Las Grimsdell zamajaczył przed Willem. Drzewa wznosiły się wyżej, mroczniej, rosły bliżej siebie. Nieprzeniknione cienie pod nimi kładły się gęsto. Las stał posępny, czarny, jakby za wszelką cenę postanowił skrywać własne sekrety przed obcymi.
Strażnik miał rację, pomyślał Will. Kiedy tylko zobaczył to miejsce, od razu je rozpoznał.
Ruszył wzdłuż linii drzew, pstryknąwszy raz palcami, żeby przywołać sukę. Uszy nastawiła czujnie, spoglądając to na las, to na swego pana. Jak gdyby wyczuwała, co przykuwa uwagę Willa.
W pewnej chwili nastroszyła sierść na karku. Cicho warknęła. Ślepia wpiła w jeden punkt. Will zerknął w tamtą stronę, ale niczego nie zauważył wśród plątaniny drzew i poszycia. Przykucnął. Przez moment obserwował słaby czerwony poblask, pełgający wśród cieni. Trwało to zaledwie chwilę. A potem nic.
Gdy znów się podnosił, czuł, że czupryna staje mu dęba. Pokręcił głową, zaśmiał się cicho.
– To coś błyszczy – tłumaczył sam sobie. – Po prostu, zwyczajnie błyszczy.
Pies znowu warknął. Will kątem oka zaobserwował jakiś ruch. Tym razem światło o barwie niebieskiej. Zamigotało na moment w koronach drzew i od razu zniknęło. Zgasło, nim Will zdołał mu się przyjrzeć. Może złudzenie? Nie dałby głowy, czy w ogóle cokolwiek tam migotało. Choć zachowanie psa potwierdzało obecność czegoś dziwnego.
A potem powrócił czerwony blask. I znowu zgasł, nim Will zdołał skupić uwagę. Tym razem las poczerwieniał kilkaset metrów od miejsca, w którym zwiadowca dostrzegł pierwszy rozbłysk. Serce Willa biło szybciej, dłoń sięgnęła po saksę.
– Chodźmy, panienko – szepnął do suki. – Gdzieś tu musi być ścieżka, prowadząca w głąb lasu.
Po chwili natrafił na dróżkę, która wiła się mniej więcej trzydzieści metrów dalej, szeroka ledwo na tyle, by mógł przecisnąć się nią pojedynczy wędrowiec. Pewnie szlak wydeptały zwierzęta, pomyślał. A może jednak człowiek? Tak czy siak, Will ruszył przed siebie. Pies wyprzedzał go o krok albo o dwa, wciąż z nosem przy ziemi.
Po dwudziestu krokach Will obejrzał się. Nie widział już prześwitu, którym przed chwilą szedł. Ścieżka kurczyła się w gęstych zwojach, poszycie, pnącza oraz drzewa były ściśle splecione. Wolna przestrzeń zawęziła się do kilku metrów. Szedł dalej, wciąż z dłonią zaciśniętą na głowni saksy. Lata zwiadowczych ćwiczeń pozwoliły mu poruszać się niemal bezszelestnie. Instynktownie wykorzystywał plamy cienia jako osłonę dla kolejnych ruchów.
Nie dostrzegał już żadnych innych błysków. Pomyślał, że ten, kto nosił światło, wystraszył się, kiedy Will, wszedł do lasu. Chłopak rozluźnił się trochę. Może nie tylko on czuje się tutaj nieswojo. Uśmiechnął się, ruszył dalej.
Wtedy zaczęły się szepty. Bardzo ciche, na granicy słyszalności. Z początku Will nie miał pewności, czy rzeczywiście coś słyszy, potem starał się tłumaczyć dziwne dźwięki szelestem wiatru w listowiu. Tyle tylko, że w lesie nie było żadnego wiatru. Łowił ulotne szmery, one zaś zdawały się dobiegać zewsząd, a zarazem znikąd. Spojrzał na sukę. Przystanęła, nastawiła uszu, przechyliła łeb. Nasłuchiwała. Will zrozumiał, że dźwięki są prawdziwe. Nie zdołał co prawda ustalić, skąd dobiegały szepty, więc nie potrafił stwierdzić, czy słyszy realny głos, czy tylko przypadkowe szmery. Szum narastał, potem oddalał się, ledwie uchwytny dla zmysłów, chwilami zagłuszany przyspieszonym biciem serca, czasami całkiem wyraźny. Aż nagle, pośród niewyraźnego mruczenia, Will zaczął wyławiać pojedyncze słowa.
