Rozdział 10

Will zatrzymał Wyrwija. Rozejrzał się po niemal opustoszałym miejscu zgromadzeń. Pomyślał, ze wygląda ono dziwnie, bez mała melancholijnie, kiedy jest prawie puste.

Łąka, z rzadka porośnięta drzewami, zwykle byłaby zapełniona gęstwą zielonych namiocików, z których każdy należał do innego spośród pięćdziesięciu czynnych członków Korpusu Zwiadowców. Tutaj bowiem zbierali się wszyscy na swój doroczny Zlot. Pewnie gotowano by coś na ogniskach, brzękałaby ćwiczebna broń, jej szczęk mieszałby się z gwarem tuzina lub więcej rozmów, z salwami śmiechu wybuchającego w gronie starych przyjaciół.

Dzisiaj jednak obozowisko wśród drzew było niemal puste. Will dojrzał tylko dwa namioty, rozbite na odległym skraju polany, w miejscu, gdzie zazwyczaj ustawiano wielki namiot komendanta. Zatem Halt oraz Crowley już są.

Od wizyty Alyss w lennie Seacliff upłynął tydzień. Elegancka kurierka przekazała mu ostatnie instrukcje. Nakazywały odczekać kilka dni po jej odjeździe, a potem wyruszyć dyskretnie, nikogo o niczym nie informując. Will miał udać się na miejsce zgromadzeń, gdzie Halt z Crowleyem objaśnią, w czym rzecz. Odjeżdżając, położyła dłonie na ramionach chłopaka, zajrzała mu głęboko w oczy. Przewyższała Willa o pół głowy, lecz wiedziała, że on akurat z powodu wzrostu się nie peszy. Lubiła tę jego śmiałość. Prawdę mówiąc, większość ludzi była wyższa od Willa, ale się tym nie przejmował. Will z kolei doceniał, że Alyss nigdy nie usiłuje się garbić czy choćby ukrywać swojego wzrostu. Dumnie wyprostowana, nieodmiennie przyjmowała stanowczą postawę. Trzymała głowę wysoko, co tylko przydawało jej wdzięku.

Gdy spojrzenia ich się skrzyżowały, dostrzegł w jej oczach cień. Schyliła się, jej wargi dotknęły jego ust – lekkie jak skrzydła motyla, zachwycająco miękkie w dotyku. Stali tak przez długą chwilę, aż wreszcie Alyss zrobiła krok w tył. Uśmiechnęła się do Willa ze smutkiem. Ogarnął ją żal, że znów trzeba wyruszać w drogę. Za prędko, po zbyt krótkim spotkaniu.

– Uważaj na siebie – westchnęła.

Potrząsnął czupryną. Coś ściskało go za gardło, bał się odezwać, głos go opuścił. W końcu zdołał wykrztusić:

– Ty również.

Śledził przez chwilę, jak odjeżdża w towarzystwie swej dwuosobowej eskorty, aż wreszcie drzewa zakryły kurierkę przed oczami zwiadowcy. Długo jeszcze tkwił tam nieruchomo, spoglądając w dal.

Lecz teraz znajdował się już tutaj, gotów dowiedzieć się więcej o nowym zadaniu – zaniepokojony, niepewny oraz przygnębiony widokiem opustoszałego miejsca zgromadzeń. Szybko jednak niepewność się rozwiała, melancholia znikła. Dojrzał bowiem wreszcie znajomą krępą sylwetkę, uwijającą się w pobliżu jednego z namiotów.

– Halt! – krzyknął radośnie. Lekko ścisnął Wyrwija kolanami, dając znak, żeby ruszał galopem przez opustoszałą polanę. Owczarek, zaskoczony, szczeknął tylko raz i śmignął wraz z nimi niczym strzała wypuszczona z łuku.

