Kopyta Wyrwija zadudniły na masywnych deskach zwodzonego mostu, kiedy Will przejeżdżał pod podniesioną kratą. Na bruku dziedzińca głuchy dźwięk zmienił się w ostry stukot. Zaaferowani ludzie spieszyli z miejsca na miejsce lub krzątali się przy codziennych zajęciach. Ledwo ten czy ów podniósł oczy, by spojrzeć, na przybysza. Zresztą nawet nieliczni ciekawscy niemal natychmiast odwracali głowy.
Will doszedł do wniosku, że czegoś mu tutaj wyraźnie brak. Po chwili uświadomił sobie, czego. Znikąd nie dobiegał gwar charakterystyczny dla ludzkich skupisk, nie słyszało się nagłych wybuchów śmiechu ani okrzyków, którymi przyjaciele witają przyjaciół, dzieląc się z nimi żartem lub anegdotą. Mieszkańcy lenna Norgate milczeli. Chodzili ze spuszczonymi głowami, pozornie obojętni na wszystko, co działo się wokół. Will z takim zachowaniem stykał się po raz pierwszy. Jako zwiadowca ściągał powszechną uwagę, okazywaną chociażby dyskretnie, ilekroć pojawił się w nowym miejscu. Również jako minstrel wzbudzał powszechne zainteresowanie.
W zapadłej dziurze, takiej jak Macindaw, spodziewał się przychylnego, wręcz serdecznego powitania. Z ciekawością rozglądał się wokół, lecz nie potrafił dostrzec nikogo, kto ośmieliłby się spojrzeć mu prosto w oczy.
Pojął, że to strach. Tutejsi ludzie żyli w pobliżu niebezpiecznej granicy. Ich pan został powalony przez tajemniczą przypadłość, a oni najwyraźniej wierzyli, że w grę wchodzą praktyki czarnoksięskie. Trudno więc się dziwić, że nie okazywali entuzjazmu nieznajomemu. Will zawahał się, nie mając pewności, czy zsiadać z konia, czy nie. Po chwili odpowiedź znalazła się sama. Ze stołpu wytoczył się pulchny człowieczek z niezmiernie zatroskanym obliczem. Nosił na szyi łańcuch oraz klucze, oznaczające godność szambelana.
Will wiedział, że szambelan, w imieniu swego pana, zajmuje się codziennością zamkowej egzystencji. Człowieczek, dostrzegłszy chłopaka, ruszył w jego stronę.
– Rybałt? – spytał.
Dość opryskliwe powitanie, pomyślał Will. Ale przynajmniej ktoś go w ogóle wita. Uśmiechnął się zatem.
– W rzeczy samej, szlachetny szambelanie. Will Barton. Przybywam z południa, spieszę do zamków Północy, niosąc wam odrobinę radości.
Posłużył się kwiecistym stylem, którego nauczył go Berrigan. Szambelan przytaknął, ale widać było, że myślami jest już gdzie indziej. Will domyślił się, że musi dopatrzyć mnóstwa spraw.
– Przyda się tego trochę. Niezbyt nam tutaj do śmiechu, tyle ci powiem.
– A czemuż to, jeśli wolno spytać? – udał naiwnego Will.
Szambelan zerknął badawczo.
– Nie słyszałeś, co się tu wyprawia?
Will zdał sobie sprawę, że udawać całkowitą niewiedzę, byłoby niemądrze. Wędrowny artysta przemierzający kraj musiał słyszeć miejscowe pogłoski. Rzeczywiście, słyszał. Will wzruszył ramionami.
– Dotarły do mnie pewne opowieści. Ale każda wioska w każdym zakątku każdej okolicy nieodmiennie tętni od plotek, a ja przywykłem nie zważać na plotki.
Pulchny człowieczek westchnął ciężko.
– Wszelako w tym wypadku nie zdziwiłbym się, gdybyś dał wiarę ludzkiemu gadaniu. Nawet sam dorzucisz to lub owo. Trudno przesadzić, opisując naszą sytuację.
– Zatem pan tego zamku jest naprawdę… – Will zawahał się, bo mężczyzna spojrzał na niego ostrzegawczo.
