11. Walc


Od tego dnia przestała przebywać w zamknięciu. Po śniadaniu – a niekiedy nawet i przed – Angela szła pieszo na stację benzynową (swojego samochodu Wład jej nie dawał) i wracała taksówką późno w nocy, albo i o świcie. W odpowiedzi na pytania Włada, gdzie była, Angela unosiła tylko brwi, podobnie jak ktoś, komu uczeń próbuje prawić morały:

– Co ty sobie w ogóle wyobrażasz, co ci do tego, gdzie byłam, czego chcesz? Nic dla mnie nie znaczysz. Lepiej siedź cicho i nie odzywaj się.

I Wład nie odzywał się, do czasu, aż pewnego dnia Angela wróciła do domu już nie taksówką, ale małym, sportowym samochodem, za którego kierownicą siedział mężczyzna o szerokich ramionach, krótko obcięty, w czarnym płaszczu do ziemi. Towarzysz Angeli wysadził ją z auta zgodnie z wszelkimi zasadami dżentelmeństwa. Angela doskonale wiedziała, że Wład obserwuje ją teraz z okna w kuchni i właśnie dlatego (a może była inna przyczyna?), stanęła na palcach i pocałowała mężczyznę w lekko nieogolony, zwykły policzek.

Kawaler wsiadł do samochodu i odjechał. Angela weszła do domu, zachowując się, jak roztargniona królowa.

– Kto to był? – spytał Wład, ledwo powstrzymując złość.

– Nic ci nie przyjdzie z tej zazdrości – odpowiedziała Angela. – Ty masz swoje życie i ja mam swoje. Jestem już dorosłą dziewczynką i mogę robić, co mi się podoba.

– Wyobrażasz sobie, co będzie, jeśli przywiążesz go do siebie?!

Angela odwróciła się w drzwiach swojego pokoju.

– Już się przywiązał. Jest potulny jak baranek. I ma dużo pieniędzy... czy to źle?

I zatrzasnęła za sobą drzwi. Wład poszedł do kuchni, ukroił sobie ogromny kawał żytniego chleba i wpakował do ust. I żuł tak, żuł, nie popijając wodą, potem ugryzł drugi kawał, a potem jeszcze trzeci i poczuł w końcu ciężar w żołądku, chociaż duchowej lekkości, oczywiście, nie udało mu się osiągnąć.

To prawda, był dla niej zbyt miękki. Szybko wyczuła, że jest słabeuszem – już wtedy, kiedy wrócił, żeby zabrać ją, umierającą, z zaspy śnieżnej pod jego domem. Gdyby tak pozwolił jej wtedy umrzeć – potraktowałaby go poważnie, tak, na pewno...

Wład krzywo uśmiechnął się. Przypomniała mu się bajka o czarodziejskim kogucie (albo gęsi czy może indyku?), do którego przyczepiali się wszyscy ludzie. Starsza siostra trzymała skrzydło, średnia – starszą, młodsza – średnią i cały ten łańcuszek wydłużał się na oczach nic nie podejrzewających przechodniów. Każdy był przylepiony do dwóch innych osób, a dzięki nim – do samej gęsi (albo koguta?). Zabawne będzie, jeśli Angela pociągnie za sobą cały rząd wielbicieli. I co on wtedy zrobi, gdzie się ukryje i jak będzie żył?

Przypomniał mu się mężczyzna o szerokich ramionach. Ten odpowiadał Angeli. Wład poczuł wstyd i zrobiło mu się smutno na myśl o jego wspólnie spędzonej nocy z Angela. A jeszcze gorzej – kiedy pomyślał o kobietach, z którymi się kochał i które zawsze musiał rano zostawiać. Usiadł i spróbował przypomnieć sobie ich imiona, chociaż jakiś szczegół, coś, co zachowało się z nich w jego pamięci. Regina była niewysokiego wzrostu, bardzo poważna, w łóżku milcząca, zimna jak kamień. Regina pokłóciła się ze swoim chłopakiem i Wład był dla niej narzędziem zemsty. Pewnie dlatego kochała się głośno, z temperamentem i jakby na pokaz – wyobrażając sobie, że jej cierpiący ukochany obgryza teraz paznokcie pod łóżkiem. A ta dziewczyna, zaraz, jakie ona miała imię? Nie, nie pamiętał, chyba się nie przedstawiła, widocznie nie było takiej potrzeby.

Bardzo chciał wszystko sobie przypomnieć, ale w wyobraźni, nie wiadomo czemu, pojawiała się tylko czerwona, gumowa piłeczka, uciekająca z brukowanej, parkowej ścieżki w krzaki. Co miała z tym wspólnego ta piłeczka? Co znajdowało się na drugim końcu jej zamierzonego ruchu? Kto musiał ją potem wyciągać z krzaków?

Spróbował przypomnieć sobie Annę i udało mu się – zobaczył ją, całującą się ze Sławkiem. Nie, do tej sytuacji nie pasuje słowo „całujący się”. Za tym cukierkowym słowem kryły się wiekowe tradycje zwykłej banalności, a zakochani byli wtedy tak naturalni, jakby ktoś krzyczał z bólu...

Poszedł do gabinetu i usiadł do komputera.


* * *


Wchodzimy do pokoju – mówił Filozof – i zaczynamy odczuwać, rozumieć, postrzegać. I dopiero po jakimś czasie zauważamy, że w kącie naszego pokoju siedzi Ona. Zaczynamy się bać, ale szybko zapominamy o tym i siadamy tyłem do Niej. I dalej próbujemy rozumieć, poznawać, odczuwać. Jesteśmy tym pochłonięci, zajęci sobą i tylko od czasu do czasu przypominamy sobie o Niej, oglądając się przez ramię. Ona nadal siedzi w kącie pokoju i, wydaje się, nie zwraca na nas uwagi. Tylko wtedy, kiedy musi wziąć książkę z półki i rozruszać węgle w kominku, wstaje, przechodzi obok i robi to, co ma do zrobienia. W tym momencie, na krótką chwilę zamieramy, jakbyśmy dopiero co Ją zauważyli. Ona wraca na swoje miejsce i znowu siedzimy do Niej tyłem.

Niektórzy śmiałkowie znajdują w sobie dość siły, żeby odwrócić fotel i usiąść do Niej twarzą. Wątpliwa przyjemność. Chociaż, to prawda, są tacy, co znajdują i w tym jakieś zadowolenie. Inni, na odwrót, zaczynają zachowywać się jak dzieci, które uparcie odwracają wzrok od jakichś strasznych obrazków w książce i nigdy nie oglądają się na Nią, nawet przez ramię. Jesteśmy z wami, gospodarze pięknego, jasnego pokoju, w którego kącie siedzi Ona i wiemy, że tylko Jej milcząca obecność nadaje sens każdemu naszemu oddechowi...


* * *


Wład siedział, patrząc w ciemne okno, ale nie widział ani lasu, ani drogi, a tylko własne odbicie, jak w metrze. Jak poradzić sobie z tą kobietą? Czy ma z nią walczyć? Udusić ją? Gdyby był zdolny do zabójstwa... Bardzo chce skończyć Gran-Grema. Doczekać się przekładów. Doczekać się filmu. Do diabła, przecież on ma po co żyć, dlaczego ta kobieta chce zmieniać jego plany? Zgadza się, najprościej byłoby wyjechać... zniknąć. Umierając, może wspomni tego swojego Harolda... Wszystkich, których przywiązała do siebie – i porzuciła... Chociaż nie, pewnie nikogo nie wspomni. Do ostatniej sekundy, do ostatecznego wyswobodzenia się z więzów, będzie myślała o sobie, tylko o sobie. Dlatego, żadnej „pokazowej rozłąki” nie będzie – w poniżeniu, na próżno, tak maluch włazi na żyrandol, po sznurku wysmarowanym mydłem, bo, spójrzcie tylko, nie każą mu siedzieć przed komputerem do północy.

