Wiedział, że na północy wczesne zimowe wichury gnają przed sobą deszcz i pchają morskie fale, by rozbijały się o brzeg, śląc wysoko w powietrze białe kłęby wodnej mgiełki.
Tutaj, w południowo-wschodnim zakątku królestwa, jedynymi oznakami nadciągającej zimy były łagodne obłoczki pary, unoszące się nad nozdrzami jego dwóch wierzchowców. Niebo było kryształowo niebieskie, prawie idealnie bezchmurne, a słońce ogrzewało ramiona. Pewnie mógłby przysnąć w siodle, pozostawiając Wyrwijowi swobodny wybór drogi, ale lata spędzone na ćwiczeniach oraz zaprawianiu ciała i umysłu w surowej, bezwzględnej dyscyplinie nigdy nie pozwoliłyby mu tak sobie pobłażać.
Will uważnie przeszukiwał wzrokiem otoczenie; najpierw od lewej do prawej, później od prawej do lewej, tuż obok i daleko na horyzoncie. Niewtajemniczony obserwator nigdy by nie zauważył tego bezustannego ruchu oczu, bo głowa Willa pozostawała cały czas nieruchoma. To także brało się z ćwiczeń: widzieć, nie będąc widzianym, i dostrzegać, nie zostając dostrzeżonym. Will zdawał sobie sprawę, że ten akurat rejon królestwa jest stosunkowo bezpieczny. Właśnie dlatego otrzymał przydział do lenna Seacliff. Żaden świeżo upieczony, dopiero co mianowany zwiadowca nie zostałby skierowany do któregoś z punktów zapalnych królestwa. Will uśmiechnął się pod nosem, rozważając w myślach plusy i minusy obecnej sytuacji. Perspektywa objęcia pierwszego samodzielnego posterunku onieśmielała, nawet bez zamartwiania się o możliwe najazdy czy rebelie. Będzie zadowolony, jeżeli upora się ze wszystkim tu, w tej spokojnej prowincji.
Uśmiech zgasł na wargach Willa, gdy jego bystry wzrok wyłowił, niezbyt daleko z przodu, coś, co skrywały wysokie trawy pobocza drogi.
Postawa zwiadowcy niczym nie zdradzała, że cokolwiek zauważył. Ani nie zesztywniał w siodle, ani nie uniósł się w strzemionach, żeby przyjrzeć się dokładniej, choć tak właśnie postąpiłaby większość ludzi. Wręcz przeciwnie, zdawało się, że jeszcze bardziej niedbale przygarbił się w siodle – na pozór zupełnie obojętny. Lecz jego oczy, skryte w głębokim cieniu pod kapturem peleryny, wyostrzyły uwagę. Coś się poruszyło, był tego pewien. W wysokiej trawie dostrzegł strzępki czerni oraz bieli – kolorów zupełnie nie na miejscu wśród szarzejących zieleni lata i rudych brązów nadchodzącej jesieni.
Nie tylko on wyczuł, że coś jest nie tak. Wyrwij zastrzygł uszami, zarzucił łbem, potrząsnął grzywą, wydal stłumione rżenie. Will nie tylko je usłyszał, ale i poczuł w baryłkowatej piersi konia.
– Widzę – mruknął cichutko, dając znać, że sygnał został zauważony.
Uspokojony głosem Willa, Wyrwij uciszył się, chociaż uszy wciąż miał nastawione i czujne. Juczny podjezdek, z ulgą człapiący za nimi, nie wykazał żadnego zainteresowania zmianami w okolicy. Ot, zwyczajna chabeta, a nie wytrenowany wierzchowiec zwiadowcy. Nie taki jak Wyrwij.
Wysoka trawa znów się zakołysała. Will dostrzegł zaledwie nieznaczne poruszenie, lecz nie było przecież wiatru, który mógłby je spowodować; inaczej z końskich nozdrzy nie buchałyby swobodnie obłoczki pary. Will lekko poruszył barkami, upewniając się, że trzyma kołczan w pogotowiu. Potężny długi łuk leżał mu na kolanach, z cięciwą naciągniętą na łęczysko. Zwiadowcy nie podróżowali z łukami przewieszonymi przez ramię. Nosili je gotowe do błyskawicznego użycia. Zawsze.
