Wczesnym popołudniem dotarli nad morze. Will wiedział, że oto zbliżają się do kresu wędrówki. Zamek Seacliff znajdował się na wielkiej wyspie w kształcie liścia, oddzielonej od stałego lądu głębią o szerokości stu metrów. Przy niskim poziomie morza wąska grobla pozwalała przedostać się na wyspę, ale przy wysokim, tak jak teraz, przeprawę zapewniał tylko prom. Trudny dostęp sprzyjał utrzymaniu bezpieczeństwa w Seacliff, choć w rezultacie, na wskutek izolacji, lenno stało się nieco zapyziałym zaściankiem. Dawniej napaści Skandian na wilczych okrętach wywoływały tu sporo zamieszania. Lecz upłynęło już parę lat od dnia, w którym morskie wilki z Północy ostatni raz plądrowały wybrzeże Araluenu.
Wyspa liczyła sobie jakieś dwanaście kilometrów długości i może osiem szerokości. Will nie widział bryły zamku. Warownia wznosiła się zapewne na jakimś wzgórzu w pobliżu centrum wyspy – co wynikało z elementarnych podstaw strategii.
Wcześniej Will zastanawiał się, czy nie zatrzymać się na południowy posiłek, ale znalazłszy się tak blisko celu, postanowił jechać dalej. Na pewno istnieje jakaś oberża w wiosce przytulonej do zamkowych murów. Lub może wyprosi strawę w zamkowej kuchni. Ściągnął wodze. Teraz juczny podjezdek dreptał tuż obok. Zwiadowca schylił się, by zajrzeć do rannego owczarka. Suka miała zamknięte oczy, jej nos spoczywał na przednich łapach. Czarne boki dygotały w rytm oddechu. Przy brzegach rana wciąż jeszcze nieco krwawiła, choć najgorsze zostało opanowane. Zadowolony, że pies leży wygodnie, Will trącił Wyrwija piętą w bok, by zjechać na dół, do promu – wielkiej, płaskodennej krypy, wyciągniętej teraz na brzeg.
Przewoźnik, silnie umięśniony mężczyzna w wieku około czterdziestu lat, leżał rozciągnięty na pokładzie, drzemiąc w cieple jesiennego słońca. Zbudził się, gdy jakimś siódmym zmysłem wychwycił ciche pobrzękiwanie dwóch końskich uprzęży. Usiadł, przetarł oczy, po czym prędko poderwał się na równe nogi.
– Muszę się dostać na wyspę – oznajmił Will. Mężczyzna niezdarnie zasalutował.
– W rzeczy samej, panie. Oczywiście. Do usług, zwiadowco.
W jego głosie pobrzmiewało zdenerwowanie. Will cichutko westchnął. Wciąż jeszcze nie przywykł do myśli, że ludzie obawiają się zwiadowców – nawet świeżo upieczonych, takich jak on. Jako młodzieniec z natury pogodny, często tęsknił za przyjaznym towarzystwem bliźnich. Jednak życie kogoś takiego jak Will wyglądało zupełnie inaczej niż los zwyczajnych ludzi. Trzeba było trzymać się na uboczu, bo to służyło sprawie. Korpus Zwiadowców otaczała aura tajemnicy. Do legendy przeszła umiejętność posługiwania się przez zwiadowców bronią, ich zdolność przemieszczania się w niedostrzegalny sposób, sekretny zaś charakter formacji jeszcze przydawał jej tajemniczości.
Promowy szarpnął za grubą linę, przechodzącą przez ogromne bloki zamocowane na obu końcach łodzi. Lina łączyła stały ląd oraz wyspę. Prom, z jednej strony już i tak unoszący się na wodzie, z łatwością zsunął się z plaży, aż wreszcie całym dnem spoczął na powierzchni wody. Will domyślił się, że odpowiednie ustawienie krążków pozwala przewoźnikowi bez wysiłku kierować olbrzymią krypą.
Do barierki przybito tablicę z cennikiem. Przewoźnik zauważył, jak Will się w nią wczytuje.
– Zwiadowcy nie muszą płacić, panie. Was przeprawiam za darmo.
Will pokręcił głową. Halt wpoił mu, że swoje rachunki należy regulować. „Nie bądź nikomu nic dłużny", mawiał. „Dopilnuj, byś nikomu nie był winien żadnej przysługi".
Szybko obliczył należność. Pół rojala od osoby i tyle samo za każdego konia. Do tego po cztery pennigi za inne zwierzęta. Razem prawie dwa rojale. Will zeskoczył z siodła, wyjął z mieszka złotą monetę wartości trzech rojali i wręczył ją mężczyźnie.