To oznacza, że będzie musiał ją znosić obok siebie. Całe życie – całe długie życie, jak ma nadzieję.

Spróbować zmienić Angelę? Prościej byłoby utopić rybę.


* * *


Rano zauważył ją, jak przechodziła z sypialni do łazienki. Była senna, nieuczesana, bezbronna. Wład stanął jej na drodze. Mocniej owinęła się szlafrokiem i rozdrażniona popatrzyła na niego mętnie:

– Bądź tak miły... i zejdź mi z drogi.

– Taksówka będzie za pół godziny – powiedział łagodnie. – Dalej, umyj się szybko, spakuj, pomogę ci.

– Co to znaczy? – spytała Angela po krótkiej przerwie.

– Nie chcę, żebyś mieszkała u mnie w domu – wyjaśnił Wład.

– Ja mam swoje życie, ty masz swoje, jesteś już przecież dorosłą dziewczynką... i tak dalej.

– Co to, pokazowy występ? – cicho spytała Angela. – Demonstracja zdecydowania? Sam dobrze wiesz, że zachowujesz się śmiesznie. Chcesz mnie przestraszyć? Daj spokój. Nie ze mną te numery.

– Jeszcze nie rozumiesz – powiedział Wład. – Nikt nie przeszkodzi ci przyjść do mnie, kiedy źle się poczujesz. Proszę, mój dom stoi dla ciebie otworem, na pewno miło mi będzie cię gościć. Ale mieszkać w moim domu nie będziesz. Do przyjazdu taksówki pozostało dwadzieścia pięć minut, nie chciałbym zabierać ci więcej drogocennego czasu.

Angela patrzyła na niego spode łba. Wydaje się, że jeszcze nie wierzyła.

Taksówka przyjechała co do minuty. Wład zszedł do kierowcy, wyjaśnił, o co chodzi i poprosił, żeby poczekał jeszcze jakieś piętnaście minut. Wrócił do Angeli. Siedziała pośrodku pokoju dla gości, z rozrzuconymi wilgotnymi włosami na ramionach, wyzywająco domowa, ciepła, rozleniwiona.

– Masz piętnaście minut – powiedział Wład. – Pomóc ci się spakować?

– Nigdzie nie wyjeżdżam – powiedziała Angela prawie wesoło.

– To mój dom. – Wład otworzył szafę i wyjął z najniższej półki Angeli torbę. – Zaprosiłem cię do siebie, ale teraz proszę, żebyś mnie zostawiła samego. No, dalej, pośpiesz się, w przeciwnym wypadku będziesz musiała zapłacić taksówkarzowi z własnej kieszeni.

– To przypomina scenę zazdrości – powiedziała Angela. – Z powodu tego... jak mu tam, Nikity? No dobra, żartowałam.

– Zabieraj się stąd – powtórzył Wład.

– Nigdzie nie jadę.

Jedziesz. I za każdym razem, kiedy więzy zmuszą cię, żeby tu wrócić, zjawisz się, jak na zawołanie. Będziesz pełzać po tarasie, jak już wcześniej pełzałaś. A ja będę się nad tobą litował i wpuszczał cię do przedpokoju – tylko na pięć minut. I wtedy dopiero się uspokoisz i odejdziesz – ale tylko do następnego razu... Tak to będzie wyglądało.

Angela uśmiechnęła się szyderczo:

– Zapomniałeś dodać, że wtedy, kiedy ja będę pełzać po tarasie, ty będziesz pełzał po podłodze – z drugiej strony drzwi. Próbowałeś kiedyś wbijać gwoździe głową? Uczucie jest bardzo podobne...

Na zewnątrz zatrąbił samochód.

– Jeszcze chwila i wyrzucę cię za drzwi razem z pustą walizką – powiedział Wład. Angela, spoglądając mu w oczy, nagle szybko zaczęła się pakować.

Wzięła torebkę na ramię i zatrzymała się w drzwiach, patrząc Władowi w oczy.

– Jeszcze mnie będziesz prosił, żebym wróciła!

I zbiegła do samochodu.


* * *


Wład zabrał się do pracy i nie odchodził od komputera przez dwa dni. Trzeciego dnia zrobiło mu się zimno, chociaż w pokoju było bardzo gorąco. Połknął wcześniej przygotowane lekarstwo, wypił herbatę z cytryną i położył się do łóżka.

Muszą istnieć jakieś mechanizmy zatrzymujące więzy – jakieś sposoby, pozwalające zmniejszyć ich wpływ. Wład popijał grzane wino, połknął tabletkę na serce i rozszerzającą naczynia krwionośne, a na koniec wziął środek nasenny – ale sen nie przychodził. Wład znajdował się w półjawie-półśnie, kiedy zwidziała mu się Anna, idąca z rana do łazienki w krótkim szlafroku, boso. Doganiał ją, Anna odwracała się i okazywało się, że to Angela. Wład chwytał ją, pragnąc zgnieść, jak plastelinę. Teraz, kiedy w pełni uświadomił sobie swoją niewidoczną zależność od Angeli, spowodowane więzami cierpienia przestały być bezosobowe. W swoim bólu widział twarz Angeli, jej pierś, nogi. Czuł się tak, jakby był ludożercą i chciał ją zjeść. Potem, kiedy wydobył się z niepamięci, stał się satyrem – pragnął ciała Angeli, chciał ją zniewolić, raz i drugi, rozgnieść, zmiażdżyć całym sobą... Potem Angela zwidziała mu się w postaci niekończącego się rzędu szklanych figurek. Szedł wzdłuż tego rzędu i rozbijał szkło żelazną pałką, a każda kolejna figurka rozsypywała się w drobny mak, ale Angeli wcale nie było mniej z tego powodu. Ostatnia figurka bezwstydnie się uśmiechała, Wład zbliżał się do niej i walił swoją pałką, ręka cierpła mu od naprężenia, a za zniszczoną figurką pojawiała się następna i jeszcze następna... W drobny mak...

Wład otworzył oczy i usłyszał, że dźwięczy dzwonek do drzwi. Spojrzał na zegarek. Było w pół do czwartej, ale za oknami było ciemno, co oznaczało, że jest w pół do czwartej w nocy...

Wiedział, że musi wstać i wyglądać jak najbardziej zdrowo i niedbale. Od tego, w jakim stanie otworzy drzwi, bardzo wiele zależy. Może nawet jego przyszłość.

Każdy dzwonek był jak ukłucie. Po tym ukłuciu miał ochotę rzucić się do drzwi i czym prędzej je otworzyć, żeby skończył się wreszcie ten koszmar, natychmiast...

Wład wszedł do łazienki. Nie patrząc na siebie w lustro, umył się w zimnej wodzie. Ręce mu drżały. Wytarł twarz ręcznikiem. Na krawędzi wanny leżała mydelniczka, której Angela zapomniała zabrać. Obrazek przed oczami dziwnie drgał i po chwili okazało się, że mydelniczka pełznie, przebierając krótkimi, czerwonymi nóżkami.

Podszedł do drzwi. Dzwonek nie przestawał dźwięczeć ani na sekundę – wył i wył.