– Jeżeli nadstawiałeś ucha, to znasz sytuację – odpowiedział pospiesznie. – Są tematy, których lepiej zbyt szczegółowo nie poruszać.
– Ma się rozumieć – przytaknął Will. Poprawił się w siodle. Dopadało go już znużenie. Nadeszła pora, aby szambelan, zatroskany czy nie, okazał mu nieco więcej zwyczajnej uprzejmości.
Mężczyzna, widząc, że Will kręci się na koniu, ruchem ręki dał znak, by zsiadał.
– Wybacz. Wkrótce sam pojmiesz, ile teraz mam na głowie. Zaprowadź konie do stajni. Pies twój?
Owczarek leżał na bruku, obserwując rozmawiających. Will potwierdził z uśmiechem. Zsunął się z siodła. Wreszcie wyciągnął zdrętwiałe nogi oraz rozprostował plecy.
– Towarzyszy mi zawsze podczas występów – wyjaśnił.
Szambelan skinął głową.
– Zatrzymaj go tedy. Otrzymasz pokój tylko dla siebie, masz szczęście. Nie przebywa u nas akurat zbyt wielu gości. Choć bynajmniej się temu nie dziwię.
Wydarzenia, jak na razie, rozwijały się nad podziw dobrze. Will spodziewał się dostać co najwyżej jedno z posłań odgrodzonych od siebie zasłoną. Takie legowiska rozmieszczano wzdłuż ścian, w dobudówkach do głównych zespołów zamkowych komnat. Lokowano tam pośledniejszych gości zimą, kiedy w zamkach bywało tłoczno.
– Niezbyt wielu gości? – spytał Will.
– Owszem – tłumaczył szambelan. – Nic w tym dziwnego. Oczekujemy tylko lady Gwendolyn z Amarle. Będzie tędy przejeżdżać za tydzień lub dwa. Udaje się do pobliskiego lenna na spotkanie ze swoim narzeczonym. Przesłała nam wiadomość, żądając kwatery do czasu, aż śnieg ustąpi z przełęczy. Jednak poza nią spotkasz w zamku wyłącznie jego stałych mieszkańców. A i miejscowych mniej u nas niż normalnie – dodał ponuro.
Will uznał, że lepiej nie drążyć tematu. Zabrał się do luzowania popręgów przy siodłach obu koni. Szambelan rozejrzał się.
– Wybacz, że cię teraz opuszczę – powiedział. – Drwa na opał nigdy nie zostaną poukładane, jeżeli osobiście tego nie dopilnuję. Stajnie są tam. – Wskazał prawą stronę dziedzińca. – Kiedy już twoje konie znajdą się gdzie należy, pytaj w zamku o panią Barry. To gospodyni. Przekaż jej moje życzenie. Masz dostać jeden z pokoi w wieży na trzeciej kondygnacji. Tak przy okazji, zwą mnie Agramond.
Will skinął głową w podzięce.
– Pytać o panią Barry – powtórzył.
Szambelan już jednak przestał zwracać nań uwagę. Odwrócił się, pokrzykując na dwóch drabów w rogu dziedzińca, którzy z ociąganiem układali drewno opałowe.
– Chodź, Wyrwiju – powiedział Will. – Poszukamy ci noclegu.
Konie zostały oporządzone, Will odszukał gospodynię. Co częste w jej profesji, okazała się niewiastą krępą oraz rezolutną. Will stwierdził, że jest tyleż uprzejma, co równie zatroskana jak Agramond. Pokazała mu pokój, całkiem przeciętną kwaterę, zważywszy rangę zamku. Podłogi i ściany wykonano z kamienia, a sufit z drewna. Znajdowało się tam wąskie okno z dopasowaną ramą, pokrytą półprzezroczystą skórą, która pozwalała światłu przenikać do środka. Na wypadek pogorszenia pogody zainstalowano drewniane okiennice. Mały kominek ogrzewał izbę, w oddzielonej zasłoną alkowie stało łóżko. Kilka drewnianych krzeseł, plus dywanik na podłodze, dopełniały kompletu mieszkalnych wygód. Umywalka znajdowała się na drewnianym stoliku przy zaokrąglonej ścianie. Wcześniej Willowi nie zdarzało się zbyt często mieszkać w wieży. Rozglądając się wokół, uświadomił sobie, że to niełatwe zadanie, znaleźć meble pasujące do pomieszczeń o półokrągłych ścianach.