– Zapłacę – powiedział. – Dwa rojale powinny wystarczyć.
Mężczyzna ze zdziwieniem popatrzył na monetę, potem na jeźdźca i na jego dwa konie. Will wskazał ruchem głowy jucznego podjezdka.
– On niesie jeszcze jedno zwierzę – wyjaśnił.
Przewoźnik przytaknął i wydał srebrnego rojala reszty.
– Zgadza się, panie – odparł. Zerknął z zaciekawieniem, kiedy Will wprowadzał małego, niepozornego konika na prom. Dostrzegł owczarka, ułożonego w przytulnym schronieniu.
– Ładna psina – stwierdził. – Wasza to, panie?
– Znalazłem ją ranną, przy drodze – odpowiedział Will. – Ktoś zawadził ją jakimś ostrzem, a później porzucił na pastwę losu.
Przewoźnik skubał w zadumie zarośnięty podbródek.
– Jack Buttle miał owczarka takiego jak ten. I on byłby z takich, co to by zranili psa i porzucili w taki sposób przy drodze. Paskudny ma charakterek ten Jack, zwłaszcza kiedy sobie wypije.
– A co porabia ów Jack Buttle? – zapytał Will.
Przewoźnik wzruszył ramionami.
– Z zawodu to on jest pasterzem. Ale robi różne rzeczy. Niektórzy powiadają, że swoją prawdziwą robotę wykonuje nocami na drogach, szukając podróżnych, których zaskoczyła noc. Tylko nikt tego nie udowodnił. Jak na mój gust, za prędko łapie za tę swoją włócznię. Lepiej się trzymać od niego z dala.
Will znów zerknął na jucznego konia, myśląc o okrutnej ranie zadanej suce.
– Jeżeli to Buttle zranił psa, lepiej niech on trzyma się ode mnie z dala – wycedził chłodno.
Przewoźnik przyglądał się przez chwilę zwiadowcy. Miał przed sobą twarz młodą, urodziwą. Ale w oczach chłopaka dostrzegł błysk stanowczości. Młodzieniec o sympatycznym wyglądzie nie nosiłby szaro-zielonej peleryny zwiadowcy, gdyby nie był twardy jak stal. Zwiadowcy to ludzie sprytni i podstępni, i tyle. Byli nawet tacy, co utrzymywali, że są biegli w mrocznej sztuce magii oraz czarnoksięstwa. Przewoźnik wcale nie dałby sobie odciąć ręki, że w gadkach na temat zwiadowców nie tkwi jakieś ziarno prawdy. Ukradkiem wykonał gest na odpędzenie złych mocy i przeszedł na przód łodzi, zadowolony z wymówki. Pragnął przerwać rozmowę.
– No, lepiej ruszajmy – mruknął. Will wyczuł zmianę nastroju. Zerknął na Wyrwija, uniósł brwi. Konik nie raczył zareagować.
Kiedy przewoźnik znowu pociągnął za grubą linę, prom pomknął po powierzchni wody w kierunku wyspy. Drobne fale z pluskiem uciekały spod tępo zakończonego dziobu, uderzając o niskie drewniane burty. Will zauważył, że dom przewoźnika – mała chatka zbita z desek, z dachem krytym strzechą – znajdował się na wyspie, zapewne dla bezpieczeństwa. Dziób promu wkrótce zachrzęścił o gruby piach wyspy; prąd wody nieco go przekrzywił. Przewoźnik odczepił służący za barierkę sznur z przodu promu, gestem wskazał Willowi, żeby wysiadł na brzeg. Will wskoczył na grzbiet Wyrwija. Końskie kopyta zadudniły po deskach, gdy ostrożnie zjeżdżali z krypy.
– Dziękuję – rzucił Will, kiedy Wyrwij zszedł na plażę. Przewoźnik znowu zasalutował.
– Do usług, zwiadowco – odrzekł. Stał i patrzył, jak drobna, wyprostowana sylwetka na koniu znika mu z oczu, wtapiając się między drzewa.
Dotarcie pod zamek zajęło Willowi dobre pół godziny. Droga wiła się, biegła pod górę w stronę środka wyspy pomiędzy niezbyt gęsto rosnącymi drzewami. Docierało tu mnóstwo słonecznego światła, inaczej niż w gęstych borach otaczających Zamek Redmont albo w ciemnych sosnowych lasach Skandii, które pamiętał Will.
