Rozdział 16

Następnego dnia, późnym rankiem, Will odjechał z sakiewką znacznie cięższą, niż kiedy przyjeżdżał. Oberżysta miał rację. Kiedy tylko rozeszła się wieść, że w wiosce gości minstrel, ludzie z całej okolicy nadciągnęli tłumnie. Oberża zanotowała zawrotny utarg, a Willa zatrzymano, by śpiewał nawet po północy, choć zdążył już przedtem wyczerpać cały swój repertuar. Ludzie prosili o powtarzanie piosenek, które wcześniej wykonywał. Skorzystał z jeszcze jednej sztuczki Berrigana.

Gelderris stał obok, gdy Will dopinał popręg jucznej chabety.

– Udał się nam wieczór – stwierdził. – Odwiedź nas, kiedy ruszysz z powrotem na południe, Willu Bartonie.

Nie żałował, że Will wyjeżdża. Miał tyle rozsądku, żeby wiedzieć, iż prości wieśniacy nie mogą sobie pozwolić na więcej niż jeden wieczór dodatkowych wydatków w oberży.

– Tak uczynię – odpowiedział Will, z lekkością wskakując na siodło.

Wyciągnął rękę i uścisnął dłoń Gelderrisa.

– Dziękuję, Cullumie. Zobaczymy się, gdy będę wracał.

Oberżysta wciągnął w nozdrza woń wilgotnego powietrza. Z niepewną miną łypnął na chmury, zbierające się na północy.

– Bacz na pogodę. Chmury niosą śnieg. Jeżeli zacznie się zadymka, szukaj schronienia wśród drzew, dopóki nie ścichnie. Człowiek aż nazbyt łatwo może zgubić drogę w zamieci.

– Ano, trzeba uważać – westchnął Will. Sam też rzucił okiem na niebo. – Postaram się dotrzeć do Macindaw, nim się rozpęta porządna śnieżyca. – Trącił Wyrwija piętą. Konik ruszył, zaś juczny podjezdek bezwiednie podążył za nim. Pies wybiegł naprzód, z pochylonym łbem i brzuchem nisko przy ziemi. Nieustannie oglądał się, by mieć pewność, iż Will jedzie za nim.

– Może dasz radę – przytaknął Gelderris, bardziej zwracając się do samego siebie niż do Willa, który już się oddalał. W głosie oberżysty nie uświadczyłbyś wcale pewności.

Will przebył ledwie trzecią część drogi, kiedy niebo zaczęło ronić ogromne, płaskie płatki śniegu. Poczuł narastający chłód, a zaraz potem nastał ów szczególny, niewytłumaczalny moment, gdy temperatura podnosi się o kilka stopni, sygnalizując zbliżanie się zawiei. Bez żadnego ostrzeżenia, w jednej chwili z nieba runął śnieg. Will nasunął kaptur, otulił się ciepłą opończą. Śnieg zagłuszał wszelkie odgłosy. Wielkie, zbijające się w bryłki płatki, nawet nie pacnęły, uderzając o ziemię. Śnieg wcale nie szeleścił, co stwarzało iluzję wszechogarniającej ciszy. Im biała warstwa na ziemi stawała się grubsza, tym bardziej tłumiła odgłosy końskich kopyt. W powietrzu dawał się teraz słyszeć wyłącznie dźwięk suchych, miałkich śniegowych kryształków, zgniatanych z chrzęstem przy każdym stąpnięciu.

Zauważywszy, że z każdą chwilą końskie kopyta coraz głębiej się zapadają, Will cicho zagwizdał na psa. Wskazał mu ręką juczną chabetę. Pies zareagował od razu. Czujnie nastawił uszu, zaczekał, aż koń się z nim zrówna, po czym wskoczył na legowisko wymoszczone wśród juków. Koń, przywykły do takich manewrów, nie okazał najmniejszego przestrachu ani nie zaprotestował.

Will podążał dalej. Śnieg padał gęsto, ale gdzie mu tam do prawdziwej zamieci. Will nie wątpił, że bez trudu zdoła odnaleźć drogę. Owszem, trakt zawiało, ale szlak wycięty wśród drzew odcinał się wyraźnie wśród bieli.

Od czasu do czasu warstwa śniegu, zalegającego na konarach stawała się zbyt ciężka i ześlizgiwała się na ziemię pod drzewami. Raz rozległ się trzask, gdy jakieś drzewo, osłabione surowym mrozem, ugięte pod ciężarem śniegu, wreszcie poddało się, bezradnie szukając oparcia o sąsiednie pnie. Czarno-biały łeb wysunął się z juków, łowiąc dźwięk. Owczarek nastawił uszu, począł węszyć.

– Spokój – odezwał się Will. Zachichotał, bo nawet jego własny głos dziwnie brzmiał wśród panującej wokół ciszy. Suka wydała ciche sapnięcie, z powrotem ułożyła łeb na łapach, zamknęła ślepia. Po chwili otworzyła je znowu, w zabawny psi sposób potrząsnęła łbem, zamachała uszami, strząsając z futra śnieg. Zadowolona, umościła się na nowo.

Twarz Willowi marzła, ale poza tym chłód się go właściwie nie imał. Wiatr ścichł; warstwy ciepłego odzienia chroniły wystarczająco. Dzięki mrozowi śnieg, który zbierał się na ramionach oraz kapturze, nie topniał i nie wsiąkał w materię opończy. Co jakiś czas Will strzepywał śniegowe płaty. Na myśl, że wygląda jak pies, strząsający śnieg z futra, parskał uradowany.

Dwie godziny później przekroczył górski grzbiet. I wreszcie ujrzał Zamek Macindaw. Masywna, szpetna budowla. Mury z ciemnego kamienia, jakby poczerniałe na tle czystej bieli krajobrazu skąpanego w śniegu. Wedle zwyczaju, zamek wzniesiono na niewielkim wzgórzu. Po czterech stronach wykarczowano las, by żaden najeźdźca nie mógł podkraść się niepostrzeżony. Will uznał, że zamek może i jest brzydki, ale zaprojektowany rozsądnie. Mury solidne, wykonane z kamienia, wzniesione na co najmniej pięć metrów. Wieże w każdym z czterech narożników przydawały im jeszcze trochę wysokości. W samym środku znajdowała się typowa, górująca nad pozostałymi wieża stołpu. Od południowej strony umieszczono bramę główną z mostem zwodzonym, przerzuconym nad suchą fosą. Fosa nie okalała zbyt szeroko bocznych murów. Will uznał, że wykopano ją tam tylko po to, by jeszcze bardziej utrudnić dostęp do głównego wejścia.

Halt oraz Crowley wytłumaczyli mu, że zazwyczaj garnizon składa się z trzydziestu zbrojnych plus pół tuzina konnych rycerzy. Will ocenił, że aż nadto ich dla ochronienia twierdzy przed wszelkimi zakusami Skottów.

Zsunął kaptur z głowy, sięgnął po kapelusz z wąskim rondem, który ofiarował mu Berrigan. Kapelusz, przystrojony ufarbowanym na zielono łabędzim piórem, informował, iż nosi go minstrel, powinien zatem gwarantować swobodny wjazd na zamkowy dziedziniec. Will mocniej naciągnął kapelusz i ruszył w kierunku bramy. Uszy, pozbawione nagle ciepła, jakie zapewniał kaptur, piekły na mrozie niemiłosiernie. Zbłąkany płatek śniegu od czasu do czasu wpadał pod rondo i topniał Willowi za kołnierzem. Od zamku dzieliło go już tylko parę minut.

Загрузка...