Serce biło mu nieco szybciej, niż normalnie. Podejrzany obiekt znajdował się teraz ledwie trzydzieści metrów z przodu. Przypomniał sobie lekcje Halta: „Nie skupiaj się na oczywistościach. Ktoś może chcieć, żebyś zobaczył to, co on chce żebyś zobaczył, a wtedy przeoczysz coś innego".
Will zdał sobie sprawę, że całą uwagę skoncentrował na wysokiej trawie pobocza drogi. Jego spojrzenie znów prędko zlustrowało lewą i prawą stronę, sięgając linii drzew, rosnących o mniej więcej czterdzieści metrów od drogi, po każdej stronie. Być może jacyś ludzie kryli się w cieniu, gotowi zaatakować, kiedy jego uwagę rozproszyło owo coś, co zaległo w trawie na skraju traktu. Rabusie, banici, najemnicy, kto to może wiedzieć?
Nie wypatrzył niczego w oddali, a kiedy odwrócił się, żeby poprawić jakby od niechcenia wodze jucznego podjezdka, nie dostrzegł niczego również i za sobą. Jeszcze bardziej uspokajał fakt, że Wyrwij nie wysyłał żadnych dodatkowych sygnałów. Gdyby jacyś ludzie chowali się wśród drzew, konik by go ostrzegł.
Will trącił Wyrwija kolanem. Konik zatrzymał się w jednej chwili, juczna chabeta wlokła się jeszcze kilka kroków, nim wzięła przykład z towarzysza. Prawa ręka Willa pewnym ruchem sięgnęła do kołczana, wybrała strzałę i osadziła ją na cięciwie w niecałą sekundę. Zwiadowca ściągnął ramiona, zrzucając kaptur. Wiedział, że długi łuk, mały kosmaty konik i charakterystyczna szaro-zielona cętkowana peleryna pozwolą każdemu obserwatorowi zidentyfikować go jako zwiadowcę.
– Kto się kryje? – zawołał, lekko podnosząc łuk; strzała już czekała, osadzona i gotowa.
Lecz nie spieszył się z naciąganiem cięciwy. Jeżeli ktokolwiek kulił się w trawie, musiał wiedzieć, że zwiadowca potrafi naciągnąć, wystrzelić i trafić w cel, zanim on zdołałby uczynić dwa kroki.
Żadnej odpowiedzi. Wyrwij stał spokojnie, nauczony, by tkwić nieruchomo, jak skała, na wypadek gdyby jego pan musiał strzelać.
– Pokaż się! – krzyknął Will. – Ty tam, w czerni i bieli. Wyłaź.
Przez głowę przemknęła mu zabłąkana myśl, że zaledwie parę chwil temu, rozmarzony, postrzegał to miejsce jako spokojny zakątek na uboczu. Nie spodziewał się zasadzki ze strony nieznanego wroga.
– Daję ci ostatnią szansę! – zawołał. – Pokaż się albo poślę strzałę!
I wtedy coś usłyszał. Cichy jękliwy dźwięk: bolesne skomlenie cierpiącego psa. Wyrwij też usłyszał owo skomlenie. Uszy mu zafalowały, zarżał niepewnie.
„Pies?", pomyślał Will. Być może zdziczały, przyczajony do ataku? Odrzucił tę myśl niemal w tej samej chwili, w której przyszła mu do głowy. Dziki pies nie wydawałby żadnych odgłosów, żeby go ostrzec. Poza tym dźwięk, który usłyszał, oznaczał skomlenie z bólu, a nie warknięcie czy ostrzegawczy gniewny pomruk. Will podjął decyzję.
Płynnym ruchem wyciągnął lewą stopę ze strzemienia, przerzucił prawą nogę nad łękiem siodła i lekko zeskoczył na ziemię. Zsiadając w ten sposób z konia, pozostawał przez cały czas zwrócony twarzą w stronę potencjalnego zagrożenia. Ręce zachowywał wolne, gotów w każdej chwili oddać strzał. Gdyby zaszła potrzeba, zdołałby wypuścić pierwszy pocisk w tym samym momencie, w którym jego stopa dotykałaby ziemi.