Liście zbrązowiały, lecz większość wciąż trzymała się na gałęziach. W sumie przyjemna okolica. Po drodze Will znajdował mnóstwo śladów zwierzyny – królików oraz dzikich indyków. Raz, przelotnie, mignęło mu coś białego, pewnie zad uciekającej sarny. Willowi przyszło do głowy, że chyba roi się tu od kłusowników. Na ogół podchodził do wieśniaków, którzy od czasu do czasu próbowali urozmaicić jednostajną dietę dziczyzną albo ptactwem. Na szczęście, kłusownictwo podlegało prawu lokalnemu, czyli wchodziło w zakres spraw związanych z powinnościami gajowych miejscowego barona. Jednak na własny użytek, w ramach obowiązków zwiadowcy, Will będzie musiał wywęszyć, kto tutaj kłusuje. Kłusownicy mogą stanowić znakomite źródło informacji, oni wiedzą, co w trawie piszczy. Informacja zaś to podstawowe narzędzie przydatne członkom Korpusu.
Drzewa przerzedziły się jeszcze bardziej, Will wyjechał na oświetlony słońcem przestwór. Kręta droga pod górę zaprowadziła go na naturalny płaskowyż, rozległą równinę szerokości może kilometra. Pośrodku równiny wznosił się Zamek Seacliff oraz jego służebna wioska – skupisko krytych strzechą chat ustawionych blisko zamkowych murów.
Kogoś, kto przywykł do imponującego ogromu Zamku Redmont, czy strzelistego piękna królewskiego Zamku Araluen tutejsza budowla na pewno rozczarowywała. Will zdał sobie sprawę, że spogląda na coś niewiele większego niż zwykły fort; otaczające go mury sięgały ledwo wysokości pięciu metrów. Przyjrzawszy się uważniej, dojrzał, że przynajmniej jeden fragment muru został wzniesiony z drewna – wielkie drewniane pnie ułożono poziomo jeden na drugim i spojono żelaznymi klamrami. Pomyślał, że to całkiem skuteczna osłona, jednak nie wzbudzała takiego respektu, jak potężne ściany Redmont, wzniesione z twardej, żelazistej skały. W każdym rogu znajdowały się solidnie umocnione wieże, a pośrodku tkwił stołp, który w razie ataku zapewniłby obrońcom bezpieczne schronienie jako ostatni punkt oporu. Nad stołpem Will zauważył proporzec, ozdobiony jelenim łbem, poruszany lekką popołudniową bryzą. Proporzec barona Ergella.
– Jesteśmy na miejscu – Will odezwał się do Wyrwija, a koń, słysząc jego głos, potrząsnął grzywą.
Gdy po raz pierwszy ujrzał zamek, Will zatrzymał się. Lecz po chwili trącił piętami boki Wyrwija. Znowu ruszyli naprzód. Objuczony podjezdek, zgodnie ze swym upodobaniem, człapał nieco wolniej. Chwilami, gdy mijali pola uprawne, kierując się do zamku, napinał sznur, na którym go prowadzono. W powietrzu snuł się zapach dymu. Kopki słomy zostały wyzbierane i spalone po zakończeniu żniw. W powietrzu wciąż jeszcze unosił się dym. Za tydzień lub dwa rolnicy zaorzą popioły, użyźnią nimi glebę i cykl rozpocznie się od nowa. Woń dymu, nagie rżyska i padające z ukosa promienie popołudniowego słońca obudziły w Willu wspomnienia. Wspomnienia o dorastaniu. O żniwach i dożynkowych igraszkach. O mglistych latach, o jesieniach, pachnących dymem i sypiących śniegiem zimach. A gdy młody zwiadowca przywołał w pamięci ostatnich sześć lat, pojawiła się też refleksja o głębokim przywiązaniu, jakie zrodziło się między nim a Haltem, jego mentorem, zwiadowcą o zwodniczo posępnej twarzy.
Kilku wieśniaków pracowało jeszcze na polach; zatrzymywali się, żeby popatrzeć na okrytą peleryną postać, podążającą ku zamkowi. Will skinął głową jednemu czy drugiemu spośród najbliżej stojących, a oni odkłonili się powściągliwie, unosząc dłonie w geście powitania. Prości chłopi nie rozumieli zwiadowców i przez to nie całkiem im też ufali. Oczywiście, Will wiedział, że w chwili zagrożenia zwrócą się do członków Korpusu po pomoc, ochronę i przywództwo. Ale teraz, gdy nic im nie grozi, będą się trzymali na dystans.
