. Może nie tak do końca, ale nie było mu żal Izy. Wiedział, że sumienie trzeba jakoś uspokoić, dostarczyć mu ofiary, a wtedy przestanie się buntować, jeżeli Izę rzeczywiście mają gdzieś tam zabrać.

– Co chcesz na śniadanie? – spytała mama.

– Nie jestem głodny – powiedział Wład. – Wychodzę, wrócę za godzinę.

– Znowu dziewczyny ci w głowie? – zdziwiła się mama. – No, no...

(Mama naprawdę wierzyła, że Wład ma ogromne powodzenie u dziewczyn. Do tego nieporozumienia przyczyniły się także telefony od koleżanek, które spędziwszy w domu parę dni chore na grypę albo przeziębione, obowiązkowo dzwoniły do Włada i wymuszały na nim – dosłownie wymuszały! – żeby przynieść im zeszyty i pomóc odrobić lekcje. A, prawda, jacyś idioci w tym czasie również dzwonili...

Całe szczęście, że wraz z końcem wiosny, zachorowania w klasie należały już do rzadkości).


* * *


Rodzice Izy byli w domu. Jej ojca Wład zobaczył po raz pierwszy, matkę widział już trzeci czy czwarty raz.

Długo zatrzymywali Włada na progu. Oboje nie najlepiej wyglądali. Matka miała rozpalone, czerwone oczy i Władowi od razu zrobiło się jej żal – może nawet bardziej niż Izy.

Najpierw wyjaśnili mu, że ich córka jest bardzo chora i żadnego spotkania z nią nie będzie. Ale po chwili w głębi korytarza usłyszeli głos Izy – głośny, podniecony, tak, że w końcu zgodzili się i matka dała Władowi rozchodzone, domowe pantofle i poprowadziła za sobą.

W pokoju, w którym sypiała Iza, Wład nigdy jeszcze nie był. Na ścianach wisiały plakaty z różnych koncertów, a sama Iza, bardzo blada i jakby drobniejsza, siedziała podparta poduszkami na łóżku.

– Wład!

Usta same jej się otworzyły. Uśmiechnęła się tak jakoś radośnie i boleśnie zarazem.

– To ty... Cześć! Wejdź!

Stał osłupiały, nie wiedząc, co zrobić z rękami, nogami, gdzie podziać rozdeptane pantofle, na jego małych stopach wyglądające jak narty, próbując zrozumieć, jakie to okoliczności sprawiły, że znalazł się w tym tak do końca fałszywym przedstawieniu: kim są – tata, mama, chora dziewczyna w łóżku, nie wiedzieć czemu wyglądająca na szczęśliwą...

Na bladej twarzy Izy nagle pojawił się, jak fala, rumieniec.


* * *


Na drugi dzień wyzdrowiała. Lekarze zrzucili objawy dziwnej choroby na karby rozwijającego się, młodego organizmu. Wład znalazł w sobie odrobinę dobrego serca, żeby nie robić Izie scen na skwerku z tego powodu. Zaczęli znowu się spotykać, ale były to spotkania całkiem inne. Nie grali już więcej w szachy ani w karty. Całowali się.

Iza nie od razu poczuła piękno tego zajęcia. Wychowywała się w domu, była prymuską i jej wiedza na temat sztuki całowania była w zasadzie tylko teoretyczna. Zresztą była uparta i nauczona osiągać jakiś cel drogą odmowy, „nie chcę”. Pracowała wargami i językiem tak, jak pracuje przy pomocy młotka i łopaty robotnik drogowy i w końcu zaczęła odczuwać z całowania niejaką przyjemność.

Jeśli chodzi o Włada, to zwyczajnie dostał świra. Pocałunki śniły mu się po nocach i wiercił się przez to w łóżku, ściągając prześcieradło w mały kłębek. Przed oczami jak kalejdoskop przewijały się kolorowe sny. Był bez wątpienia cały tydzień, a może nawet dwa, szczęśliwy...

Chciał nawet Izie pokazać swój zeszyt w żółtej okładce. Ale nie ten rozdział, gdzie było o „przybyszach i robotach”, dziecinne zabawy już dawno porzucił... Nie, ten drugi, który opowiadał o chłopcu, mającym jedenaście palców u dłoni i zawsze bywało u niego w życiu tak, że miał nadmiar czegoś, zawsze zostawało mu coś, co nie było do niczego potrzebne. I od czasu do czasu przychodził do niego mężczyzna w czarnych okularach i kazał mu czegoś się pozbyć, jakiegoś przedmiotu, jakiegoś przyjaciela!

Prawdę powiedziawszy, Wład bał się, pisząc takie historie. Mamie nie chciał tego pokazywać, bo wstydził się, a przed Izą prawie się zdradził. Przyniósł kiedyś do jej domu ten żółty zeszyt – ale w ostatniej chwili zawahał się i przestraszył...