Zwiadowca o posępnej twarzy, usłyszawszy znad ogniska głos swego byłego ucznia, wyprostował się. Stał z marsową miną, podparłszy się pod boki, a Will i Wyrwij pędzili w jego stronę. Jednak czuł w sercu ciepło. Zawsze je odczuwał w towarzystwie tego chłopca.

Chłopca? Halt prędko się poprawił. Choć młody i niedoświadczony, Will nie był już chłopcem.

Nikomu nie wolno nosić srebrnego liścia dębu, dopóki nie udowodni, że stał się mężczyzną.

Wyrwij, zapierając się na sztywno wyprostowanych przednich nogach, wrył się w ziemię tuż obok zwiadowcy, wzbijając w powietrze gęsty obłok kurzu. Will, chyżo zeskoczywszy z siodła, wyściskał z całych sił Halta.

– Halt! Jak się miewasz? Co porabiasz? Gdzie Abelard? Jak Crowley? Co tu się właściwie dzieje?

– O mojego konia pytasz wcześniej niż zadajesz pytanie o komendanta całego Korpusu. Pewnie cenisz Abelarda wyżej. To mnie cieszy – mruknął Halt, unosząc jedną brew. Will świetnie znał ów nawyk. Na początku ich znajomości sądził, że wyraża niezadowolenie. Dawno jednak pojął, iż Halt tym sposobem okazuje radość.

Wreszcie Will wypuścił mistrza z uścisku. Cofnął się, by mu się przypatrzeć. Minęło zaledwie parę miesięcy, odkąd widział Halta ostatni raz. Tym bardziej czuł się zaskoczony, bo siwizna oprószyła włosy oraz brodę starszego zwiadowcy mocniej, niż pamiętał.

– Po to zadaliśmy sobie mnóstwo trudu, po to zadbaliśmy o zachowanie naszego spotkania w tajemnicy, wszystko po to, żebyś ty wpadał tu jak wariat, wrzeszcząc, ile sił w płucach? – fukał Halt. Will uśmiechnął się doń promiennie, zupełnie nie zbity z tropu.

– W pobliżu nie spostrzegłem nikogo, kto by zdołał nas usłyszeć – odparował. – Okrążyłem polanę, zanim na nią wjechałem. Jeżeli w promieniu pięciu kilometrów ktokolwiek się przyczaił, zjem własny kołczan.

Halt przyjrzał mu się, znowu unosząc brew.

– Ktokolwiek?

– Ktokolwiek, poza Crowleyem – poprawił się Will, machnąwszy z lekceważeniem ręką. – Widziałem go, obserwował mnie z tej kryjówki, której zawsze używa, o dwa kilometry stąd. Sądziłem zresztą, że do tej pory już wrócił.

Halt głośno odchrząknął.

– Och, dostrzegłeś go! W rzeczy samej? – spytał. – Jak przypuszczam, Crowley niekoniecznie zacznie skakać do góry z radości, kiedy się o tym dowie. – W głębi ducha był naprawdę zadowolony z wychowanka. Nawet ciekawość, w połączeniu z widocznym podekscytowaniem, nie przeszkodziły Willowi w zachowaniu czujności. Wpojono mu kiedyś, by nieodmiennie, przede wszystkim, nim zajmie się czymkolwiek, najpierw zadbał o niezbędne środki ostrożności. Więc zadbał. Haltowi przyszło na myśl, że dobrze to wróży przyszłemu zadaniu. Nagle ogarnął go smutek.

Will nie zauważył chwilowej zmiany nastroju. Rozluźniał popręg przy siodle Wyrwija. Gdy się odezwał, jego głos brzmiał niewyraźnie zza końskiego boku.

– Staje się zbyt łatwo przewidywalny – wyjaśnił. – Korzysta z tej samej kryjówki przez wszystkie trzy ostatnie Zloty. Pora popróbować czegoś nowego. Teraz już chyba każdy w Korpusie wie, gdzie chowa się komendant.

