Przez resztę nocy Will spał źle, snem urywanym, niespokojnym. Nocny Wojownik nie dawał mu spokoju. Dopiero tuż przed świtem udało mu się zapaść w głęboki sen. Ale wkrótce obudziły go odgłosy normalnej porannej zamkowej krzątaniny.
Marudził trochę w łóżku. Nie wstał od razu. Zastanawiał się, czy zeszłej nocy naprawdę widział oraz słyszał przerażającego stwora. Przez moment, gdy umysł chłopaka wciąż jeszcze spowijały resztki snu, wydało mu się, że Nocny Wojownik to tylko senna mara. Lecz gdy już się do reszty obudził, jasno pojął, że spotkanie z monstrum wydarzyło się naprawdę. Zwlókł się z posłania, rozprostował zesztywniałe kończyny, rozruszał mięśnie, które przez całą noc musiały pozostawać w ogromnym napięciu. Owczarek wygrzewał brzuch na ciepłych kamiennych płytach przed kominkiem, w którym wciąż tlił się żar. Łeb złożył na łapach, opuścił uszy. Na powitanie pana delikatnie pacnął ogonem o podłogę.
– Tobie to dobrze – mruknął posępnie Will. – Nawet nie masz pojęcia, jak straszne rzeczy wyprawiały się zeszłej nocy.
Otworzył okiennice, wyjrzał. Spoglądał w nowy dzień. Jasny, słoneczny.
Poranek aż lśnił. Promienie słońca ślizgały się po śniegu, okrywającym wiejski pejzaż wokół Macindaw. Halt nauczył Willa, by zawsze na spokojnie przemyśleć minione wydarzenia. Należało, póki wciąż jeszcze obrazy ostatniej nocy nie zatarły się w pamięci, poszukiwać dla nich logicznego wyjaśnienia. Will poświęcił dziesięć minut na analizę faktów. Niechętnie przyznał, iż rzeczywiście widział postać. Słyszał jej głos. I był przerażony. Jak jeszcze nigdy w życiu.
Światło dnia nie przyniosło żadnych racjonalnych wyjaśnień. Nie naprowadziło na żadne dające się ogarnąć rozumem rozwiązania. W Lesie Grimsdell spotkało go coś niewytłumaczalnego.
Will westchnął przeciągle. Raz jeszcze pomyślał o ostatniej rozmowie z Haltem i Crowleyem. W dziewięćdziesięciu dziewięciu przypadkach na sto istniało normalne wytłumaczenie wszelkich zjawisk.
– Chyba trzeba wrócić i dowiedzieć się, co tam jest – przyznał cicho. Lecz na samą myśl o ponownej wizycie w Lesie Grimsdell młodego zwiadowcę przebiegł zimny dreszcz.
Nic dziwnego, że apetyt miał kiepski, kiedy zszedł na śniadanie do sali jadalnej. Zdołał jednak wcisnąć w siebie dwie ciepłe bułeczki, posmarowane malinowym dżemem. Kiedy dopił do połowy drugi kubek kawy, jego skołatane nerwy niemalże wróciły do normy. Nie szukając towarzystwa, Will usiadł samotnie przy jednym z długich stołów. Wolał trzymać się z dala od ciasno zbitej grupki ludzi gawędzących cicho przy śniadaniu. Tam znalazł go paź.
– Minstrelu? – odezwał się chłodno. Mężczyzna wydawał się zbyt dorosły jak na pazia. Musiał być już po trzydziestce, co oznaczało, że nie znalazł dotąd uznania w oczach swoich przełożonych. Większość młodych paziów zatrudnionych na zamku z czasem obejmowało nowe stanowiska, takie jak giermkowie lub pomocnicy Mistrzów Sztuk. Ci, którzy nie awansowali, zazwyczaj bywali leniwi, kłótliwi albo głupi. Lub posiadali wszystkie te cechy naraz. Po kolejnej wypowiedzi pazia Will stwierdził, że tu najwyraźniej zachodzi właśnie czwarta możliwość. Gdy podniósł wzrok znad kubka z kawą, paź rozkazał:
– Bądź u lorda Ormana o dziesiątej.