Will zaczął wypakowywać mandolę. Pani Barry zerknęła na futerał.
– Grasz na lutni, hę? – spytała.
– Właściwie to jest mandola – odparł. – Lutnia ma dziesięć str…
– Możliwe. Pewnie zagrasz dziś wieczorem?
– Czemu by nie? – odrzekł z entuzjazmem. – To piękna noc, sposobna na muzykę i śmiech.
– Ciężko ci tu będzie znaleźć śmiech – odpowiedziała smętnie. – Choć, moim zdaniem, dobrze nam zrobi odrobina muzyki.
I po tej niezbyt radosnej uwadze skierowała się w stronę drzwi.
– Jeżeli czegoś ci trzeba, proś którąś ze służebnych. A łapy trzymaj przy sobie. Już ja wiem, jakie ziółka z was, rybałtów – dodała groźnym tonem.
„Zatem dobrą masz pamięć", pomyślał Will, kiedy gospodyni wyszła. Zastanawiał się, ileż to lat upłynęło, od dnia, w którym ostatni swawolny minstrel zdecydował się uszczypnąć ją w pulchny zadek. Wykrzywił się w stronę suki. Leżała na podłodze obok kominka, bacznie mu się przyglądając.
– Przytulny kącik, piesku? – spytał z powątpiewaniem.
Suka tylko pacnęła ogonem o podłogę.
Wieczorny posiłek w sali jadalnej zamku okazał się ponurą stypą, której przewodził syn lorda Syrona, Orman.
Wzrost średni, na oko trzydziestolatek, oszacował Will. Chociaż przerzedzone na czole włosy sprawiały, że wyglądał starzej. Odziany był w ciemnoszarą szatę, jaką nosili uczeni. Humor Ormana zdawał się pasować do barwy jego stroju. Cera ziemista, charakterystyczna dla człowieka, który większość życia spędza w zamknięciu. Jednym słowem, nie był to ktoś, kto wzbudzałby zaufanie gromady, żyjącej w ciągłym strachu.
Zasiadając u szczytu stołu, nawet najdrobniejszym gestem nie dał po sobie poznać, że dostrzega obecność Willa. Wedle zwyczaju stoły ustawiono w kształt litery „T". Lord Orman oraz jego towarzysze, w tym Agramond, zajmowali miejsca przy górnej poprzeczce „T”. Will zauważył, że przy owym głównym stole pozostało kilka pustych krzeseł.
Reszta biesiadników została usadzona w porządku malejącym, wedle ważności, przy stole, który tworzył pionową kreskę litery „T". Willa ulokowano nieco powyżej połowy stołu. Normalnie, jako zwiadowca, otrzymałby miejsce u samego szczytu. Musiał więc pohamować odruchową chęć skierowania się w tamtą stronę. Pani Barry, nadzorująca rytuał posiłku, wskazała mu odpowiednie miejsce.
Will przekonał się, iż zasiada pomiędzy kilkoma pośledniejszymi Mistrzami Sztuk oraz ich żonami. Nikt się do niego nie odzywał. Jednak, jak zauważył, biesiadnicy nie rozmawiali także między sobą, nie licząc mrukliwych próśb o podanie przypraw czy przesunięcie dalej półmisków.
Po raz kolejny Will przeklinał w duchu ekstrawagancki strój rybałta z szerokimi powiewającymi rękawami, który nosił. Nie jeden raz unurzał je w sosie.
Serwowane jadło pasowało do ogólnej atmosfery. Prosta potrawka z baraniny, dosyć żylasta pieczeń z sarniny, półmiski włóknistych gotowanych warzyw, co to zdawały się mieć za sobą długi pobyt w piwnicy. Wino, łagodnie mówiąc, kwaśnawe. Cierpki smak trunku zdawał się nie przeszkadzać towarzyszom Willa. Ilekroć służebna z dzbanem pojawiła się w pobliżu, ochoczo dawali znaki, by raz po raz napełniała im kielichy.
