Ledwie Alyss zdążyła wrócić do stołu, drzwi otworzyły się. Wszedł Keren. Gdy zamykał je za sobą, Alyss wzięła głęboki wdech i, wykorzystując całą siłę woli, zmusiła się, by zachować spokój. Starała się spoglądać na Kerena z wyrazem najwyższej pogardy.
– Cóż, wróciłem – odezwał się Keren. Uśmiechnął się radośnie, lekceważąc lodowate spojrzenie, jakim go obrzuciła. Potem skrzywił się. Węsząc, marszczył nos.
– Dobry Boże, a cóż to za paskudna woń? Chciałaś może podpalić komnatę?
Alyss zastanowiła się błyskawicznie. Już co prawda przywykła do gryzącego smrodu oparów kwasu, ale najwyraźniej wciąż wyczuwało się je w powietrzu. Pytanie Kerena podsunęło jej wszelako pewien pomysł. Wyprostowała się dumnie, spojrzała na rycerza z góry.
– Paliłam pewne dokumenty – stwierdziła. – Uznałam, że lepiej, abyś się nie dowiedział, co w nich zapisano.
Keren przyjrzał się jej z namysłem.
– Doprawdy? – rzucił tonem nieco mniej radosnym. – Należało cię od razu przeszukać. Oto, co dostaję w nagrodę za moje rycerskie maniery. Próbujesz mnie zwodzić. – Sięgnął do sakiewki u pasa. – Zdajesz się zapominać o pewnym drobiażdżku. Mój mały niebieski przyjaciel potrafi cię zmusić, byś opisała zawartość dokumentów.
Serce Alyss załomotało, bo Keren wyjął niebieski kamień. Na przekór wszystkiemu, co już wiedziała, czuła niemal nieodparte pragnienie, by patrzeć. Z najwyższym wysiłkiem zdołała oderwać wzrok.
– Zdajesz się zapominać – odrzekła, naśladując kąśliwy ton zdrajcy – że już raz zdołałam przemóc wpływ błękitu.
Keren rozsiadł się na jednym z krzeseł. Założył nogę na nogę. Podrzucał niebieski kamień jakby od niechcenia. Zaśmiał się, szczerze ubawiony.
– Fakt – przyznał. – Ale tłumaczyłem ci, że za drugim razem pójdzie nam znacznie łatwiej.
Alyss odwróciła się do zdrajcy plecami. Ruszyła ku drzwiom celi. Pragnęła zmusić Kerena, by spojrzenie skierował w tę właśnie stronę, bez zwracania uwagi na zasłonięte okno. Może to było złudzenie, lecz od czasu do czasu słyszała dobiegające spod okna skrzypnięcia liny.
– Twoje jarmarczne sztuczki nie robią na mnie wrażenia – powiedziała. – Operujesz złudzeniami, a ja wiem, jak się im przeciwstawić.
Keren z pobłażaniem pokiwał głową.
– Z pewnością, dałabyś radę jarmarcznym sztuczkom – przytaknął – gdyby rzeczywiście szło o sztuczki. Jednak mamy tu do czynienia z czymś zupełnie innym. Zajmuje mnie bowiem mesmeryzm, rodzaj panowania nad czyimś umysłem. Kamień to tylko przedmiot, na którym skupia się twój umysł. On cię odpręża i pomaga mi przejąć nad tobą kontrolę.
Alyss zaśmiała się pogardliwie, chociaż przygnębił ją sens słów Kerena. Uświadomiła sobie, że opór ją przerasta. Musi wszakże ciągnąć grę najdłużej, jak tylko zdoła, aby dać Willowi więcej czasu.
– Skoro już wiem, w czym rzecz, postaram się przezwyciężyć pokusę. Żadnego odprężenia – oznajmiła.
Keren wstrząsnął głową.
– W normalnej sytuacji zdołałabyś mi umknąć. Jeżeli wiesz, do czego służy kamień, potrafisz mu się oprzeć. Lecz ty już wpadłaś w pułapkę. W trakcie pierwszego seansu, kiedy starałaś się kontrolować emocje, kamień wszystko zapisywał. Wywołał coś, co ja nazywam „pamięcią mesmeryczną".