I całe szczęście. Kpin ze strony Izy nie byłoby końca. Jej miłość od jakiegoś czasu znowu zamieniła się w rozdrażnienie i zniechęcenie.

Tak, jak na początku, wstydziła się Włada. Nigdy nie przychodziła do niego sama. Coraz częściej Wład wychwytywał na jej twarzy pytające spojrzenie: co ja w nim widzę? Co ja, młoda, piękna, dorosła znalazłam w tej szarej, nijakiej postaci?! No chyba, że... potrafi się tylko całować i to wszystko...

W takich chwilach Wład starał się zabłysnąć jakimś dowcipem, ale niestety Iza szybko przestała śmiać się z jego żartów. A raczej na odwrót – wszystkie ją złościły.

– Może przejdziemy się na dyskotekę – proponował niekiedy Wład.

Iza obruszała się:

– Wcale mi się tam nie podoba.

– No to chodźmy na spacer.

Iza, znudzona i smutna, patrzyła w okno. Dzień dopiero co się zaczynał, zmierzch teraz zapadał dosyć późno, a na każdej ławce na skwerku siedziały co najmniej dwie, trzy plotkujące dziewczyny.

– Wiesz co – powiedział szczerze Wład – jeżeli tak się mnie wstydzisz, to najlepiej będzie, jak znajdziesz sobie kogoś innego, starszego i bardziej rozgarniętego.

Po tych słowach poszedł sobie. Iza nie próbowała go zatrzymywać. W tej chwili sama była przekonana, że wszystko między nią, a Władem skończyło się, spotkania przecież sprzykrzyły jej się, a raczej zwyczajnie z nich wyrosła, jak się wyrasta z dziecięcych sandałów...

Ale już po dwóch dniach nie wytrzymała i zadzwoniła do niego, a potem nawet przyszła – pokorna jak baranek.

Wszystko się diametralnie zmieniło.

Teraz to Iza chodziła do niego. Teraz to on decydował, kiedy i gdzie będą się spotykać. Wybierał najbardziej uczęszczane miejsca, demonstracyjnie brał Izę za rękę (w tym geście nie było nic przejmującego) i paradował jak marszałek po placu. Całował ją na oczach całego tłumu gapiów, a drwiny szybko skończyły się, tym bardziej, że Iza przestała chodzić na obcasach po tym, jak Wład poprosił znajomego szewca, żeby zrobił jej buty na zwykłej podeszwie. Teraz wzrostem nie różnili się już od siebie – chociaż pierwszeństwo, wyższość Włada (czy nawet równość) Iza uważała za poniżającą. Spotykali się dwa, trzy razy dziennie, kłócili się, po tym wszystkim Iza uciekała do domu, ale oboje dobrze wiedzieli, że szybko zjawi się z powrotem, pod oknami Włada.

„Co jest, dziewczyno, brakuje ci siły woli, czy co?” – oburzały się koleżanki.

Dla dobra Izy próbowały raz czy dwa wybadać sprawę, o co tak naprawdę chodzi, ale zawsze Władowi udawało się dowieść, że „ich przyjaciółka” robi to wszystko z własnej inicjatywy. „No to zabierzcie ją – proponował Wład, wzdychając. – Ja jej nie trzymam... sama chyba nie wie, czego chce!”

Za Izą, wcześniej nazywaną „kujonką” czy „szarą myszką”, teraz zaczęła ciągnąć się fama jako o beznadziejnie zakochanej. Ta „zabójcza namiętność” odbiła się także na ocenach. Do Włada przychodziła matka Izy, żeby poważnie porozmawiać, ale za każdym razem otrzymywała w odpowiedzi to samo, obojętne: „Ja jej nie trzymam, to nie moja wina”.

Tymczasem Iza tak wżyła się w swoją rolę, że nawet zaczęła odczuwać niejaką przyjemność ze współczujących spojrzeń innych ludzi. Ale pewnego pięknego dnia Władowi wszystko to znudziło się. Znudziła mu się natrętna Iza, jej podkrążone oczy, wcale nie zakochane tylko bardziej smutne i ponure, znudziły mu się jej naprzykrzające się koleżanki, zazdrośni koledzy, cały ten szum wokół nich – i przestał odpowiadać na jej telefony.

Po trzech dniach milczenia Iza pojawiła się pod jego oknem.

– Coś z nią jest chyba nie tak – z niepokojem powiedziała mama. – Widzę, że dzisiejsze dziewczyny nie mają za grosz honoru...

Wład nic nie odpowiedział.

Mama wyszła na zewnątrz i długo rozmawiała z Izą.

– Słuchaj, synuś – powiedziała, wróciwszy – bądź mimo wszystko człowiekiem... Nie wiedziałam, że jesteś taki okrutny... Zejdź do niej, chociaż na chwilkę!