Wład wstrzymał oddech i otworzył drzwi. Mokra, trzęsąca się bryłka wpadła mu do rąk. Noc zrobiła się jasna, jak dzień, od głowy do stóp przebiegła fala absolutnego szczęścia, młodzieńczego, zwierzęcego, fizjologicznego. Gdzieś dźwięczały dzwoneczki... gdzieś śpiewały ptaki. Promień słońca dotykał policzka. Było ciepło, lekko, chwila dłużyła się bez końca, deszczowa chmura pod pomarańczową latarnią zastygła, jak brudne ślady na szybie, czas się zatrzymał...

I ruszył. Znowu zaczęły tykać zegarki, a deszczowe krople runęły w dół. Była noc, lekki deszczyk, wczesna wiosna. I kobieta w mokrym futrze, wyzwalająca się z objęć Włada.

Od razu się odwróciła i zbiegła do bramy. Tam zatrzymała się i spojrzała na stojącego w drzwiach mężczyznę:

– Następnym razem ty do mnie przyjedziesz. Hotel „Turysta” pokój numer pięćdziesiąt dwa – i zaczęła iść w kierunku stacji benzynowej. Na wysokich obcasach, w deszcz.


* * *


Żyjąc razem, byli świadomi swojej zależności od siebie, ale nigdy jej nie czuli. Teraz każdy dzień zamienił się w nowe, błędne koło milczących potyczek. Jeśli wcześniej łącząca ich więź zwisała, tworząc złudzenie wolności, to teraz więzy naprężyły się, naciągnęły i stan w jakim przebywał Wład i Angela, mocno przypominał poniżające niewolnictwo.

Wład zaczął zaniedbywać pracę. Siadał za kierownicę, dokądś jechał, wracał. Sprzątał na dworze, kopał trawnik, nie wiedzieć czemu mając nadzieję, że ból w dłoniach i mięśniach przezwycięży wewnętrzne swędzenie, pragnienie niezwłocznego zobaczenia Angeli. Pierwszych kilka potyczek doszczętnie przegrała – sama zjawiła się u niego i nawet wcześniej, niż można się było spodziewać. Za to potem nagle zniknęła i Wład, szukając jej dzień i noc, mało dusznie poddał się. Wsiadł do samochodu i pojechał szukać hotelu „Turysta”.

– Zawołaj sprzątaczkę! – krzyknął dziwnie wysoki głos zza drzwi z tabliczką „pięćdziesiąt dwa”. Wład nie od razu poznał ten głos i wydało mu się, że pomylił pokoje. – Drzwi...

Wrócił do dyżurującej na piętrze staruszki, niziutkiej i okrągłej, podobnej do guzika. Ta, długo przebierała kluczami, trwożliwie słuchając głosów lokatorki, z naciskiem powtarzającej: „Drzwi! Drzwi!” Wydawało się, że kobieta w zamkniętym pokoju przebywała w miłosnej ekstazie. Możliwe, według sprzątaczki, już raz zachowywała się nieprzyzwoicie. Sprzątaczka nawet lekko się sprzeciwiła, kiedy Wład łagodnie oderwał się od jej ramion i rzucił się do łazienki.

Chwila zupełnego szczęścia. Zbyt krótka chwila. Z każdym kolejnym spotkaniem – coraz krócej i krócej...

Angela siedziała na krawędzi wanny, podobna do ofiary ogromnego pająka. Cała była opleciona grubym sznurkiem do bielizny, przypominała cudaczną maszkarę, coś pomiędzy żywą kobietą, a żelazną suszarnią na ręczniki. Wład zastanowił się, co będzie, jeśli sprzątaczka zobaczy ten dziki obraz. Odwrócił się, zasłaniając Angelę sobą:

– Dziękuję. Już wszystko w porządku.

– Dziękuję, może pani już iść – echem odezwała się z łazienki Angela.

Staruszka zawahała się, ale jednak wyszła, zmieszana i zbita z tropu. Wład odwrócił się w stronę Angeli. Zobaczył, że na stworzenie dzieła sztuki, przywiązanego do kaloryfera, ktoś poświęcił niejedną godzinę.

– Przynieś z pokoju nożyczki – powiedziała cicho Angela.

Znalazł nożyczki do manikiuru na niskim stoliku dla czasopism. Kantem oka zauważył, że w małym pokoiku wszystko przewrócone jest dnem do góry. Zabrał się do rozcinania sznurka, ale małe nożyczki nie były do tego przeznaczone. Powierzchnia sznurka strzępiła się, stawała się podobna do brzydkich kwiatów. Nożyczki tępiły się, grzęzły. Mocno związanych węzłów było chyba z dwieście sztuk. Wład przestał w końcu szarpać sznurek i Angela opadła na szarą, kafelkową podłogę.

Wład wziął ją pod ramię i zaciągnął do pokoju. Bezwiednie przypomniało mu się, że przecież tak samo ona kiedyś go ciągnęła, nieprzytomnego, po wypiciu filiżanki herbaty „z niespodzianką”...

– Ręce mi zdrętwiały – powiedziała Angela. – Wszystko mi zdrętwiało. Plecy mnie bolą. Nogi mi zmarzły. Mam...

– Sama jesteś sobie winna – powiedział Wład. – Trzeba było po prostu wsiąść i przyjechać. I nie udawać bohatera.

Uśmiechnęła się:

– Następnym razem postaram się lepiej wszystko przygotować. Zdobędę kajdanki i przykuję się do kaloryfera. I wtedy ty przypełzniesz do mnie pokornie, tak, jak dzisiaj. Zawsze będziesz przypełzał.

– Pokora jest dobra – powiedział Wład. – Wiesz, że żałosny wygląd zwycięzcy szybko skraca gorycz porażki... jeśli to jest porażka, oczywiście.

Angela nagle, głośno i wesoło, roześmiała się. Opadła na kanapę i rozłożyła ręce:

– Słuchaj, wiesz, do kogo jesteśmy podobni? Do człowieka próbującego walczyć z własnym pęcherzem moczowym. Uważa za poniżające wykonywać codzienną czynność... i dlatego wstrzymuje się do ostateczności, a potem leci do ubikacji z wytrzeszczonymi oczami. Tak więc widzisz, do kogo jesteśmy podobni, drogi mój panie literacie... Dlaczego wczoraj nie przyszedłeś? Byłeś już taki „dobrusieńki” – dlaczego nie przyjechałeś, to przecież nie tak daleko. Czekałeś, aż ja przypełznę do ciebie na brzuchu? Podoba ci się, kiedy pełzam przed tobą? Robi ci się wtedy przyjemnie, lekko na sercu? Mam rację?

– Nie masz racji – powiedział Wład.

– No to powiedz mi, dlaczego sam nie przyjechałeś, pierwszy? Wczoraj byłam w domu cały dzień... Poczęstowałabym cię winem. Posiedzielibyśmy, porozmawiali, zwyczajnie, jak ludzie...

– A gdzie się podziewa ten twój przyjaciel? – Wład pokazał rękami, przypominające szafę ramiona.

– Jesteś zazdrosny? – uśmiechnęła się Angela.

– On przecież też potrzebuje spotkań – spokojnym głosem wyjaśnił Wład. – Jeżeli go przywiązałaś...

– Nie obawiaj się – odwróciła się. – Żartowałam. Prawdę mówiąc, nie zamierzałam go do siebie przywiązywać. Chciałam się pobawić...