Alyss przewróciła oczami.
– Wstrząsające, bezgraniczne, przerażające – zadrwiła. Jednak robak strachu już zaczął wgryzać się w jej serce. Keren był zbyt pewny siebie. Choć uwielbiał chełpić się po próżnicy.
– Wcale nie przerażające. Po prostu użyteczne – wyjaśnił nadzwyczaj rzeczowym tonem. – Bo widzisz, kiedy wpadasz w sidła mesmeryzmu, potrafię umieścić w głębi twojego umysłu wspomnienie. Ono pozwoli mi ponownie wprowadzić cię w trans mesmeryczny. I to niemal w mgnieniu oka. Muszę jedynie powrócić do ostatniego tematu, jaki podejmowaliśmy.
– Dość to nudne – parsknęła sarkastycznie. Jednak strach Alyss narastał z każdym wypowiadanym słowem.
On zaś nie przestawał się uśmiechać. Podziwiał jej odwagę, doceniał walecznego ducha. Zresztą, podziwiając i doceniając Alyss, niczym nie ryzykował. W mgnieniu oka zdoła wprowadzić dziewczynę w trans. Wyciągnął rękę, zademonstrował kamień. Prędko odwróciła głowę.
– Jak mi się zdaje… ostatnio rozmawialiśmy o twoim przyjacielu Willu i o jego prawdziwym życiowym powołaniu. Czyż nie tak?
Na przekór samej sobie, Alyss poczuła, że coś w jej umyśle pęka. Poddawała się. Kamień, błyszczący w dłoni Kerena, nieubłaganie kusił. Pulsował niebieskim światłem, magia chłodnego blasku nie dawała się odeprzeć. Zniewolona, ruszyła w stronę błękitu.
– Will jest zwiadowcą – wyznała. Umysł dziewczyny toczył walkę sam ze sobą. Wreszcie nie zdołała zahamować wymykających się słów. Niewyraźnie, jakby z bardzo daleka, nawiedziła ją odraza. Brzydziła się siebie, pogardzała sobą za tchórzostwo.
– Rzecz jasna. Przecież o tym, że mamy do czynienia ze zwiadowcą, już uprzednio wiedzieliśmy, prawda? Ale ciekawią mnie dokumenty, które spaliłaś. Opowiedz mi o nich.
– Nie było żadnych dokumentów – odparła. I znowu, jakby na innym poziomie, jej umysł walczył, żeby odzyskać nad sobą kontrolę. Słowa brzmiały głucho, beznamiętnie. Nie umiała się powstrzymać, choć zdawała sobie sprawę, że za moment ujawni najbardziej niebezpieczny sekret ze wszystkich. – Ta woń. Ten kwas.
Uśmiech zniknął z twarzy Kerena. Zaniepokoił się. Nie rozumiał…
– Kwas? Jaki kwas? – zapytał pospiesznie.
– Will nalał kwasu na kraty – odpowiedziała Alyss. W głębi umysłu coś wrzeszczało: Zamilcz! Na litość boską, zamilcz! Will potrzebuje czasu, żeby się wydostać, ty żałosny tchórzu! A potem, przerażona, usłyszała swoje własne słowa:
– Will potrzebuje czasu, żeby się wydostać.
Keren zrozumiał wreszcie. Twarz mu się zmieniła. Zerwał się z krzesła. Swoboda, jaką wcześniej okazywał, rozluźnienie, przyjazna życzliwość, wszystko to w jednej chwili zniknęło. Krzesło, na którym dotąd siedział, trzasnęło o podłogę. W dwóch długich susach dopadł okna, szarpnięciem odsunął na bok zasłonę.
Opary wyczuwało się tu silniej, gdyż kwas w dalszym ciągu przeżerał żelazo. Cienkie spirale dymu unosiły się od podstaw obu środkowych prętów. Keren zauważył wokół krat maleńkie kałuże jakiejś cieczy. Kwas, przedtem bezbarwny, teraz, rozpuszczając metal, nabrał rdzawej barwy. Keren chwycił pręt po prawej. Szarpnął. Skruszył resztki mocowania kraty. Zmrużył oczy, odwrócił się do Alyss.