Zwiadowcy bezustannie konkurowali między sobą, starając się wytropić innych, zanim sami zostaną wytropieni, więc doroczny Zlot oznaczał czas nasilonej rywalizacji. Halt przytaknął, zamyślony. Jakieś cztery lata temu Crowley zbudował punkt obserwacyjny, praktycznie nie do wykrycia. Spośród grupy zwiadowców młodszych tylko Will natknął się na niego i to zaledwie po roku. Halt nigdy nie wspomniał Willowi, iż tylko on jeden wywęszył kryjówkę Crowleya. Chytrze zamaskowany posterunek był bowiem dumą i radością Mistrza Korpusu Zwiadowców.

– Cóż, chyba jednak nie każdy potrafi wytropić kryjówkę Crowleya – odparł.

Will wyszedł zza konia, chichocząc. Bawiło go, iż sam szef Korpusu Zwiadowców uważał kryjówkę za bezpieczną i czuł się swobodnie, obserwując nadjeżdżającego młodzieńca.

– Wytropi, nie wytropi. Być może Crowley za bardzo się posunął w latach, więc może lepiej, aby zrezygnował z leśnych podchodów i nurkowania w krzakach. Nie sądzisz? – odezwał się Will pogodnie.

Halt przez chwilę zastanawiał się, jak odpowiedzieć.

– Za bardzo posunął się w latach? Jedni sądzą tak, inni inaczej. Zważ, że komendant nic nie stracił z umiejętności bezszelestnego skradania się w terenie. Wedle mnie potrafi czynić to równie skutecznie teraz, co i kiedyś – podkreślił, z dodatkowym naciskiem.

Uśmiech na twarzy Willa powoli gasł. Oparł się pokusie, by łypnąć do tyłu przez ramię.

– Stoi za mną, prawda? – spytał Halta.

Starszy zwiadowca potakująco skinął głową.

– Jest tu już od jakiegoś czasu, czyż nie? – pytał dalej Will, a Halt znowu przytaknął.

– On… znajduje się na tyle blisko, że zdołał usłyszeć, co ja tu wygadywałem? – Will zdobył się wreszcie na odwagę. Zadał pytanie, obawiając się najgorszego. Tym razem Halt nie musiał fatygować się z odpowiedzią.

– Och, dobry Boże, wcale nie – rozległ się znajomy głos zza pleców Willa. – Ostatnio posunął się w łatach, zniedołężniał, jest głuchy jak pień.

Will skulił ramiona. Odwrócił się. Tylko po to, by popatrzeć na komendanta o rudawych włosach, który stał tuż obok. Dzieliło ich ledwie kilka kroków.

Młody zwiadowca spuścił wzrok.

– Witaj, Crowleyu – jęknął i wymamrotał: – Oj,… przepraszam cię bardzo.

Crowley jeszcze przez moment piorunował wzrokiem dawnego ucznia Halta. Lecz niezbyt długo zdołał hamować uśmiech, który już po chwili rozświetlił jego oblicze.

– Drobnostka – stwierdził, dorzucając z nutką triumfu w głosie: – Ostatnimi czasy nieczęsto udaje mi się przechytrzyć któregoś z was, młodych.

Choć nie dał tego po sobie poznać, wiadomość, iż Will odkrył jego kryjówkę, zrobiła na komendancie spore wrażenie. Jedynie najbystrzejsze oczy potrafiły dostrzec, gdzie się chowa. Umiejętność obserwowania bliźnich, samemu pozostając dla nich niewidzialnym, stanowiła dla Crowleya chleb powszedni. Sztuką kamuflażu zajmował się od trzydziestu lat albo i dłużej. Wbrew mniemaniu Willa komendant nadal był niedościgłym mistrzem zacierania śladów, a poruszał się jak duch. Jednak teraz zwrócił uwagę na coś specjalnego. Odnotował mianowicie w pobliżu siebie merdanie. Przyklęknął na jedno kolano, żeby obejrzeć sobie psa.

– Witaj – mruknął łagodnie. – Kim ty jesteś?