W zadumie oglądała ślady po sznurku na swoich nadgarstkach. Spuchnięta czerwień pasków wpadała prawie w ołowiany kolor.

– Pobawić się – w zadumie powtórzył Wład. – No, to idę.

– Zaczekaj – powiedziała, kiedy już stał w drzwiach. – Wiesz co... może jednak coś ustalimy. Spotykajmy się, na przykład, co trzy dni, na skrzyżowaniu drogi głównej z ulicą Willową... Dokładnie o dwunastej. Żeby jakoś żyć po ludzku. To co, umowa stoi?


* * *


Żyć po ludzku.

Wład sprawił sobie kieszonkowy kalendarzyk (pod groźbą śmierci nie odważyłby się pokazać go Angeli). Każdy trzeci dzień był wzięty w kółko długopisem. Całe życie rozpadło się teraz na krótkie okresy, zniknęły poniedziałki i soboty, rozmyły kolejne dni miesiąca, pozostało tylko odliczanie „raz-dwa-trzy”, melancholijny walc, w którym oboje – Wład i Angela – powoli nauczyli się znajdować jakieś mroczne zadowolenie.

Kiedy było „raz” i „dwa”, Wład pracował. Gran-Grem posuwał się naprzód ze straszną prędkością i już majaczył gdzieś na końcu finał. Rano, w dzień, który oznaczał „trzy”, Wład zaczynał się niepokoić. Budził się wcześniej niż zwykle, słyszał, jak nawołują się sikorki w przedświtowym, szarym mroku i wiedział już, że to dzisiaj jest ten dzień – dzień, obwiedziony kółeczkiem z granatowego atramentu.

Zmuszał się, żeby zasnąć – na próżno. Wstawał, zabierał się do zwykłych czynności – ale ani na sekundę nie zapominał, że dzisiaj jest ten dzień. Szczególny dzień. Właśnie dzisiaj.

Zawsze starczało mu sił na to, żeby wyjechać z domu punktualnie, a nie na piętnaście-dwadzieścia minut przed czasem. Podjeżdżał do skrzyżowania drogi z ulicą Willową i zatrzymywał się niedaleko przystanku autobusowego – łupkowego nawisu nad jedyną ścianą, trzema warstwami oklejoną ulotkami reklamowymi. O dwunastej dwie podjeżdżał do przystanku granatowy, pasiasty autobus. Z autobusu, o tej godzinie, wysiadała tylko jedna osoba, kobieta, która z powodu wiosny zmieniła teraz swoje rude futro na długi, czerwony płaszcz.

Wład wysiadał z samochodu i szedł do niej, starając się nie przyśpieszać kroku. Angela stała, patrzyła mu w oczy i nie ruszała się z miejsca. Dopiero, kiedy między nimi pozostawało około pięciu-sześciu kroków, rzucała się naprzód, jak ciężki pociąg i zwalniając kroku, wyciągała rękę w skórzanej rękawiczce.

Wład zdejmował jej rękawiczkę. Ściągał powoli, wywracając na lewą stronę, bojąc się spowodować zniecierpliwienie. I zdjąwszy, dotykał nagiej dłoni Angeli – gorącej i mokrej.

Niebo kręciło mu się nad głową, jakby granatowa płyta winylowa. Krew uderzała do głowy brawurowym marszem. Potem starał się opanować. Jeśli mu się udawało, mógł zobaczyć odbicie szczęścia na dnie mroczniejących oczu Angeli. Ona także starała się opanować i przyglądali się wtedy sobie badawczo: jak wiele zobaczył ten, stojący naprzeciwko? Co zdążył zrozumieć? Czy złapał drugiego na chwili bezdusznego szczęścia?

Potem szybko żegnali się i rozchodzili w swoje strony. Wład wsiadał do samochodu i natychmiast odjeżdżał. We wstecznym lusterku odbijała się postać w czerwonym płaszczu, niezbyt szybko idąca wzdłuż szosy w stronę miasta i podobna z daleka do brodatego kardynała.

Pewnego razu zaproponował:

– Może cię podwieźć?

Był słoneczny dzień. Śnieg zupełnie już stopniał, wszędzie pojawiła się trawa, na nasłonecznionych miejscach pokazały się pierwsze, wątłe jeszcze dmuchawce.

– Wolałabym się przejść – powiedziała Angela. – Nie mam ochoty siedzieć w dusznym samochodzie.

Wład zastanowił się, czy się nie obrazić. Zresztą, Angeli nie chodziło chyba konkretnie o jego samochód. Autobusy, którymi podróżowała w ostatnim czasie, były na pewno bardziej duszne.

Wład popatrzył na niebo – i nieoczekiwanie dla siebie, zaproponował:

– Dotrzymać ci towarzystwa?

Spojrzała na niego zdziwiona. Wzruszyła ramionami:

– No dobra, chodź...

I oparła się o jego rękę.

Wąska asfaltowa dróżka prowadziła do lasu. Szli, milcząc. W zacienionych miejscach leżał jeszcze śnieg. Tam, gdzie kończyła się dróżka, czekała na spacerujących dziwnego kształtu kałuża, czarna i bezdenna z wyglądu, odbijająca niebo, pierścień sosnowych wierzchołków i przelatującą nad nimi srokę.

Wład zapatrzył się. Sroka odleciała.

– Ty mną, oczywiście, gardzisz – w zadumie powiedziała Angela.

Wład ukradkiem spojrzał na nią. Podniósł oczy. Na sosnowym pniu naprzeciwko pojawiła się mała wiewiórka.

– Ale nie znienawidziłeś mnie – powiedziała Angela tym razem zdziwiona. – Nie jestem do tego przyzwyczajona... Jak oni mnie wszyscy nienawidzili! Zrobiliby ognisko i spalili. Jeśliby potrafili. Gdyby się zdecydowali.

Wiewiórka była coraz bliżej nieba, biegnąc po spirali wokół sosny. Wład widział jej głowę, plecy, ogon, potem tracił ją z oczu do czasu, aż z drugiej strony znowu pojawiała się uszata głowa.

– Wszyscy? – spytał Wład.

– Było ich... kilku – powiedziała Angela. – Zresztą, pewnie sam się dawno domyśliłeś.

Wład milczał.

– Wsypałam ci do herbaty podwójną dawkę środka usypiającego – ostro powiedziała Angela. – Przywiązałam cię, jak zwierzę, trzymałam, jak psa na smyczy. Jeszcze mnie nie znienawidziłeś?

– Nie – powiedział Wład, zamyślając się. – Nie wiem, dlaczego.

– Nigdy cię nie kochałam. Nawet mi się nie podobałeś. Po prostu, zauważyłam, ile osób się wokół ciebie kręci. Gdybyś usłyszał, co oni wygadywali za twoimi plecami! Że twój Gran-Grem to wątpliwej jakości bajka, nie mająca nic wspólnego z wielką literaturą dziecięcą. Że utrafiłeś w niezmienne gusta głupiej publiki. Że im mniej skomplikowanie piszesz, tym większy osiągasz sukces. Że czekają na ciebie złote góry i po prostu udało ci się. Tak o tobie mówili – szczęściarz. Zaczął kopać, nie patrząc gdzie i natrafił na złotą żyłę... I postanowiłam przywiązać cię do siebie. Miałeś dużo pieniędzy, byłeś sławny, a za rok będziesz na pewno gwiazdą... A najważniejsze – lubię szczęściarzy. To, jak się ktoś prowadzi – jest jak światło. Pada na tego, kto jest obok... Dlatego się z tobą przespałam. Dlatego chodziłam za tobą. Dlatego dosypałam ci środka usypiającego. Śmieszne, prawda?