– Gdzie on zniknął? – zapytał ostro. Logika podpowiadała mu, że Barton nie mógł uciec przez okno. To niepojęte. Chociaż nie pojmował również, jakim cudem zwiadowca w ogóle dostał się do pokoju.
Nie przyszło mu do głowy, że Will wcale nie wszedł do środka. Keren, wpatrzony w dwie dymiące kałuże kwasu wokół środkowych prętów, nie zauważył liny obwiązanej wokół ostatniego pręta po lewej.
Z ust Alyss nie padła żadna odpowiedź. Przytłoczona napięciem, zmożona siłami walczącymi w jej głowie, padła zemdlona już wtedy, gdy Keren zrywał się, by obejrzeć kraty. Leżała, bezwładna, obok przewróconego krzesła. Klnąc cicho, Keren ruszył w jej stronę. Przyrzekł sobie, że tak czy owak, wyciągnie z dziewczyny odpowiedź. Nawet gdyby miał z niej siłą wydusić prawdę. A potem usłyszał od strony okna ledwie uchwytne uchem skrzypnięcie. Przystanął. Obrócił się na pięcie. Spojrzał na okno. Tym razem zauważył pętlę, zaciągniętą u dołu pręta. Rzucił się do przodu. Zaklął, bowiem oparł się o parapet i poparzył dłoń rozlanym kwasem. Lina wciąż była mocno napięta, włókna trzeszczały, kołysząc się lekko pod ciężarem czegoś albo kogoś na drugim końcu.
Błyskawicznym ruchem Keren sięgnął po sztylet. Przełożył dłoń przez kraty, starając się przeciąć napiętą linę. Czuł, jak poszczególne pasma poddają się naciskowi noża. Już chciał wzywać do celi strażników ustawionych pod drzwiami Alyss, ale zdał sobie sprawę, że istnieje lepsze rozwiązanie. Wydarł się co sił w płucach do wartowników maszerujących na murze.
– Straż! Straż! Intruz w zamku! Intruz w stołpie! Zatrzymać go!
Daleko w dole Will usłyszał krzyki. Wyczuł delikatne wibrowanie liny, kiedy ktoś piłował ją sztyletem. Wiedząc, że zostały mu tylko sekundy, uwolnił stopy, pozwolił im zwisać swobodnie, tak że zakołysał się przy ścianie. Desperacko próbował wymacać prawą ręką jakieś oparcie, aż w końcu znalazł głęboką szczelinę między dwoma blokami granitu. Wtedy wypuścił linę z lewej dłoni, poszukał innego punktu zaczepienia. Poradził sobie na czas, bo za chwilę przecięta lina opadła obok z łoskotem, zwijając się na kamieniach niczym olbrzymi wąż.
Will wciąż jeszcze znajdował się prawie w jednej czwartej wysokości wieży. Usłyszał za sobą okrzyki zdezorientowanych strażników na blankach. Starali się zrozumieć, o co chodzi Kerenowi. Zwiadowca brawurowo pokonał ostatnie metry, zdzierając sobie przy tym skórę i paznokcie oraz rozdzierając o ostry kamień spodnie z grubej skóry. Gdy zostały mu ostatnie trzy metry, zdecydował się skoczyć. Wylądował jak kot, napinając mięśnie kostek i kolan, żeby zamortyzować wstrząs. Wszędzie wokół odbijały się echem pomieszane okrzyki strażników. Krzyczeli do siebie, żeby ustalić, co się właściwie stało.
Parę kroków dalej drzwi stołpu otworzyły się z hukiem. Wybiegł z nich sierżant uzbrojony w halabardę, broń stanowiącą połączenie topora i włóczni, osadzoną na długim drzewcu. Rozglądał się na boki, żeby zobaczyć, o co chodzi w tym rozgardiaszu. Will nasunął kaptur na głowę. Ustawiony w półmroku, wskazał ręką kłąb splątanej liny.
– Tam pobiegł! – krzyknął. – Za nim! Biegnie do stajni!
Nie zastanawiając się długo, sierżant ruszył we wskazanym kierunku. Gdy jednak mijał Willa, rozpoznał młodą twarz zbiegłego minstrela.