Wład zachowywał się, jakby nie docierało do niego to, co mama mówi.

Iza stała pod oknem do wieczora – o zmierzchu pojawił się ojciec i siłą zabrał ją do domu.

Na drugi dzień Iza urwała się z szóstej lekcji, po to tylko, żeby spotkać się z Władem po szkole. Wład, na czas dowiedziawszy się o tym od wiernego Dymka, wylazł przez okno sali gimnastycznej i wrócił do domu inną drogą.

Iza złapała go przed samymi drzwiami, chwyciła za rękaw... Wład, milcząc, odtrącił jej rękę:

– Wiesz co, smarkulo... Zostawiłabyś mnie w końcu w spokoju. A najlepiej na zawsze zapomnij ten adres i nie pokazuj się tu więcej, słyszysz?!

Bez wątpienia, trzeba było dogadać jej jeszcze bardziej, obrazić, zwymyślać, może nawet uderzyć, żeby w końcu otrzeźwiała, przejrzała na oczy...

Iza, zapłakana, uciekła i wytrzymała wtedy z dala od Włada całe cztery dni.

Piątego dnia zobaczyła go tuż przed rozpoczęciem pierwszej lekcji – było to na oczach całej sto trzydziestej trzeciej szkoły! Wład znowu odtrącił jej rękę, która rwała się już, żeby spocząć na jego ramieniu:

– Głupia! Odejdź stąd! Nie mogę na ciebie patrzeć!

Niestety, na próżno.

Prawie tydzień Wład szczęśliwie jej unikał. Wszystkie pacany z klasy pomagały mu w tym, dziewczyny natomiast, odwrotnie, szpiegowały go. W końcu Iza znowu pojawiła się pod oknem, ale tym razem nie stała w milczeniu. W jej głosie słychać było taką rozpacz, że Wład dostawał gęsiej skórki.

Mamy nie było w domu. Wład, siedząc w fotelu i lękając poruszyć się, mówił do siebie: „Nie ma mnie w domu!”

– Wład – płakała Iza – wiem, że tam jesteś... otwórz! No proszę cię, otwórz! A-a-a!

Przechodnie zatrzymywali się, przychodzili sąsiedzi, wszyscy namawiali Izę, żeby poszła do domu. Wyszedł nawet właściciel sklepu warzywnego, przyniósł szklankę wody i buteleczkę z kroplami uspokajającymi.

A Wład siedział cicho, nie rwał się, gryząc rękaw szkolnego mundurka i próbował przypomnieć sobie wszystkie wiersze, jakie pamiętał. Bał się tak bardzo, jakby do jego drzwi dobijała się nie zapłakana dziewczyna, ale jakiś, uzbrojony w rożen ludożerca.

Kiedy Iza przerwała na chwilę swoje ochrypłe nawoływania, Wład na czworaka dostał się do telefonu i zadzwonił do jej rodziców. Prawie też płacząc, wyjaśnił, że niczemu nie jest winny. Że Iza stoi pod jego oknem i niech oni czym prędzej przyjdą i zabiorą ją stąd...

Ojciec Izy natychmiast przyjechał po nią samochodem.

I w ten oto sposób Wład wymazał sobie z pamięci tę dziewczynę – potarganą, z czerwonymi od płaczu oczami i z jego imieniem na zmęczonych ustach. Więcej już jej nie widział.

Rodzice zdecydowali się wywieźć Izę do innego miasta – jak najdalej od tej wyniszczającej ją „pierwszej miłości”.

Ale historia ta miała nieoczekiwany ciąg dalszy. W mieście, i bez tego gwałtownie przeżywającym nastanie wiosny, nastąpił nawrót miłosnych objawów. Natchnione przykładem nieszczęśliwej Izy dziewczyny zaczęły pisać listy i prowadzić pamiętniki, wycinać serca ze złotych, szeleszczących papierków, a na różowym tle ogólnego szaleństwa doszło do kilku prawdziwych skandali – z histerią i poronieniami włącznie. Do sto trzydziestej trzeciej, z innych szkół, zaczęły przybywać masowe pielgrzymki dziewczyn, żeby zobaczyć, popatrzeć na tego pożeracza niewieścich serc, Włada. Część z nich spotykało jednak szybko niemiłe rozczarowanie, zobaczywszy, jaki Wład jest mały i niepozorny, a jeżeli niektóre zakochiwały się jednak, pisały do niego listy. Wład czytał je na głos w szatni przed wuefem a swojsko brzmiący rechot jego kolegów, półgłówków, pomagał mu poradzić sobie ze strachem, jaki odczuwał.

Iza pojawiała się niekiedy jeszcze w jego snach. Cała potargana, trzęsąca się od płaczu, z wykrzywionymi w grymasie ustami błagała: „Otwórz! Proszę cię, otwórz! A-a-a!”

Загрузка...