Mieszkańcy zamku to zupełnie inna sprawa. Baron Ergell oraz jego Mistrz Szkoły Rycerskiej – Will przez parę sekund szukał w pamięci imienia, aż przypomniał sobie, że brzmi ono Norris – pojmowali właściwie rolę Korpusu. Mieli świadomość, jak cenni są zwiadowcy, powołani dla ochrony interesów pięćdziesięciu lenn królestwa. Możni nie obawiali się zwiadowców. Choć to wcale nie znaczyło, że chętnie utrzymywali z nimi bliskie relacje. Ich wzajemne kontakty dotyczyły współpracy i tylko współpracy.
„Pamiętaj", tłumaczył Halt, „postawiono przed nami zadanie. Każe się nam pomagać baronom, ale lojalność winni jesteśmy przede wszystkim królowi. Jesteśmy bezpośrednimi przedstawicielami królewskiej woli, co może nie do końca pozostawać w zgodzie z miejscowym interesem. Współpracujemy z baronami, doradzamy im. Jednak pozostajemy niezależni. Nie dopuść, by zbyt wiele zawdzięczać baronowi lenna, w którym służysz, albo żeby ludzie z zamku spoufalili się z tobą nad konieczną potrzebę".
Oczywiście, w lennie takim jak Redmont, gdzie Will przechodził szkolenie, sprawy miały się nieco inaczej. Baron Arald, pan na Zamku Redmont, należał do grona dostojników wchodzących w skład królewskiej rady przybocznej. To pozwalało na większą poufałość między baronem oraz jego urzędnikami a Haltem, zwiadowcą przydzielonym do lenna Aralda. Jednak zwiadowca działający w głębokim terenie pędził z reguły samotniczy żywot.
Rzecz jasna, obecna pozycja Willa miała też dobre strony. Do najważniejszych należało zaliczyć niezachwiane koleżeństwo, jakie łączyło członków Korpusu. W czynnej służbie znajdowało się pięćdziesięciu zwiadowców. Na każdego przypadało jedno lenno w królestwie i każdy potrafiłby wymienić imiona pozostałych. Towarzysza, którego miał zastąpić w Seacliff, Will wcześniej dobrze poznał. Bartell należał do grona egzaminatorów Willa, kiedy chłopak zdawał doroczne egzaminy uczniowskie. Decyzja Bartella o przejściu w stan spoczynku, otworzyła przed Willem szansę na otrzymanie osobistego srebrnego dębowego liścia, symbolizującego, że uzyskał rangę pełnoprawnego zwiadowcy. Bartell bowiem postarzał się.
Nie dawał już rady sprostać trudom korpusowego życia – wyczerpującej konnej jeździe, nocowaniu gdzie popadnie i nieustannej czujności – zamienił więc własny srebrny liść dębu na złoty, oznaczający przejście w stan spoczynku. Otrzymał inny przydział, do kwatery głównej Korpusu w Zamku Araluen, gdzie pracował w archiwum, spisując dzieje Korpusu.
Will uśmiechnął się przelotnie. Polubił Bartella, oczytanego i o zdumiewająco rozległej wiedzy, choć w trakcie kilku pierwszych spotkań nieźle dał się on Willowi we znaki. Bartell z upodobaniem wymyślał dla czeladników takie próby, które miały uprzykrzyć młodzieńcom życie. Tyle że od tamtej pory chłopak nauczył się doceniać trudne kwestie i kłopotliwe zadania, jakie Bartell przed nim stawiał. Wszystkie one służyły jednemu. Miały pomóc mu w przygotowaniu się do trudów, jakie będą udziałem przyszłego życia zwiadowcy.
Jednakże bycie członkiem Korpusu stanowiło największą osłodę trudów jego losu. Wynagradzało samotniczy charakter codziennej egzystencji. Will odczuwał głęboką satysfakcję i dostrzegał nieodparty urok w tym, że stanowi część elitarnej grupy, wprowadzonej w wewnętrzne mechanizmy działania państwa oraz sekrety polityki całego królestwa. Kandydatów na zwiadowców rekrutowano, dbając o ich fizyczne przymioty – musieli wykazywać się dobrą koordynacją ruchów, zwinnością, szybkością ręki i oka – ale w jeszcze większym stopniu liczyła się w ich przypadku wrodzona niektórym ludziom ciekawość. Zwiadowca zawsze pragnął więcej rozumieć, zadawał więcej pytań i dowiadywał się chętnie o wszystkim, co się działo wokół. Gdy Will był jeszcze chłopcem, zanim Halt go przyjął na ucznia, właśnie niepohamowana ciekawość, a w konsekwencji przedwczesna dojrzałość sprawiały, że nie jeden raz wpadał w tarapaty.