Odwrócił się, odszedł. Przez chwilę Willa korciło, żeby przywołać ordynusa z powrotem i złajać go za brak manier. Bądź co bądź, Will był zwiadowcą, przywykł więc do okazywanego zwiadowcom szacunku.
Potem dotarło doń, że w chwili obecnej nie był jednak zwiadowcą. Był minstrelem. Stwierdził z przykrością, że jawna pogarda Ormana okazywana wiejskim rybałtom musiała udzielić się także jego służbie. Wzruszył ramionami, postanowił puścić incydent w niepamięć.
W sali jadalnej znajdował się zegar wodny, więc Will sprawdził, że ma jeszcze ponad godzinę do spotkania z Ormanem. Przez moment zastanawiał się, dlaczego pan zamku pragnie go widzieć. Najpierw przyszło mu do głowy, że wezwanie ma coś wspólnego z wydarzeniami w Lesie Grimsdell, ale uświadomił sobie, że zapewne wciąż męczy go nazbyt rozbudzona wyobraźnia.
Uznał, że bardziej prawdopodobne jest, iż Orman chce widzieć minstrela w związku z wcześniejszym incydentem związanym z jego kuzynem, Kerenem. Im bardziej się zastanawiał, tym bardziej był przekonany, że o to właśnie chodzi. Orman został zawstydzony przed całym zgromadzeniem. Możliwe, że bierze go chętka, by wyładować swój gniew na Willu. Młody zwiadowca podszedł do sprawy filozoficznie. Skoro nic nie mógł poradzić, nie było sensu się zamartwiać. Wiedział jednak, że w przyszłości przyjdzie mu ostrożnie stawiać każdy krok. Zrażanie do siebie pana zamku, byłoby nierozsądne. Nawet jeśli okazał się on wyjątkowo niemiły.
Wolną godzinę Will spędził w małej zamkowej bibliotece, mieszczącej się w jednej z narożnych wież, na przeszukiwaniu zakurzonych półek z księgami i zwojami. Chciał sprawdzić, czy natknie się na jakieś informacje dotyczące Nocnego Wojownika oraz poszukać czegoś o sztuce czarnoksięskiej i zaklęciach. W obu przypadkach jego poszukiwania spełzły na niczym. Znalazł tylko niewielką księgę o czarach, chociaż zauważył kilka pustych miejsc na półce obok niej. W kilku pobieżnych opisach, dotyczących miejscowych dziejów, nie wspominano o żadnym Nocnym Wojowniku. Sfrustrowany i zaaferowany wydarzeniami ubiegłej nocy, udał się do apartamentów Ormana na czwartym piętrze stołpu.
Gdy wszedł do pierwszego z pomieszczeń, sekretarz Ormana, niski mężczyzna, całkiem łysy, jeśli nie liczyć kępek siwych włosów nad uszami, podniósł wzrok. Przypominał zwiadowcy łysą wiewiórkę. Prędko poruszał głową z boku na bok, jakby chciał lepiej obejrzeć sobie gościa.
– Lord Orman mnie wzywał – rzucił Will. Nie było powodu przedstawiać się sekretarzowi.
– Aaach tak, tak, minstrel, nieprawdaż? Tędy, tędy. Lord Orman jest akurat wolny.
Wyskoczył zza stołu zasypanego papierzyskami, na wpół rozwiniętymi zwojami oraz grubymi księgami rachunkowymi i zniknął za solidnymi drzwiami, które wiodły do komnaty Ormana. Will usłyszał, jak w odpowiedzi po drugiej stronie odzywa się piskliwy, nosowy głos.
– Wejść.
Dając Willowi znak ręką, by szedł za nim, sekretarz otworzył drzwi komnaty i młodzieniec wkroczył do środka.