Słowa nieprzyjemnie oddziałujące na wyobraźnię. Raz zdało mu się, że głos wyjęczał: „ból". Potem przycichł. Will za chwilę usłyszał albo wydawało mu się, że usłyszał, słowo „śmierć". A także: „cierpienie", „ciemność", „strach". Później notował już wyłącznie bełkotliwe szepty, niezrozumiałe, bez sensu.
Raz jeszcze spojrzał na sukę. Wciąż była zaniepokojona, choć słowa, rzecz jasna, nie miały dla niej znaczenia. Reagowała wyłącznie na dźwięk. Will przypomniał sobie strachy, jakie dręczyły go przed laty, kiedy on, Halt oraz Gilan tropili okrutne bestie, kalkary, na Samotnej Równinie. Dopadła go wówczas paraliżująca trwoga, wywołana nieznanymi odgłosami. Jednak wówczas Will miał obok siebie Halta, a teraz zdany był wyłącznie na siebie.
Wziął głęboki wdech. Saksa cicho świsnęła, wysuwając się z dobrze naoliwionej pochwy. Will odezwał się wyraźnie, stanowczym tonem, zwracając się w stronę cieni:
– Stal.
Szepty ustały.
Suka spojrzała na pana. Jej ogon lekko się zakołysał. Sierść na karku owczarka nieco już opadła, więc Will z wolna odzyskiwał pewność siebie. „Trzeba sprostać własnym lękom", zawsze pouczał go Halt, „a one ulotnią się niczym mgła w promieniach słońca". Z jednej strony szepty i słowa, pomyślał. Z drugiej – ostra jak brzytwa, ciężka saksa. Bardziej praktyczna. Bardziej prawdziwa. Bardziej namacalna.
A tym samym bardziej groźna.
– Prowadź, piesku. Znajdźmy tych szeptaczy. – Dłonią pokazał zwierzęciu, że idą dalej. Sam pozostał kilka kroków z tyłu, polegając na psiej zdolności wyczuwania zagrożeń.
Już po chwili pojął, iż decyzja, by puścić owczarka przodem, okazała się słuszna. Gdyby nie suka, Will wpadłby w otchłań czarnego jeziorka, które wyłoniło się przed nimi nagle, gdy tylko skręcili.
Ścieżka biegła przy brzegu, odbijając w prawo, ciągle wzdłuż ukrytej wśród drzew tafli ciemnej wody. Jeziorko miało średnicę około trzydziestu metrów. Drzewa i pnącza rosnące na jego brzegu zwieszały się do wody, pochylały się ku sobie, stykały, niektóre tak wysokie, że niemal złączone z roślinnością przeciwległego brzegu. Niebo odbijało się tylko w samym środku tafli.
Powierzchnia wody parowała, pasma przejrzystej mgiełki rozpraszały się wśród wysokich drzew. Na powierzchni pękały gazowe bąble, powstające z gnijącej na dnie roślinności albo wydychane przez jakieś żyjące w wodzie monstrum. Po drugiej stronie jeziorka, naprzeciw miejsca, w którym stał Will, mgła zdawała się gęstnieć, tworzyła coś w rodzaju zasłony. Zatrzymał się. Przypatrywał się temu zjawisku, zastanawiał się nad przyczyną jego powstania. Pies zaległ przy ziemi, obserwując pana uważnie, gotów w każdej chwili ruszyć w dalszą drogę.
Raptem krew w żyłach zwiadowcy zmroziło potworne przerażenie. Bo oto z mgły wyłoniła się olbrzymia postać. Wzniosła się nad jeziorem, jak gdyby ulepiona z czarnej wody.
Wszystko stało się nagle. Jeszcze przed chwilą wokół panowała pustka. A potem, w mgnieniu oka, zwiadowcę przytłoczył wyrazisty koszmar. Potężny, złowieszczy, czarny. Mroczna sylwetka na tle mgły, mocarny wojownik w starożytnej zbroi najeżonej kolcami, w ogromnym, rogatym hełmie. Wznosi się chyba na dwanaście metrów, pomyślał Will, zamarły z przerażenia. Hełm zakrywał całą twarz stwora, z otworów na oczy ziała pustka.