– Czekasz, aż zblednę? – z uśmiechem spytał Wład. – Czy poczerwienieję? Czy – co jeszcze?

– Dawno się domyśliłeś – przyznała Angela. – Ale po prostu jestem ciekawa. Wiesz o wszystkim – i pomimo tego, nie znienawidziłeś mnie.

– Też jestem ciekaw – powiedział Wład. – Jeślibyś się nie naraziła na... jeślibym był zwykłym człowiekiem – jak dalej potoczyłyby się wydarzenia?

– Zakochałbyś się we mnie – powiedziała stanowczo Angela. To znaczy, wydawałoby ci się, że mnie kochasz. Przecież kochać znaczy potrzebować.

– Tak? – zdziwił się Wład.

– Tak – potwierdziła, nieoczekiwanie miękko, Angela. – Wszyscy oni. Którzy nie znali o mnie prawdy, jak Harold... wszyscy myśleli, że mnie kochają. Niektórzy nawet znajdowali w tym jakieś szczególne upodobanie.

– Zakochałbym się w tobie – powtórzył Wład z wątpliwością. – I co dalej?..

– Wyszłabym za ciebie za mąż – powiedziała Angela.

– Ile razy wychodziłaś za mąż?

– Nieważne. Zatwierdzanie związków to nie obowiązek... Ale w twoim przypadku wybrałabym status prawnej żony. U królów, wszystkim kierują ich ukochane, a u pisarzy – żony.

– Znałaś wielu królów? Wielu pisarzy?

– Nieważne – powtórzyła Angela. – Żyłoby się nam... całkiem nieźle. Potrafiłabym być dobrą żoną. Wszyscy by ci zazdrościli.

– A potem bym ci się znudził i rzuciłabyś mnie – powiedział Wład. – I umarłbym.

Angela wypuściła jego rękę. Odeszła na krok, zeszła z dróżki, zapadając się obcasami w wilgotnej ziemi – od razu zrobiła się niższa:

– Nieprawda. Nigdy nie przywiązywałam człowieka po to, żeby go potem rzucić!

– Ale rzucałaś – dodał Wład.

– Nie tobie mnie obwiniać! Jesteś przecież taki sam. A ja wcale ich nie rzucałam. Raczej uciekałam, kiedy nie można było już wytrzymać.

– Wracajmy już – zaproponował Wład. – Jeśli chcesz, mogę cię podwieźć.

– Ale z ciebie obłudnik – powiedziała Angela. – Jak ty możesz teraz proponować mi... podwiezienie? Jeżeli myślisz, że przywiązywałam ludzi specjalnie po to, żeby ich potem rzucić?!

– Nie po to żeby rzucić – ze znużeniem zaoponował Wład. – Popatrz, kupuję na przykład, szczoteczkę do zębów – nie po to, żeby ją wyrzucić, ale żeby czyścić nią zęby. Ale nie mogę używać tej szczoteczki wiecznie, prawda?

Jakiś czas Angela patrzyła na niego, poruszając w milczeniu ustami.

– Tak, to prawda – przyznała na koniec. – Bardzo dobrze to ująłeś... od razu widać, że jesteś pisarzem.

Odwróciła się i zaczęła iść z powrotem, nie zauważając dróżki, wbijając obcasy w ziemię i z trudem je wyciągając, pozostawiając za sobą marsjański ślad w rodzaju głębokich, zapadłych dziur.

Wład szedł jej śladem – w pewnej odległości.

Szosa była już całkiem sucha, nad asfaltem unosił się pył. Angela zatrzymała się na poboczu, uniosła głowę i zaczęła studiować rozkład jazdy autobusów. Wład stanął za jej plecami:

– No to, do zobaczenia?

Angela odwróciła się. Popatrzyła na niego – i jakby przez niego, za jego plecy, na niebo.

– Dziękuję – powiedziała samymi wargami.

Wład chciał zapytać, za co, ale w końcu nie spytał. Odwrócił się i poszedł do samochodu.


* * *


Kilka razy widzieli się krótko, przelotnie. Wszystko było jak dawniej – Angela wyciągała rękę, Wład brał ją w swoją, ściągał jej skórzaną rękawiczkę, czuł dotyk nagiej skóry. Przeżywając silny przypływ szczęścia, oboje pospiesznie żegnali się, zmieszani i rozchodzili, każdy w swoją stronę. Minęło półtora tygodnia. Zrobiło się tak ciepło, że Angela przestała zakładać rękawiczki.

Wład wziął ją za rękę, trochę zdziwiony naruszeniem obyczaju. Podniósł wzrok. Angela wyglądała na wychudzoną. Pod oczami miała asfaltowego koloru cienie.

– Nic ci nie jest? – spytał trochę zmieszany.

Lekko skinęła.

– Przejdziemy się?

Wydaje się, że czekała na to pytanie. Skinęła znowu – i nawet się uśmiechnęła.

Tak jak poprzednim razem, oparła się o jego rękę. Tak jak poprzednim razem, weszli do lasu, ale teraz kałuża nie wyglądała już tak okazale, mogli ją obejść po wysychającym igliwiu i dostać się pod drewniane poddasze, wokół którego rozstawione były krzesła-pieńki.

Angela wyjęła z torby woreczek foliowy, rozłożyła na pieńku i usiadła, podciągając końce czerwonego płaszcza. Wład stanął przy niej.

W koronach drzew słychać było śpiewy niewidocznych stąd sikorek. Promień słońca padł Władowi na twarz.

– Wyjaśnij mi – zaczęła Angela po chwili milczenia. – Ty, na pewno... No... Można jakoś medycznie wytłumaczyć, co dzieje się z człowiekiem, kiedy się przywiąże? Co to za choroba? Ty przecież musisz to wiedzieć?

Wład przestąpił z nogi na nogę i usiadł naprzeciwko. Bez wątpienia, śmiesznie wyglądali teraz z boku. Jak uczniowie, którzy uciekli z lekcji i nie znaleźli innego ustronnego miejsca, jak tylko w lesie.

– Kilka lat temu – powiedział Wład – wróciłem do rodzinnego miasta... w jednym celu – pójść do archiwum powiatowego szpitala. To drogo kosztowało, ale – jestem mistrzem dawania łapówek...

Uśmiechnął się. Angela patrzyła, nic nie rozumiejąc.

– Wszystko byłoby naturalne, jeżeli każdy taki przypadek wynikałby sam z siebie – powoli powiedział Wład. – Każdy człowiek, nawet najzdrowszy, nawet w wieku siedemnastu lat, może nagle zachorować. Złapać wirusa. Zatruć się. Czy nagle pojawi się przewlekła choroba, której wcześniej nikt nie wykrył. Nic dziwnego. Każdy przypadek z osobna – nie dziwi... Ale – wszyscy naraz! Cała klasa! Po zabawie na koniec szkoły! Widać było, że lekarze próbowali znaleźć jakieś wspólne cechy, prawie że na siłę zestawiając ze sobą diagnozy... A mój przyjaciel, Dymek Szydło, zmarł na oddziale intensywnej terapii. Zaczęło się od obrzęku płuc, ale śmierć nastąpiła z powodu ustania pracy nerek. Pozostali wyzdrowieli... Wypisali ich – pierwszego w sierpniu, ostatniego w styczniu.