Wyciągnął rękę, zwracając dłoń palcami do dołu i lekko zginając kłykcie. Pies podszedł, obwąchał dłoń, znowu zamachał ogonem, czujnie stawiając uszy na sztorc. Crowley kochał psy, a one to wyczuwały. Zdawało się, że od pierwszego zetknięcia rozpoznają w nim przyjazną duszę.

– Znalazłem ją przy drodze, podążając do Seacliff – wyjaśnił Will. – Leżała w wysokiej trawie ranna, bliska śmierci. Poprzedni właściciel usiłował ją zabić.

Twarz Crowleya spochmurniała. Dręczenie zwierząt uważał za wyjątkową ohydę.

– Mam nadzieję, że rozmówiłeś się z tym osobnikiem? – spytał.

Will przestąpił z nogi na nogę. Nie był całkiem pewien, jak zwierzchnicy ocenią postępek, dzięki któremu uporał się z Johnem Buttle'em.

– Owszem, tak, w pewnym sensie – zająknął się. Zauważył, że Halt unosi brwi. Dawny nauczyciel zawsze potrafił wyczuć, kiedy Will nie mówił do końca prawdy. Crowley, tarmosząc psie futro, także podniósł wzrok.

– W pewnym sensie?

Will nerwowo odchrząknął.

– Musiałem coś z nim zrobić, ale nie z powodu psa. No, nie bezpośrednio z powodu psa. To znaczy, z powodu psa pojawił się tamtej nocy w mojej chacie, a potem podsłuchał, o czym rozmawialiśmy, i wtedy… Cóż, wiedziałem, że muszę coś przedsięwziąć, ponieważ usłyszał zbyt wiele. Wtedy Alyss powiedziała, że może będziemy musieli go… no wiecie… ale ja pomyślałem, że to może odrobinę zbyt drastyczne. A zatem, w końcu, to było najlepsze wyjście, jakie przyszło mi do głowy.

Przerwał, świadom, że obaj mężczyźni wpatrują się w niego z wyrazem całkowitego osłupienia.

– Chcę powiedzieć – powtórzył – że to tak jakby dotyczyło psa, ale tak naprawdę nie całkiem, jeżeli rozumiecie, co mam na myśli.

Nastała bardzo długa chwila ciszy, aż wreszcie Halt wymruczał powoli:

– Nie, prawdę rzekłszy, ja nic nie rozumiem.

Crowley, przyjaźniący się z Haltem od niepamiętnych czasów, łypnął nań i spytał:

– Miałeś u siebie tego młodzieńca przez… ile, sześć lat?

Halt wzruszył ramionami.

– Prawie sześć – odparł.

– A czy kiedykolwiek udało ci się zrozumieć choć słowo z tego, co mówił?

– Niezbyt często – stwierdził Halt.

Crowley pokręcił głową z zadumą.

– Jakie to szczęście, że nie poszedł do Służby Dyplomatycznej. Bylibyśmy już w stanie wojny chyba z pół tuzinem krajów, gdyby ktoś go spuścił z oka. – Przeniósł wzrok z powrotem na Willa. – Opowiedz nam teraz prostymi słowami i, jeśli to możliwe, kończąc każde rozpoczęte zdanie, co mają ze sobą wspólnego pies, ów osobnik, a także Alyss.

Will, szykując się do zdawania relacji, zauważył, iż obaj przełożeni odruchowo postąpili krok w tył. Uznał, że trzeba wyrażać się możliwie najprościej.

– Poprzednim właścicielem tej suki był miejscowy opryszek, nazwiskiem John Buttle. Zranił ją i porzucił. Znalazłem ją przy drodze. Zaopiekowałem się nią.