Postać zdawała się lekko drżeć. Przez jedną upiorną chwilę Will sądził, że olbrzym podsuwa się ku niemu.
Później dopiero uświadomił sobie, iż to tylko drgania kurtyny utkanej z kłębów mgły. Serce Willa waliło jak oszalałe, ze strachu zaschło mu w ustach. Wiedział, że nie chodzi o żadnego śmiertelnika. To coś pochodziło z mrocznego świata czarnej magii i zaklęć. Instynkt podpowiadał mu, że żadna ludzka broń nie zdoła wyrządzić stworowi krzywdy.
Postać unosiła się, niewzruszona, delikatnie kołysana falowaniem mgły. Puste oczodoły zdawały się wpijać w młodego zwiadowcę. A potem usłyszał niski głos.
Wydawało się, że ów głos obiega echem czarne jeziorko. Will miał wrażenie, że pochodzi raczej z przestronnej jaskini niż z leśnego matecznika.
– Strzeż się, śmiertelny! – huczał. – Nie budź cienia Nocnego Wojownika. Opuść to miejsce, dopóki jeszcze zdołasz!
Na dźwięk tubalnego głosu suka powstała. Z jej gardła dobył się warkot. Will uciszył owczarka.
– Spokój, panienko! – wychrypiał. Warkot ustał. Jednak Will ciągle obserwował sierść zjeżoną w pierwotnym odruchu gniewu lub strachu. Włosy na jego własnym karku też stały dęba. Po drugiej stronie jeziora mgła zdawała się jeszcze bardziej gęstnieć. Wyglądało to tak, jakby przerażająca postać także gęstniała, nabierała ciała, jak gdyby czerpała swą moc właśnie z mgły. Gdy odezwała się ponownie, jej głos zagrzmiał znacznie potężniej niż poprzednio.
– Ruszaj! W tej chwili odejdź, póki daję ci szansę! Odejdź!
Ostatnie słowo odbiło się echem od drzew rosnących wokół jeziora. Will zdał sobie sprawę, że, chcąc, nie chcąc, mimowolnie cofa się tą samą drogą, którą przyszedł, że odsuwa się od czarnej tafli, że ucieka od mrocznego wojownika. Potknął się o korzeń, spojrzał w dół, by nie upaść, a kiedy podniósł wzrok, po Nocnym Wojowniku nie pozostał żaden ślad.
Ot, tak. Zniknął w mgnieniu oka, niczym zdmuchnięty płomień świecy. Will lękliwie rozejrzał się dokoła, zastanawiając się, czy wojownik nie pojawi się ponownie, tym razem gdzieś bliżej. Potem znowu rozległ się głos. Brzmiał jednak cicho, nie przypominał uprzedniego ryku. Ale teraz nie padły żadne słowa. Tylko niski, złowrogi śmiech. Wydawało się, że ten, kto się śmieje, zna strach Willa i własną nad nim przewagę. Pies znów zawarczał. A Willa opuściły resztki śmiałości.
– Chodź tu, panienko! – zawołał. Odwróciwszy się, gnał na łeb na szyję ku wyjściu z Lasu Grimsdell. Pies minął go, pobiegł przodem i zatrzymał się na bezdrzewnej polance. Nad głowami znów mieli czyste nocne niebo. Dopiero wtedy Will odetchnął głęboko. Serce waliło mu dwa razy szybciej niż normalnie. Odczekał kilka minut, uspokoił oddech na tyle, by złapać trochę swobodniejszy rytm. Lecz wiedział, że czas jakiś potrwa, nim serce przestanie mu walić jak młotem.
Czarna bryła Zamku Macindaw, która wyłoniła się z mroku, sprawiała wrażenie przyjaznej, nawet przytulnej. Płomień pochodni przy furcie kojarzył się z blaskiem latarni morskiej wskazującej bezpieczny szlak. Will pospieszył w kierunku furty. Nie mógł się doczekać, kiedy znów znajdzie się w obrębie zamkowych murów.