– To nie twoja wina – cicho powiedziała Angela – nie wiedziałeś. A jeżeli nawet byś wiedział? Jak mógłbyś żyć z nimi, jednocześnie ze wszystkimi – przez całe życie? A twój przyjaciel – też by cię znienawidził...

– Jak często powtarzasz to słowo – wybąkał Wład.

– Co?

– Nic. Oficjalna wersja była taka – że wszyscy otruli się chemicznym środkiem niewiadomego pochodzenia. Ale w mieście zupełnie poważnie mówiło się o klątwie. Kto na kogo rzucił klątwę – wersji było wiele... Ale to, że zniknąłem i więcej nie pojawiałem się w mieście, zmusiło niektórych do rozmyślań. Zaczęli wypytywać moją matkę... Nie, nie chcę o tym teraz mówić.

– Mimo wszystko niczego nie rozumiem – cicho powiedziała Angela. – Dlaczego tego, kto jest przywiązany, nie można wyleczyć? Dlaczego wszyscy z twojej klasy, którzy widywali cię codziennie – przeżyli... wybacz, oprócz jednej osoby... dlaczego wydaje mi się, że umrę bez ciebie?

– Dobrze ci się wydaje – powiedział Wład wzdychając. – Jeśli byś była bardziej spostrzegawcza, zauważyłabyś, że zdolność przywiązywania pojawia się około dwunastego-trzynastego roku życia i rośnie z wiekiem. Kiedy miałem siedemnaście lat, byłem jeszcze szczeniakiem. Gdybym teraz miał pójść do szkoły... Obawiam się, że nie tylko cała klasa, ale wszyscy, którzy mieli nieszczęście widywać się ze mną regularnie, szybciutko wyprawiliby się na tamten świat.

– Nic takiego nie działo się ze mną, kiedy miałam siedemnaście lat – powiedziała Angela. – Kiedy zgarnął mnie Baron, miałam piętnaście...

– Może u ciebie jest inaczej – powiedział Wład, nie chcąc już dalej ciągnąć tej rozmowy.

Słoneczna plama przeniosła się z jego twarzy na pierś. Przeciągle zatrzeszczał pień wysokiego drzewa. Przebiegł po włosach chłodny wietrzyk.

– A dlaczego tacy jesteśmy? – spytała Angela. – Dlaczego – my – tacy jesteśmy?

– Nie znamy swoich rodziców – powiedział Wład. – Może pochodzimy z innej planety?

Chciał tylko zażartować, ale zabrzmiało to bardzo poważnie. Angela rozszerzyła oczy:

– Tak myślisz?

– Żartowałem – powiedział Wład.


* * *


...owinięty więzami, jak korzeniami. Ludzie rodzą się już przywiązanymi, spętanymi. Całkowicie wolni rozwijają się tylko w miejscach odosobnionych, a i tam nie wszyscy...

Jesteśmy spętani rzemieniami, sznurami do bielizny, jedwabnymi szarfami i lnianymi prześcieradłami. Więzy przypominają pajęczynę, siatkę z tworzywa sztucznego, w której wcześniej były sprzedawane kartofle. Uprząż. Ozdobę. Sidła.

Wszystkie więzy kiedyś zamierają. A ludzie, będący spętani martwymi już włóknami, cały czas odnoszą jeszcze wrażenie, że są w niewoli...

Ze mną jest wszystko na odwrót. Ja umrę, a stworzone przeze mnie więzy – pozostaną.

Kochana, jestem taki szczęśliwy, że chociaż ty – jesteś wolna.


* * *


Nie przyszła na spotkanie.

Najpierw czekał na nią, siedząc w samochodzie. Potem wyszedł na zewnątrz. Autobusy podjeżdżały co dziesięć minut. Kiedy nie zobaczył Angeli w trzecim z kolei, poczuł się nieswojo.

Minęło czterdzieści minut. Potem pięćdziesiąt. I cały ten czas Wład sterczał bez sensu na przystanku. Włączył nawet radio, żeby sprawdzić, która godzina. Był na czas. Zwykły rytm został naruszony, na ledwo utrzymującym się porządku świata pojawiła się rysa.

Wład zadzwonił do niej na komórkę. Uprzejmy, damski głos poinformował go, że abonent jest czasowo niedostępny.

Wsiadł do samochodu, ale nie pojechał do domu, tylko do hotelu „Turysta”. Bardzo miły portier wyjaśnił mu, że pani, wynajmująca pokój numer pięćdziesiąt dwa, wyszła wcześnie rano i do tej pory nie wróciła.

Chciała go trochę podręczyć? Czy to jej kolejna demonstracja? Czy może, zwyczajnie, potknęła się na ulicy, uderzyła w głowę i trafiła do szpitala? I nawet nie może zadzwonić?

A może wydarzyło się coś jeszcze?

Wład nigdy tak naprawdę nie zastanawiał się nad tym, jak ona żyje, czym się zajmuje i skąd bierze pieniądze. Te nieprzyjemne pytania zawsze zostawiał na później. Żadne przebywanie w błogiej nieświadomości nie może trwać wiecznie. W ostatnim czasie Wład, zaczarowany grą „raz-dwa-trzy”, niewyobrażalnie mało myślał o przyszłości.

Podreptawszy w holu hotelu, zdecydował się wrócić z powrotem, do domu. Z każdą minutą narastała w jego wnętrzu irracjonalna tęsknota. Na każdym zakręcie majaczyła postać w czerwonym płaszczu, ni z tego, ni z owego gwałtownie hamował, do takiego stopnia, że samochód lekko zarzucało na śliskiej drodze i dwa razy nerwowo zatrąbił jadący za nim kierowca.

Ledwo przestąpiwszy próg, usłyszał długi dźwięk telefonu. Prawie złamał klucz, otwierając drzwi. Chwycił słuchawkę:

– Halo?!

– Wład. Muszę natychmiast wyjechać.

– Gdzie jesteś? – spytał ze źle ukrywaną pożądliwością.

– Co, nie rozumiesz?! Muszę wyjechać? Jeżeli chcesz mnie jeszcze zobaczyć, to się zbieraj.

– Dobra... Zaraz, poczekaj. Gdzie? Dokąd? Mam sprawy do załatwienia z wydawnictwem...

– Muszę wyjechać – powtórzyła Angela, tracąc cierpliwość. – Muszę. Natychmiast. Za godzinę mógłbyś mnie odebrać spod hotelu. Albo nie... Lepiej w zwykłym miejscu, na przystanku. Albo, zaczekaj, nie... Najlepiej jedź od swojego domu w kierunku miasta i gdzieś niedaleko schroniska – wiesz, gdzie jest schronisko? – będę czekała.

– Nie rozminiemy się? – powoli spytał Wład.

– Patrz uważnie – oschle powiedziała Angela. – Będę stała na poboczu... Trudno mnie nie zauważyć.


* * *


Po godzinie i piętnastu minutach jechali już razem, mając z prawej strony i za sobą zachód słońca. We wszystkich lusterkach Wład widział czerwono-złote niebo. Godzina zmroku od samego dzieciństwa wywoływała w nim uczucie straty i samotności. W takiej chwili najlepiej byłoby usiąść sobie przy kominku z książką, paczką ciastek i gorącą herbatą w porcelanowej filiżance.

Niewyraźnie gadało radio. Pstryk – i w środku zrobiło się cicho, jak w czasie ich pierwszego spotkania. Kiedy Wład zahamował na poboczu, pragnąc zaproponować pomoc kobiecie w rudym futrze.

– Nie mógłbyś włączyć muzyki? – spytała Angela.