– Ejże, zaraz – odezwał się. – Ty jesteś… – Jeszcze nim dokończył zdanie, już zaatakował halabardą. Will odparował cios ciężkiego ostrza ściskaną w dłoni saksą. Chwycił sierżanta za ramię. Obrócił się, przykucnął, jednym płynnym ruchem cisnął nim o kamienną posadzkę dziedzińca, wykonując porządny rzut przez ramię. Głowa sierżanta huknęła o twarde kamienie. Hełm potoczył się na bok. Żołnierz stracił przytomność.
Will chwycił hełm, podniósł długą, ciężką broń. Potem zatrzymał się na moment. Nim pognał ku schodom, odciął kawał liny. Z wysokości stołpu, gdzie w celi wraz z Alyss tkwił Keren, usłyszał, jak rycerz wrzeszczy, odprowadzając oczami umykającego Willa. Zwiadowca też zaczął krzyczeć. Po części, by zagłuszyć Kerena, po części dla zwiększenia zamieszania.
– W stołpie! – wrzasnął. – Są w stołpie. Setki ich! Wszyscy strażnicy do bramy!
Pognał po schodach na blanki, po drodze wciskając na głowę ciężki żelazny hełm sierżanta. Cały czas wykrzykiwał sprzeczne rozkazy, posyłał ludzi to do bramy, to do stołpu, to do północnej wieży. Wiedział, że w zamieszaniu powinien upatrywać głównego sojusznika. Sprzyjało mu nie tylko zamieszanie. Posiadał nad zbrojnymi z zamkowej załogi jedną niezaprzeczalną przewagę. On wiedział, iż wszyscy tu są jego wrogami. Natomiast strażnicy musieli dopiero sprawdzać tożsamość każdej kolejno napotkanej osoby.
Wybiegł na wał obronny południowego muru, w pobliżu blanków. Trzech strażników gnało w tę samą stronę, za nim zaś znajdowała się zachodnia brama. Mężczyźni zatrzymali się na widok uzbrojonego w halabardę młodzika w hełmie. Will szaleńczo zamachał rękoma w kierunku muru za plecami wartowników.
– Na ziemię, głupcy! Tam są łucznicy! – wrzasnął.
Trudno sobie wyobrazić, by o grożącym niebezpieczeństwie napastnik ostrzegał obrońców. Trzej żołnierze usłuchali natychmiast. Nie minęła chwila, a rozpłaszczeni na dziedzińcu, oczekiwali w każdej chwili świstu strzał.
Will popędził do wieży. Zatrzasnął za sobą drzwi wejściowe. W pobliżu dostrzegł sporych rozmiarów beczkę. Przetoczył ją pod drzwi, sam zaś wyszedł po drugiej stronie zachodnich obwarowań. Tutaj ciągle jeszcze panował względny spokój, chociaż do uszu Willa dobiegł odgłos ciężkich kroków na wewnętrznych schodach, prowadzących w dół z blanków na wieży. Uciekinier błyskawicznie zamocował pętlę na drzewcu halabardy. Następnie wetknął masywną broń między dwa kamienie na blankach. Wolny koniec liny opadł po zewnętrznej stronie muru.
Will zjechał w dół. Zorientował się, że do podstawy muru zabraknie mu sporego kawałka liny. Rozejrzał się, skoczył. Tym razem nie poszło mu tak gładko jak podczas ucieczki ze stołpu. Trafił na nierówny grunt, z impetem przewrócił się na bok, aż rąbnął kolanem o ostrą skałę.
– Należy jednak używać długiej liny – mruknął.
Pogoń niechybnie dotrze tutaj, wiedział to doskonale. Cofnął się zatem. Kulejąc, obszedł wieżę, dokuśtykał aż do południowego muru. Trzymał się blisko obwarowań, dzięki czemu pozostawał cały czas ukryty w głębokim cieniu. Gdy już się znalazł, gdzie zmierzał, ułożył wargi do przenikliwego gwizdu. Rozległ się krótki, wysoki dźwięk, wznoszący się stopniowo o jeden ton.