Orman stał przy oknie, wyglądając na znajdujący się poniżej zamkowy podwórzec. Komnata była wielka, pomimo dziennego światła oświetlona także świecami i oliwnymi lampami. Ogień na kominku w jednym z narożników ogrzewał salę, której ściany zasłaniały rzędy półek z książkami i ciężkie drewniane szafy. Jedna z nich była otwarta, Will zobaczył w jej wnętrzu zbiór zwojów. Przypomniał sobie, że Ormana otaczała sława uczonego. Jego pokój na pewno odzwierciedlał takie mniemanie.
– Minstrel, wasza dostojność – powiedział sekretarz, wskazując na Willa.
Orman odwrócił się od okna, przez kilka sekund w milczeniu przypatrywał się Willowi.
– To wszystko, Xanderze – rzekł, a sekretarz ukłonił się i cicho wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Orman, który wciąż przyglądał się badawczo Willowi, nawet nie mrugnął. Usiadł przy stole w pobliżu okna. Obok stołu stały jeszcze dwa krzesła, ale nie dał znaku, żeby minstrel zajął któreś z nich, więc zwiadowca stał nadal. Czuł, jak na jego szyję i twarz wypełza rumieniec wywołany tak aroganckim traktowaniem. Zmuszając się, by wyglądać, jak gdyby nic się nie stało, Will odwrócił oczy od Ormana i pozwolił spojrzeniu wędrować po pokoju. Wzrok zwiadowcy spoczął w końcu na stercie otwartych ksiąg i papierów zawalających olbrzymie biurko przy wewnętrznej ścianie.
– Mój kuzyn Keren wywiera negatywny wpływ na innych – Orman odezwał się wreszcie. – Lepiej zapamiętaj to sobie na przyszłość.
Will nic nie odpowiedział, tylko skłonił się, przyjmując słowa pana zamku do wiadomości. A zatem jego przeczucie okazało się słuszne.
Orman nie spodziewał się żadnej odpowiedzi, bo mówił dalej:
– Oczywiście, łatwo jest być „lubianym", kiedy nie ma się obowiązków. A są w tym zamku tacy, którzy woleliby widzieć Kerena dzierżącego tu władzę… – Zawahał się. Will miał dziwne poczucie, że ten człowiek oczekiwał od niego, by skomentował ostatnie zdanie. Zachował jednak milczenie.
– Ale on jej nie posiada – ciągnął Orman. – Ja sprawuję tu rządy. Nikt inny. Czy to jasne?
Orman niemal wypluł z siebie ostatnie słowa z mocą, która zaskoczyła Willa. Odrobinę zbity z tropu, napotkał żarliwe, gniewne spojrzenie mężczyzny i skłonił się.
– Oczywiście, wasza dostojność – odpowiedział.
Orman pokiwał głową raz czy dwa, po czym podniósł się z krzesła. Zaczął krążyć po pokoju.
– Tedy zważaj w przyszłości na swoje maniery, minstrelu. Należy mnie traktować z respektem, jakiego wymaga moja pozycja. Może i jestem tylko tymczasowym panem zamku, ale nie wolno tego umniejszać ani tobie, ani Kerenowi. Czy to jasne?
– Tak, lordzie Ormanie – Will odpowiedział spokojnie. Był zaskoczony. Miał dziwne przeczucie, że pomimo okazywanego gniewu, Orman zdaje się niemal błagać o szacunek i uznanie.
Orman przystanął i wziął głęboki wdech.
– Bardzo dobrze. A skoro o tym mowa, mam świadomość, że nie jest twoją winą, iż nie dorastasz do standardów, jakie uważam za normę dla minstrela. Nie mam nic przeciwko wiejskim rymowankom i ludowym przyśpiewkom, ale nie mogą one równać się z klasyką. Piosenki dla prostaczków tylko ogłupiają umysły gminu. Uważam, że rolą śpiewaka jest uszlachetnienie ludzi. Wznoszenie ich ducha ku wyżynom. Ukazywanie słuchaczom wielkości kryjącej się poza ich własnym ograniczonym horyzontem.