Wyrwij parsknął raz jeszcze. W chwilach niepewności, takich jak ta, konik wolałby, aby jego pan bezpiecznie siedział w siodle. W razie potrzeby Wyrwij reagował natychmiast. Chyży wierzchowiec mógł błyskawicznie unieść jeźdźca z dala od niebezpieczeństwa.
– Wszystko w porządku – Will uspokajająco szepnął do ucha konika. Cicho ruszył naprzód, trzymając łuk w pogotowiu.
Dziesięć metrów. Osiem. Pięć… Już wyraźnie dostrzegał czarno-białe plamy wśród suchej trawy. Zauważył coś jeszcze: matowobrunatne plamy skrzepłej krwi oraz intensywną czerwień świeżej rany. Znowu rozległo się skomlenie. Will ostatecznie zrozumiał, co go zatrzymało.
Odwrócił się, ręką dał znak Wyrwijowi: zagrożenia brak. Konik podbiegł do swego pana kłusem. Odłożywszy łuk na bok, Will uklęknął obok spoczywającego w trawie rannego psa.
– Co się stało, mały? – odezwał się łagodnie. Słysząc głos, pies obrócił łeb, a potem znów zaskomlał. Will dotknął zwierzę delikatnie, przypatrując się długiej, krwawiącej ranie w jego boku. Rozdarcie skóry zaczynało się za lewą łopatką i biegło aż do tylnej łapy. Gdy pies się poruszył, z rany wypłynęła kolejna obfita strużka świeżej krwi. Zwierzę leżało na boku, wyraźnie wyczerpane. Przepełniał je ból.
Owczarek. Należał do rasy hodowanej w przygranicznym regionie północy. Owczarki pochodzące stamtąd słynęły z inteligencji oraz z wierności. Tułów psa był czarny, ze śnieżnobiałym kołnierzem, okalającym szyję oraz pierś. Miał puszysty ogon, na końcu rozbielony i białe łapy. Łeb porastały kępki czarnego futra, jak gdyby naciągnięto na zwierzę kaptur; uszy miał czarne, a wzdłuż pyska i między oczami biegł biały pas.
Rana w boku psa nie wyglądała na zbyt głęboką, więc istniała szansa, iż żebra ochroniły najważniejsze organy wewnętrzne. Okazała się jednak przerażająco długa, a ziejące krawędzie sprawiały wrażenie tak równych, jak gdyby powstały od cięcia ostrzem. Zranienie obficie krwawiło. Will pojął, że krwotok stanowi największy problem. Pies osłabł. Stracił dużo krwi. Być może zbyt dużo.
Uniósł się, podszedł do juków przy siodle, by odwiązać apteczkę, którą każdy zwiadowca woził ze sobą. Wyrwij zerkał na niego ciekawie, teraz już uspokojony, pewien, że pies nie stanowi żadnego zagrożenia. Will wzruszył ramionami, wskazał na apteczkę.
– Ludziom pomaga – stwierdził. Powinno nadać się i dla psa.
Wrócił do rannego zwierzęcia. Pies usiłował podnieść łeb, ale Will delikatnie go przytrzymał, mrucząc uspokajające słowa, kiedy wolną ręką otwierał apteczkę.
– Spokój, maleńki, popatrzymy teraz, co ci zrobili – oznajmił.
Futro wokół rany było posklejane krwią. Will oczyścił je wodą z manierki, najlepiej, jak potrafił. Później otworzył mały słoiczek, ostrożnie rozsmarował na krawędziach rany maść znajdującą się w środku. Zawierała środki przeciwbólowe, które powinny znieczulić ranę, tak by Will mógł ją oczyścić i zabandażować, nie sprawiając psu dodatkowego cierpienia.