Zrobił przerwę, spojrzał na Halta i Crowleya, szukając potwierdzenia, czy jak dotąd za nim nadążają. Obaj skinęli mu na znak potwierdzenia, więc kontynuował:

– Siedzieliśmy razem z Alyss w mojej chacie. Właśnie przekazywała mi wiadomość od was, kiedy ten Buttle postanowił się zjawić z żądaniem zwrotu psa. Przez chwilę podsłuchiwał pod drzwiami. Zbyt późno zdaliśmy sobie sprawę, że się tam szwenda.

Tym wyznaniem zasłużył sobie na karcące spojrzenie ze strony Halta. Gestem poprosił o wybaczenie.

– Wiem. Powinienem był przyłapać go wcześniej. Ale mnie z Alyss łączy stara przyjaźń, więc chyba okazałem się nieco zbyt roztargniony. – Umilkł na chwilę. Halt nieznacznie skinął dłonią, co miało oznaczać, by nie rozwodził się nad tego rodzaju szczegółami. Will ciągnął więc relację: – W każdym razie, gdy był na zewnątrz, usłyszał, jak Alyss wspomniała, że mam wyruszyć z misją.

Teraz uwaga obu przełożonych skupiała się wyłącznie na nim. Halt, jak zwykle, zachowywał kamienną twarz, ale zatroskanie wyraźnie odbijało się na obliczu Crowleya.

– Jak więc z nim postąpiliście? – spytał.

Will wzruszył ramionami.

– No, miał włócznię, zatem ją zabrałem i dałem mu po głowie rękojeścią saksy. Alyss mi pomogła – dodał, nie chcąc, żeby wyglądało, iż przypisuje sobie wszystkie zasługi. – Odwróciła jego uwagę, więc zyskałem dobrą sposobność. Obezwładniłem przeciwnika. Później go skrępowałem za kciuki. Należało postanowić, co z nim robimy dalej. Alyss nie wykluczyła konieczności zastosowania rozwiązań ostatecznych.

Crowley, wciąż zachmurzony, przytaknął.

– Miała słuszność. Nie wolno nam ryzykować. Każde słowo na temat, o który chodzi, musi pozostać wyłącznie między nami – stwierdził. – A więc co z nim zrobiliście?

Will zawahał się raz jeszcze. Potem wziął głęboki wdech i zakończył:

– Wilczy statek Skandian wciąż jeszcze znajdował się na wyspie. Zawiozłem go do nich. Zabrali go ze sobą jako niewolnika.

Zdenerwowany, czekał na reakcję mężczyzn. Bądź co bądź, niewolnictwo zostało zakazane w Araluenie.

Alyss zwróciła mu uwagę na ten fakt, kiedy przedstawiał jej swój pomysł.

– Sprzedałeś go? – zapytał Halt.

Will pokręcił głową.

– No, nie. Nie sprzedałem. Ja., tak jakby… oddałem go w niewolę.

– Oddałeś go w niewolę? – powtórzył Crowley, sprawdzając, jak te słowa brzmią w jego własnych uszach.

– Gundar był całkiem zadowolony, że go dostał – bąknął Will, który miał nadzieję, że dzięki takiemu postawieniu sprawy dowódca Korpusu ujrzy cały epizod w lepszym świetle. – Chodzi o to, że wiedziałem, iż odpłynie, więc tym samym nie zdoła wypaplać czegokolwiek o mojej misji. Jeżeli nawet zdradzi coś Skandianom, to również bez znaczenia. Zapewne nie będą go słuchali, a nawet jeśli, i tak przez następne trzy miesiące utkną na Skorghijl.

Zapadła cisza. Crowley z Haltem rozważali to, co im powiedział. Will nie mógł się powstrzymać, by nie dorzucić:

– Nie uważam, by naprawdę zasłużył na śmierć.

– Ale uważasz, że zasłużył, by… trafić… w niewolę? – wyrecytował Crowley.

Will odpowiedział z wyrazem stanowczości na twarzy:

– Tak, Crowleyu, tak właśnie uważam. Ten człowiek ma na sumieniu długą listę brutalnych przestępstw. Prawdopodobnie odpowiada za więcej niż jedno morderstwo, choć nie istnieje żaden dowód, który wytrzymałby próbę w sądzie – dodał.