Posiłek, bez rozmów czy jakichkolwiek innych rozrywek, wkrótce dobiegł końca. Agramond opuścił swoje miejsce. Szepnął coś do ucha Ormana. Tymczasowy pan zamku wysłuchał, skrzywił się lekko, po czym przesunął wzrokiem wzdłuż stołu, aż dojrzał Willa.
– Jak mi się zdaje, mamy zaszczyt gościć w swoim gronie rybałta – odezwał się.
Słowami przywitał co prawda gościa, lecz ton głosu na pewno przeczył treści słów. Młody pan okazywał wyraźne znużenie. Nie było wątpliwości, że popisy minstrela nie wzbudzały w nim najmniejszego zainteresowania. Jednak Will postanowił zlekceważyć obraźliwy tryb, w jakim został zaprezentowany zebranym. Wstał, odsunął się od stołu, złożył dworny, głęboki, złożony z mnóstwa przesadnych gestów ukłon. Następnie szeroko uśmiechnął się do Ormana.
– Ku łaskawej uciesze waszej dostojności – powiedział. – Jestem skromnym minstrelem, który przynosi pieśni o miłości, radości i o przygodach, by się nimi z wami podzielić.
Orman głęboko westchnął.
– Bardzo wątpię, żeby to ucieszyło mnie w jakikolwiek sposób – odparł. Jego głos brzmiał zarazem nosowo i piskliwie.
Will wyrobił już sobie zdanie na temat Ormana. Miał przed sobą ludzki okaz pozbawiony choćby jednej pozytywnej cechy, osobnika wysoce nieprzyjaznego.
– Przypuszczam, że zaprezentujesz nam typowy repertuar minstrela? Czyli złożony z ludowych tańców, wiejskich przyśpiewek oraz rymowanek? – mówił dalej Orman.
Will za najlepszą odpowiedź uznał kolejny ukłon.
– Wasza dostojność. – Ledwie powstrzymał zgrzytanie zębów. Spuścił wzrok albowiem z chęcią podszedłby do szczytu stołu, by udusić indywiduum o ziemistej cerze.
– Nie sądzę, bym mógł żywić choćby cień nadziei, że znasz coś z repertuaru klasycznego? Jakąś bardziej wytworną muzykę? – pytał Orman. Z tonu jasno wynikało, iż z góry zakłada treść odpowiedzi.
Will znów rozciągnął wargi w uśmiechu. Żałował, że brak mu umiejętności, by gwałtownie uderzając w struny, zagrać pierwsze tony „Letnich ód wraz z objaśnieniami" Saprivala.
– Choć boleję nad tym, wasza dostojność, nie odebrałem klasycznego wykształcenia – odparł, z uśmiechem przyklejonym do twarzy.
Orman lekceważąco machnął dłonią.
– Ja też boleję – odparł zmęczonym głosem. – Zatem cóż, sądzę, że trzeba jakoś znieść nieuniknione. Być może moi ludzie znajdą przyjemność w twoim popisie.
„Nie po takim wstępie", pomyślał Will, przekładając nad głową pas od mandoli. Zawahał się, rozejrzał po sali, zauważył kwaśne miny obecnych. „Przyszła chyba pora, bym się dowiedział, jak to jest, umrzeć na scenie", jęknął w duchu, zagrawszy pierwsze takty „Chodź tu, Kasiu, i znajdź mnie" – skocznego ludowego tańca z Hibernii. Wybrał bezpieczną dla siebie piosenkę, jedną z pierwszych, jakich się nauczył. Wstęp instrumentalny był prosty, choć porywający.
I, jakże mogło być inaczej, wciąż wściekły z powodu fochów Ormana, zdołał kompletnie zepsuć utwór. Grał tak niezdarnie, że musiał w końcu zarzucić linię melodyczną. Brał wyłącznie akordy. Uszy płonęły mu ze wstydu, kiedy rozpaczliwie brnął do końca piosenki, dokładając jedną pomyłkę do drugiej, gubiąc nutę za nutą. Zakończył fałszywym przydźwiękiem na basowej strunie. Tak ukoronował fatalny swój występ.
Grobowa cisza zdawała się trwać co najmniej kilka minut. I wtem z końca sali rozległy się grzmiące oklaski.