– Lepiej nic nie mów – poprosił Wład.

I dalej jechali w ciszy.

Pod miastem zatrzymał ich posterunek drogowy. Wład poczuł, jak jego towarzyszka się spięła. Policjant poświecił latarką w dokumenty Włada, z zainteresowaniem popatrzył na kobietę w czerwonym płaszczu i pozwolił jechać dalej. Angela kilka razy obejrzała się przez ramię na pasiaste szlabany, przegradzające drogę.

– Co zrobiłaś? – spytał Wład przez zęby.

– Nic – trochę na wyrost zdziwiła się Angela. – Myślisz, że mam konflikt z prawem?! Ale masz o mnie mniemanie...

– Zamilcz.

I jechali dalej i coraz dalej, pędząc po szosie i zwalniając za każdym razem, kiedy przejeżdżali przez wsie. Angela drżała co chwilę, widząc w lusterku odbicie dalekich świateł.

Około północy wjechali do lasu. Wład zahamował. Angela zdziwiona spojrzała na niego. Kilka samochodów wyminęło ich i pognało przed siebie. Światła reflektorów rzucały białe, pasiaste słupki. Wład jeszcze mocniej zahamował i skręcił na gruntową drogę.

– Dokąd jedziemy? – spytała Angela.

Wład nie odpowiedział. Skręcił w prawo, potem w lewo. Zatrzymał samochód, wyłączył silnik i światła. Nie było widać lasu ani szyb – wokół zaległa ciemność i zapadła cisza, prawie niczym nie niepokojone.

– No i co? – spytała szyderczo Angela. – O ile dobrze pamiętam, nie dostrzegałeś nigdy w miłości teatralnych efektów, po co to wszystko?

Wład włączył światło w środku. Ciemność trochę się rozrzedziła, ale nie ustąpiła. Każda szyba zamieniła się w czarne lustro. Odwracając się w stronę Angeli, Wład widział jej twarz, odbijającą się szyję i swoje odbite oblicze – wszystko razem.

– Mów – powiedział Wład. – Zanim ruszymy dalej, chcę wiedzieć, dlaczego tak nagle zapragnęłaś zwiać. I nie próbuj kłamać – wyczuję to.

– Tylko bez takich słów – skrzywiła się Angela. – „Zapragnęłaś”, „zwiać”, „kłamać”. A jak myślisz, czy normalny człowiek długo potrafi wytrzymać w takim zawszonym hotelu jak „Turysta”? Te nasze spotkania zgodnie z planem... zwariować można. Po prostu zachciało mi się przewietrzyć.

Wład oparł się łokciami o kierownicę:

– Angela... Jak długo zamierzasz żyć?

– To groźba? – odezwała się. – Nóż na gardle?

– To nie groźba. Wyobraź sobie, że będziesz żyła osiemdziesiąt lat... Tak więc, masz przed sobą jeszcze pięćdziesiąt. I wszystkie te lata – całe pięćdziesiąt! – ja będę obok ciebie. Rozumiesz?

Zrobiło się cicho.

– Tak długo nie pociągnę – powiedziała nagle Angela ochrypłym głosem. – A potem... ty, wybacz, będziesz starszy o jakieś dziesięć lat. A przecież mężczyźni żyją krócej. Jeśli nawet dociągniesz do siedemdziesiątki... Wychodzi nie pięćdziesiąt, ale zaledwie dwadzieścia siedem, dwadzieścia osiem lat... Tak więc, nie bój się.

Wład nie spuszczał z niej wzroku. Angela odwróciła się pierwsza:

– Posłuchaj... Dobrze, rozumiem. Jeszcze mi się z tobą udało... Jesteś normalny... Chociaż trudno to sobie wyobrazić. Ciebie – i normalnego człowieka. Dobra... Byłam żoną pewnego bogatego staruszka. Zarobił masę pieniędzy na jakichś tam lekarstwach. Miał już ponad siedemdziesiąt lat! Niczego więcej nie robił, tylko sapał. I ja byłam jego żoną. Było mi bardzo wygodnie, miał trzy domy w jednej tylko stolicy...

– I umarł – powiedział Wład.

Angela błysnęła oczami:

– Zamilcz! Daj mi skończyć... Co za maniery – wyłazić ze swoimi durnymi... przypuszczeniami... tak, umarł. Na jakąś starczą chorobę. Ale ja nie o tym.

– Na co zmarł?

– Nie pamiętam! Chyba zawał. Zawsze biegał rano i pewnego razu – cap... Ale ja nie o tym! Nigdzie nie wyjeżdżałam. Byłam w domu...

– Ile lat byliście razem?

– Pięć – wybąkała Angela. – Nie, zaraz... Trzy i pół. Coś koło tego.

– Kto ci uwierzy, jeśli tak się mylisz?

– Co to, przesłuchanie? W sądzie jesteśmy, czy co?

– Przyjdzie nam żyć razem dwadzieścia osiem lat – przypomniał Wład. – Według najbardziej optymistycznych prognoz... A według najbardziej pesymistycznych – pięćdziesiąt. Tak więc, mów dalej.

Angela nadęła się.

– Jeżeli cię aresztują – powiedział Wład – będzie nam bardzo, bardzo trudno. Przypomnij sobie swojego Harolda?

– On nie jest mój – odcięła się Angela. – I mówię prawdę. Dziedziczę spadek po Oskarze, a jego krewni...

– Oskar to twój mąż? Ten stary aptekarz?

– Nie mówiłam, że jest aptekarzem. Mówiłam tylko, że zrobił pieniądze na lekarstwach.

– No dobrze, ale muszę go jakoś nazywać...

– Nazywaj go Oskar.

– Dobrze – Wład skinął. – Znaczy się, miał krewnych? I tym krewnym nie spodobało się...

– Miał i ma – przez zęby oznajmiła. – A Oskar spisał testament, w którym zdrowy kawałek należy się mi. Oni dostają firmę. Ja pieniądze. Wydaje mi się, że to w porządku.

– Ale oni tak nie myślą? Posłuchaj, a jaka jest data w testamencie? Czy nie podpisał go czasami...

– Tak – Angela smutno przyznała. – Spisał go jeszcze raz... wcześniej był inny... poprawił go na moją korzyść na trzy dni przed tym, jak dostał zawału na porannych biegach. Niefortunnie to się jakoś wszystko ułożyło...

– Tak, to prawda, niefortunnie – zgodził się Wład.

– Krewni od razu wzięli sprawy w swoje ręce – westchnęła Angela – biedny Oskar trzy razy był chowany, potem za namową córki ekshumowany i badany pod kątem zatrucia i tym podobnych rzeczy. Trzy razy! Za pierwszym razem darłam się jak obłąkana. Za drugim czułam się strasznie. A za trzecim, rozpaczać już nie miałam siły, powstrzymywałam tylko taki jakiś nerwowy śmiech... Na czwarty pogrzeb już nie poszłam. Oskar nie był wcale miły dla innych, ale na takie traktowanie po śmierci nawet on, według mnie, nie zasłużył...

– A co wykazała ekspertyza?