Urwał, spojrzał na Willa i lekko pokręcił głową. Chłopak nie miał wątpliwości, że Orman uznał jego potencjał w uszlachetnianiu innych za żałośnie nieskuteczny. Ukłonił się po raz kolejny.
– Żałuję, że jestem tylko prostym grajkiem, wasza dostojność – powiedział.
Orman przytaknął z niesmakiem.
– Z naciskiem na „prostym", jak się obawiam – odparł.
Stojąc z pochyloną głową, Will czuł, jak jego policzki zaczynają płonąć. „Sza, wytrzymaj to", powiedział sobie w duchu. „Skoro zamierzasz być minstrelem, musisz uodpornić się na krytykę". Wziął kilka głębokich oddechów, odzyskując panowanie nad sobą. Orman bacznie mu się przypatrywał. Will zdawał sobie sprawę, że zniewagę zadano rozmyślnie. Pan zamku chciał zobaczyć, jak Will zareaguje.
– A jednak – Orman powiedział z niemal niechętnym uznaniem – grasz na instrumencie nadzwyczaj dobrym. Nie jest to może przypadkiem Gilperon, hm?
– To mandola – Will zaczął swoją typową odpowiedź. – Ma osiem strun, strojonych po… – Nie dane mu było mówić dalej.
– Wiem, że to mandola, na litość boską! – przerwał mu Orman. – Pytałem, czy została wykonana przez Axela Gilperona, zapewne najwybitniejszego lutnika w królestwie. Można by sądzić, że każdy zawodowy muzyk o nim słyszał. Nawet ty.
Will uświadomił sobie, że popełnił głupi błąd. Usiłował zamaskować go najlepiej, jak potrafił.
– Proszę o wybaczenie, wasza dostojność. Przesłyszałem się. Mój instrument wykonał dla mnie miejscowy rzemieślnik z południa, ale słynie on z kopiowania stylu mistrza. Oczywiście, ubogi wiejski grajek, taki jak ja, nigdy nie mógłby sobie pozwolić na prawdziwego Gilperona.
Will zaśmiał się kpiarsko sam z siebie, ale Orman nie przestawał się w niego wpatrywać, a podejrzliwość w jego oczach była aż nadto wyraźna. Zapadła niezręczna cisza, przerwana w końcu pukaniem do drzwi.
– Czego tam? – Orman rzucił gniewnie i drzwi uchyliły się nieznacznie. Sekretarz zajrzał do środka.
– Proszę o wybaczenie, lordzie Ormanie – powiedział – ale lady Gwendolyn z Amarle właśnie przybyła i nalega, żeby się z tobą zobaczyć.
Orman skrzywił się.
– Czy nie widzisz, że jestem zajęty?
Xander uchylił drzwi odrobinę szerzej, wykonując ukradkowe ruchy rękoma i wskazując na przedpokój za jego plecami.
– Ona jest tutaj, wasza dostojność – powiedział, zniżając głos.
Orman wykonał gniewny gest, gdy dotarło do niego, że składająca mu wizytę szlachetnie urodzona dama znajduje się już w jego przedpokoju.
– Dobrze więc, wprowadź ją – powiedział.
Łypnął okiem na Willa, który przesunął się w kierunku drzwi.
– A ty czekaj. Jeszcze z tobą nie skończyłem.
Xander z wdzięcznością skinął głową i wycofał się.
Parę sekund później znów otworzył drzwi na oścież. Wkroczył do środka, po czym stanął z boku, przepuszczając gościa.
– Lordzie Ormanie, niech mi będzie wolno przedstawić lady Gwendolyn z Amarle. – Ukłonił się nisko, kiedy dama weszła do pokoju. Jasnowłosa, wysoka i piękna, odziana w kunsztowną jedwabną suknię barwy morskiej zieleni. Nosiła się z naturalną godnością i gracją osoby szlachetnie urodzonej. Will stłumił okrzyk zaskoczenia.
Lady Gwendolyn z Amarle była mu niewątpliwie lepiej znana jako Alyss.