Odczekał parę minut, aby maść mogła zadziałać, potem zaczął przecierać zranienie wyciągiem z ziół. To z kolei miało powstrzymać zakażenie i pomóc ranie się zasklepić. Środek przeciwbólowy działał, wiec zabiegi chyba nie przysporzyły psu cierpienia. Will nałożył na ranę więcej maści. Zauważył przy tym płeć zwierzęcia. Mylił się, nazywając owczarka „maleńkim". Opatrywał sukę.
Wyczuwała, że Will jej pomaga, leżała więc nieruchomo. Od czasu do czasu zaskomliła. Ale nie z bólu, raczej wyrażając w ten sposób wdzięczność. Will przysiadł na piętach, przechylił głowę. Przyglądał się oczyszczonej ranie. Z rozcięcia wciąż sączyła się świeża krew.
Will wiedział, że będzie musiał zamknąć miejsce zranienia. Bandażowanie nie zdałoby się jednak na wiele, zważywszy na gęstość psiego futra oraz nieporęczne umiejscowienie rany. Wzruszył ramionami, uświadamiając sobie, że trzeba szyć.
– Wszystko jedno, kiedy. Teraz przynajmniej maść jeszcze działa – tłumaczył suce. Zaległa z łbem na ziemi, ale zerkała jednym okiem, uważnie obserwując zwiadowcę.
Najpewniej czuła, że jej skórę przeszywa igła, gdy Will pospiesznie zakładał tuzin szwów z delikatnej jedwabnej nici, łącząc ze sobą brzegi rany. Ale jakby nie odczuwała bólu; choć najpierw wzdrygnęła się odruchowo, później leżała spokojnie i pozwoliła mu robić swoje.
Skończywszy, Will łagodnie oparł jedną dłoń na czarno-białym łbie. Poczuł miękkość gęstego futra. Rana wyglądała na skutecznie zamkniętą, ale na pierwszy rzut oka było widać, że owczarek nie jest w stanie samodzielnie chodzić.
– Zostań tutaj – polecił cicho Will. – Zostań.
Pies leżał posłusznie, kiedy Will zbliżał się do jucznego podjezdka. Wziął się za przekładanie bagaży.
Znajdowały się wśród nich dwie długie, zawieszone po obu stronach siodła sakwy, mieszczące książki i osobiste drobiazgi. Między sakwami pozostało niewielkie zagłębienie. Will sięgnął po zapasowy płaszcz i kilka koców, wyłożył nimi tę przestrzeń, aż powstało miękkie, wygodne legowisko, w którym pies mógł się ułożyć. Dość miejsca, by się jakoś umościć, ale nie tyle, by zwierzę mogło wypaść.
Will wrócił na pobocze drogi, gdzie leżała suka, wsunął ręce pod ciepłe ciało owczarka i delikatnie podniósł go, przez cały czas przemawiając doń kojącym głosem. Maść okazała się co prawda skuteczna, ale nie działała zbyt długo. Will wiedział, że wkrótce rana znowu zacznie sprawiać psu ból. Suka zaskomlała, lecz później, gdy Will ułożył ją w legowisku między sakwami uspokoiła się. Jeszcze raz pogłaskał ją po łbie, delikatnie drapiąc za uszami. Nieznacznie uniosła łeb, żeby polizać go po ręce. Ten drobny ruch chyba wyczerpał jej siły. Will spostrzegł, że każde z jej oczu ma inny kolor. Ciekawe. Dotąd widział tylko lewe oko suki, ponieważ leżała na boku. Brązowe. Teraz, gdy przeniósł ją na siodło, dostrzegł też prawe oko, niebieskie. Pomyślał, że dzięki dwoistej barwie ślepi zwierzę wygląda filuternie, jak jakaś psia psotka. Nawet obecny kiepski stan nie potrafił odebrać owczarkowi wdzięku.
– Grzeczna dziewczynka – rzucił w stronę suki. Po chwili, gdy odwrócił się z powrotem do Wyrwija, uświadomił sobie, że konik przypatruje mu się niepewnie.
– Sprawiliśmy sobie psa – oznajmił. Wyrwij pokręcił łbem. Parsknął.
„Ale po co on nam?" – zdawał się pytać.