Powyżej miejsca, gdzie się przyczaił, rozlegały się okrzyki, z blanków dobiegał tupot. Wykrzykiwano sprzeczne rozkazy. Wśród panującego zamętu Will nie wyłowił wrzasków Kerena. Domyślił się, że rycerz-renegat gna właśnie po schodach wiodących ze szczytu stołpu, żeby przejąć kontrolę nad polowaniem. Niech sobie gna, pomyślał ponuro Will. Zagwizdał raz jeszcze. W ogromnym zamieszaniu nikt z zamkowych nie zważał na gwizd.
Sto pięćdziesiąt metrów dalej, tuż za niedużym wzniesieniem, nasłuchiwały czujniejsze uszy.
Will miał już zagwizdać po raz trzeci, gdy z oddali usłyszał łomot pędzących kopyt. Akurat ten koński chód rozpoznawał z łatwością. W uszach zwiadowcy narastał rytmiczny galop krótkonogiego Wyrwija.
Konik pojawił się na wzgórzu. Gnał ku zamkowym murom, lecz kierując się nieco zbyt na prawo od miejsca, gdzie ukrył się Will. Zwiadowca gwizdnął ponownie. Wyrwij natychmiast skorygował trasę. Skręcił wprost ku swemu panu.
Will przestał się kryć. Biegł w stronę Wyrwija, najszybciej jak tylko zdołał. Za jego plecami narastała wrzawa, ale ani myślał zastanawiać się, czy już został odkryty, czy też wrzawa wchodzi w skład ogólnego zamieszania. Nie miał zamiaru tego sprawdzać.
Wyrwij zarył kopytami obok Willa. Przez moment ślizgał się na sztywnych nogach, kładł uszy po sobie i odsłaniał zęby w powitalnym rżeniu. Will nie tracił czasu. Wygodne siodło musiało poczekać. Kiedy tylko konik się odwrócił, chwycił się obiema rękami przedniego łęku.
– Ruszaj! – pogonił. – Ruszaj! Ruszaj! Ruszaj!
Okrzyki, dobiegające od strony zamku, zlały się w jeden ryk. Teraz już go na pewno dostrzegli. Niezbyt się przeląkł. Bo żeby trafić w ciemności, gdy ceł przemieszcza się błyskawicznie, trzeba prawdziwego mistrza. Który posiada akurat pod ręką naciągniętą kuszę. Mało prawdopodobne. Wyrwij przyspieszał. Oddalali się od zamku. Wyciągnięty galop osiągnęli już po pół tuzinie kroków. Podciągając kolana, żeby nie dotykać ziemi, Will przez chwilę zwisał na siodle. Potem, gdy oszacował czas oraz pęd, gdy uwzględnił chód konika, dotknął stopą ziemi. Wykorzystał odbicie, wskoczył na siodło. Wyrwij z aprobatą potrząsnął łbem.
– Dobry konik – rzucił Will, nisko pochylony nad końską grzywą.
Nie zmieniając tempa, Wyrwij wydał krótkie, karcące rżenie.
„Chyba ci tłumaczyłem, żebyś się trzymał z dala od kłopotów".
– Nie zrzędź – odburknął Will. Wyrwij miał to w chrapach. I słusznie.
Za szczytem wzgórza Will dostrzegł niewyraźne sylwetki Xandera oraz Malcolma. Czekali na niego. Powściągnął wodze. Wyrwij stanął.
– Jakieś kłopoty? – dopytywał się Xander.
Will pokręcił głową.
– Widziałem ją. Rozmawialiśmy. Ale Keren zjawił się, zanim zdołałem się do niej dostać, niech go diabli.
– Co teraz? – Malcolm dorzucił własne trzy grosze.
– Teraz wracamy do lasu – odpowiedział zrezygnowany Will.
Xander łypnął z zaciekawieniem. Młody zwiadowca na pozór przyznawał się do porażki. Ale w jego głosie pojawił się ton ponurej determinacji. Xander wiedział, że to jeszcze nie koniec.
– A potem? – spytał.
Will zwrócił się w stronę łysej wiewiórki. Kaptur przysłaniał mu część twarzy. Xander widział tylko usta i zaciśniętą w wyrazie chłodnego zdecydowania szczękę.
– Potem – stwierdził Will – zamierzam wydostać Alyss z przeklętego Zamku Macindaw. Choćbym miał go rozebrać kamień po kamieniu.