– Nic – Angela machnęła ręką. – Wzywali mnie do sądu prawie każdego dnia. Czułam się, jakbym była podłączona do wykrywacza kłamstw. Wszystkie nasze tajemnice z Oskarem wydobyli na światło dzienne... Te trzy dni, które upłynęły między nowym testamentem a jego śmiercią, roztrząsali minuta po minucie. Żadne bydlę nie wątpiło, że w jakiś sposób go zamęczyłam. Udowadniali, że go nie kochałam. No i co. Przecież nie zabiłabym go z tego powodu. Udowadniali, że się nad nim znęcałam. To nieprawda, tylko wtedy, kiedy zaczynał mnie denerwować, zabierałam rzeczy i zachowywałam się, jakbym go opuszczała. Znikałam na trzy – cztery dni. A on, już na drugi dzień, zaczynał na ściany włazić, tak się przywiązał. I wyobrażasz sobie, Wład, śmiać się chce – on myślał, że to jest miłość. Co to w ogóle jest, ta miłość, która jest jak UFO.

Wszyscy wiedzą, że jest, ale mało kto ją widział. Mój biedny Oskar był staruszkiem, który myślał, że widzi latający talerz! A przecież oni wszyscy, począwszy od tej suki Ksenii, jego córki... Ona sama nie mogła go ścierpieć... Ale dowodów na to, że jestem winna, nie mieli! Naprawdę nie mieli, żadnych... Jacy byli wściekli, Wład! Gotowi gołymi rękami mnie rozszarpać...

Angela spuściła oczy.

– A dlaczego on tak nagle zmienił testament? – delikatnie zapytał Wład.

– Dlatego, że go o to poprosiłam – zwyczajnie odparła Angela.

– Poprosiłam?

– Natarczywie poprosiłam. Powiedziałam, że albo testament, albo odchodzę.

– I o tej rozmowie też było wiadomo?

– Oczywiście – Angela znowu westchnęła. – Służąca o wszystkim opowiedziała... A ja tłumaczę przed sądem: czy mało jest żon, które grożą mężom, że odejdą? Czy żony przysięgłych tak nie robią? Tak chciałam zdobyć te pieniądze. Zgodnie z prawem, należą do mnie. Ale Oskara nie zabiłam! Sam umarł...

– No, pięknie – przyznał Wład i Angela wyczuła odrazę w jego głosie.

– Tak – powiedziała wyzywająco. – Jestem skąpą zdzirą. Dla pieniędzy zdolną do wszystkiego. Nie wiedziałeś? Nocowałeś kiedyś pod mostem?! Żarłeś z kubła na śmieci? Kiedy uciekłam od Harolda, nie miałam nic... zupełnie nic. Blizny po Haroldowym rzemieniu...

– Każdy nikczemnik, złapany za rękę, zaczyna opowiadać o swoim trudnym dzieciństwie – powiedział Wład. – Do tego stopnia, że łzy same cisną się do oczu.

– Idź do diabła – rzuciła Angela i wzburzona wysiadła z samochodu. Jakiś czas jeszcze Wład słyszał, jak coraz bardziej oddala się chrzęst gałęzi i tłumione przekleństwa.

Potem zrobiło się cicho.


* * *


Wróciła nad ranem. Wład leżał na rozłożonym siedzeniu, owinięty w koc. Przebywał na granicy jawy i snu. Kiedy wróciła Angela, sen gdzieś się ulotnił i zrobiło się zimno.

Milcząc, wsiadła do samochodu. Poprosiła bardzo ochrypłym głosem:

– Mógłbyś włączyć klimatyzację...

Przekręcił kluczyk i zapalił silnik, dmuchawy zaczęły pracę.

– Mam herbatę w termosie – powiedział dopiero za drugim razem (okazało się, że jego głos także ochrypł). – Na tylnym siedzeniu, poszukaj...

– Wybacz – zaczęła Angela. – Ale dwadzieścia lat tak się z tobą męczyć... Wydaje mi się, że prędzej zdechnę.

– Nie przesadzaj – powiedział Wład. – Mam plany na przyszłość! Tylko o samym Gran-Gremie będzie co najmniej z dziesięć książek... Tak więc, uważaj, proszę, na swoje zdrowie.

Upiła trochę z plastikowej filiżanki:

– Myślałam, że... Nie wiem, może jestem głupia. Ale gdyby tak inna osoba z podobnymi zdolnościami... zwłaszcza, gdyby była – młodą, piękną dziewczyną... Czy czasami ona jakoś by nie potrafiła na to wszystko zaradzić! A tak...

Zrezygnowana, machnęła ręką.

Wład patrzył, jak pije. Jak spływa po jej podbródku ciepła kropla herbaty.

– Czy ta sprawa przeciwko tobie jest już zakończona? – spytał na koniec.

– Tak – Angela przyznała, nie wiedzieć czemu, bezradnie.

– Kto cię ściga?

– Myślałam, że w końcu odpuszczą – westchnęła Angela, wycierając podbródek. – Ale im szkoda pieniędzy. Oni myślą, że jak mnie złapią, uda im się sądownie odzyskać pieniądze.

– Chcesz powiedzieć, że są zdolni do tego, żeby wynająć płatnego mordercę?!

– Diabli wiedzą. Trudna sprawa, ale nie chciałam ci już więcej głowy zawracać. W pokoju u mnie ktoś był. Przetrząsnął wszystko, chyba złodziej. Wziął trochę pieniędzy, pewnie dlatego, żebym pomyślała, że zostałam okradziona. Ale nie o to mu chodziło! Ukradł notatnik. Tam nic ciekawego nie wyczyta, a poza tym, nie wierzę w to, żeby taki dokument... Ale po jaką cholerę złodziejowi stary notatnik?

– I tylko z tego powodu zdecydowałaś się uciec? – spytał Wład. – Czy było coś jeszcze?

– Jak myślisz – nie odpowiadając, kontynuowała Angela – jeżeli przydarzy mi się jakiś nieszczęśliwy wypadek... czy będzie taki rozgłos, jak po śmierci biedaka Oskara? Czy ktoś ucieszy się z tego powodu, powiedz?

Wład założył ręce za głowę.

Jasny płaszcz Angeli upaćkany był ziemią i gliną, rękaw naderwany, do kołnierza przyczepiony suchy rzep. Siedziała obok niego – bezradna, zmęczona, wściekła i zła, podobna trochę do wydostającej się ze słoika z miodem osy.

– A powiedz mi, proszę – przymilnie zapytał Wład – gdzie byłaś i co robiłaś od czasu, jak uciekłaś od Harolda, do momentu, kiedy wyszłaś za mąż za Oskara?

– Opowiem ci – powiedziała obojętnie. – Ale nie teraz. Potem.


* * *


Wyciągamy gałęzie, stwarzając więzy.

Wyciągamy korzenie, kształtując związki.

Jesteśmy – koroną. Czasami obce liście

Październikowy wiatr wyrywa z naszych palców,

Czasami obca złamana gałąź

Przynosi ból. Jesteśmy lasem.

To jest nasze życie...

Był las. Gęsty. A potężne drzewo, rosnące w gęstym lesie, zawsze zrasta się korzeniami – i gałęziami – z rosnącymi obok sąsiadami...

A w samym środku lasu była polana, ogromna i okrągła, jak szkolny zegar.

Pośrodku polany wsio, jedyne w tym miejscu – żelazne – drzewo.

Zardzewiałe. Pod ziemią miało stalowe korzenie, a skrzypiące gałęzie wyciągały się, pragnąc czegoś dotknąć... Zdawało się, że to drzewo jest bardzo delikatne. Że może szuka przyjaźni. I uczucia. Takie przyjacielskie drzewo.

A wokoło pustka... Pewnie dlatego, że wszystko co rosło tutaj do tej pory, znajdowało się już w żelaznych objęciach. I gniło w nich.

Tak było.

Загрузка...