Will wjeżdżał właśnie do małej wioski. Przyglądało mu się teraz więcej gapiów. Przeważnie starali się nie patrzeć chłopcu w oczy. A gdy skinął głową w stronę któregoś z nielicznych odważnych, w odpowiedzi natychmiast spuszczali wzrok. Salutowali, niezdarnie unosząc dłonie do czoła, i odsuwali się na bok, żeby przepuścić jeźdźca. Choć całkiem niepotrzebnie, bo szerokiej drogi starczyłoby dla wszystkich. Will notował w pamięci mijane tablice ze znakami cechowymi. Same typowe, spotykał takie w każdej osadzie: kowal, cieśla, szewc.
Na końcu drogi znajdował się większy budynek, jedyna zresztą tutaj piętrowa budowla. Szeroki ganek od frontu oraz szyld z kuflem wiszący nad wejściem. Oberża, Will domyślił się bez trudu. Wyglądała na czystą i dobrze utrzymaną; okiennice sypialni na piętrze świeżo pomalowane, a gliniane ściany pobielone. Will wciąż się przyglądał, gdy nagle jedno z okien na piętrze otworzyło się, a potem wynurzyła się ze środka dziewczęca głowa. Dziewczyna, licząca może dziewiętnaście, a może dwadzieścia lat, miała ciemne, krótko przycięte włosy oraz szeroko osadzone zielone oczy. Cera świeża, uroda wyjątkowa. A co więcej, tylko ona jedna spośród wioskowych nadal patrzyła mu w oczy, gdy on na nią spojrzał. Posunęła się nawet do zuchwałości. Uśmiechnęła się bowiem do Willa, a uśmiech zmienił jej ładną buzię w twarz oszałamiająco piękną.
Will, który był zakłopotany tym, że wszyscy się go trochę boją, teraz poczuł się jeszcze bardziej nieswojo z powodu nieskrywanego zainteresowania jego osobą.
Wyobrażał sobie, że dziewczyna myśli tak: „Aha, zatem ty jesteś nowym zwiadowcą. Z całego Korpusu wybrali chyba największego dzieciucha".
Will zmieszał się, bo gdy przejeżdżał pod jej oknem i zadarł głowę, by popatrzeć, odrobinę rozdziawił usta. Szybko więc ścisnął wargi i pozdrowił dziewczynę skinieniem. Starał się zachować surowość, bez cienia wesołości. A ona uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Tym razem Will pierwszy odwrócił wzrok.
Wcześniej planował, że zatrzyma się na krótki posiłek w oberży, lecz dziewczyna przyprawiła go o zmieszanie. W rezultacie zmienił plany. Przypomniał sobie pisemne instrukcje, które, jadąc tu, otrzymał. Chatka przydzielona zwiadowcy znajdowała się jakieś trzysta metrów za wsią, przy drodze do zamku, osłonięta niewielką kępą drzew. Teraz dojrzał tę kępę. Gdy tylko zostawił wioskę za sobą, trącił piętami boki Wyrwija, pozwalając konikowi przejść w kłus. Po drodze wyczuwał ze dwadzieścia czy trzydzieści par oczu, z zaciekawieniem wpatrujących się w jego plecy. Zastanawiał się, czy dojrzałby wśród innych zielone tęczówki, spoglądające z pokoju na piętrze oberży. Ale szybko odpędził tę myśl.
Chatka okazała się typową, zbudowaną z bali siedzibą zwiadowcy. Ukryto ją wśród drzew. Dach przykrywały wielkie płaskie rzeczne kamienie, od frontu dostrzegł nieduży ganek, z tyłu stajnię oraz siodlarnię. Will, podjeżdżając bliżej, zdziwił się bardzo, kiedy dotarło do niego, że z komina ustawionego u jednego krańca chatki snuje się dym.
Zeskoczył z siodła. Czuł w kościach całodzienną podróż na końskim grzbiecie. Teraz zajął się wierzchowcami.
Wyrwija nie krępował, bo i po co, ale wodze podjezdka okręcił wokół jednego ze słupków ganku. Sprawdził, jak się miewa owczarek. Upewnił się, że śpi. Uznał więc, że jeszcze przez kilka minut suka może pozostać w swoim legowisku.
Jeżeli żywiłby jakiekolwiek wątpliwości, czy trafił do właściwego miejsca pobytu, to rozwiewał je ostatecznie symbol dębowego liścia, wyrzeźbiony nad wejściem. Will stał przez chwilę, drapiąc Wyrwija za uchem. Konik łagodnie trącał go chrapami.
– Cóż, mój druhu – stwierdził młody zwiadowca. – Wygląda na to, że jesteśmy w domu.