Halt podrapał się po brodzie. Chyba się zadumał.

– Bądź co bądź – ujął to łagodnie – do naszych obowiązków należy podejmowanie decyzji w sprawach, gdzie brak dowodów uniemożliwia skazanie. Crowley obrzucił go ostrym spojrzeniem.

– Świetnie rozumiesz, że nikt nigdzie tego tak nie zapisał, a już z pewnością nie oficjalnie – zwrócił uwagę Halta.

Halt przytaknął, przyznając mu rację. Perswadował jednak dalej, wciąż łagodnym tonem:

– Zatem twierdzisz, iż przypadek Arndora z Crewse nie stanowi precedensu? – zapytał. Zmieszany Crowley przestąpił z nogi na nogę. Will patrzył na nich obu, zdziwiony nietypowym przebiegiem rozmowy.

– Arndora z Crewse? – spytał. – Kimże on był? Halt uśmiechnął się do przyjaciela.

– Olbrzym, ponad dwa metry wzrostu. I bandyta. Terroryzował miasteczko Crewse przez wiele miesięcy, aż wreszcie pewien młody zwiadowca się z nim rozprawił… w dość niekonwencjonalny sposób.

Dostrzegając zaciekawienie Willa i zmieszanie Crowleya, Halt kontynuował z ledwie widocznym cieniem uśmiechu:

– Ten zwiadowca przykuł olbrzyma do młyńskiego koła w miasteczku i pozwolił, by ludzie z Crewse wykorzystywali go jako zwierzę pociągowe we młynie przez okres pięciu lat. Najwyraźniej miało to zbawienny wpływ na duszę zbira, a miasteczku przyniosło trochę dobrobytu. Mąka z Crewse słynie odtąd z delikatności.

Wreszcie Crowley przerwał opowieść.

– Słuchajcie, to była inna sytuacja, a ja… – Poprawił się odrobinę zbyt późno: – Ten zwiadowca, o którym mowa… nie przyszedł mu do głowy żaden inny pomysł, jak ma wybrnąć z sytuacji. Bandzior przynajmniej odkupił swoje winy wobec ludzi, których skrzywdził. Nie został tak po prostu sprzedany jako niewolnik do obcego kraju.

– Cóż – odezwał się Halt – ów Buttle także nie. Ściśle rzecz biorąc, jak wyjaśnił Will, on w ogóle nie został sprzedany. Został podarowany. Zręczny jurysta prawdopodobnie zdołałby wykazać, że skoro żadne pieniądze nie przeszły z rąk do rąk, to prawo naszego kraju nie zostało złamane.

Crowley parsknął.

– Zręczny jurysta? – zadrwił. – No dobrze, młody Willu, przyjmuję, że działałeś w sytuacji szczególnej, broniąc dobra wyższego rzędu. Jak wskazuje ten tu oto twój jurysta, w ścisłym rozumieniu omawianego kazusu nie zostało popełnione przestępstwo. Może lepiej już idź, rozstaw sobie namiot. Porozmawiamy po kolacji.

Will skinął głową, posłał szeroki uśmiech Haltowi. Mentor znowu uniósł jedną brew. Kiedy Will oddalił się, żeby rozbić zielony namiocik, Crowley podsunął się nieco bliżej do swego starego przyjaciela i odezwał się przyciszonym głosem, tak, żeby Will nie mógł go usłyszeć:

– Wiesz co, to wcale nie jest najgorszy sposób radzenia sobie z trudnymi przypadkami. Może warto skontaktować się z twoim przyjacielem Erakiem. Sprawdzilibyśmy, czy nie dałoby się tak częściej.

Halt przez długą chwilę spoglądał w milczeniu na komendanta.

– Oczywiście. Bądź co bądź, w naszym kraju nie mamy aż tyłu młynów, czyż nie?

Загрузка...