Rozdział 28

Will ściągnął wodze. Dotarli już do miejsca dobrze znanego zwiadowcy. Stąd ścieżka wiodła w głąb lasu Grimsdell. Spojrzał na Ormana. Pan zamku kolebał się w siodle, oczy miał na wpół przymknięte, spojrzenie nieobecne. Wargi poruszały się, ale nie wydobywał się z nich żaden dźwięk.

Xander spoglądał na lorda z niepokojem.

– Musimy szybko zawieźć go do Malkallama – powiedział.

– Jest prawie nieprzytomny.

Will przytaknął. Przeniósł wzrok na zakręt drogi, gdzie lada chwila mogła pojawić się pogoń. Nie miał złudzeń, będą ich ścigali.

– Zabieraj go głębiej w las – polecił Xanderowi. – Ja zostanę tutaj i spróbuję powstrzymać pościg. – Wskazał wąską ścieżkę, którą uprzednio podążał wraz z Alyss. – Trzymaj się tej ścieżki. Ujechawszy mniej więcej sto metrów, zatrzymaj się. Czekaj na mnie. Nikt cię nie wypatrzy.

Xander zawahał się.

– A ty?

Uśmiechnął się do łysej wiewiórki. Mały zamkowy urzędas wykazywał się oto niespodziewaną odwagą. Will nasunął na głowę kaptur opończy. Skierował Wyrwija w nakrapiany słonecznymi plamami cień pod dębem o nagich konarach.

– Teraz stałem się niewidzialny – prychnął. Xander nadal się wahał, lecz zwiadowca machnął na niego. – Jedźże już! Oni dogonią nas lada moment.

Sekretarz rozumiał, że należy słuchać. Skinął Willowi, chwycił wodze wierzchowca Ormana i powiódł półprzytomnego lorda w cienisty półmrok Lasu Grimsdell. Po piętnastu metrach zniknął zwiadowcy z oczu. Ten z zadowoleniem pokiwał głową, a potem, nieporuszony, czekał. Pies przywarł płasko brzuchem do ziemi obok Wyrwija, wydając z siebie niski, bulgoczący warkot.

– Spokój – nakazał Will. Psi ogon zakołysał się posłusznie.

Ledwie parę sekund później uszy Wyrwija nerwowo drgnęły. Konik jeden raz uderzył w ziemię kopytem. Will, który nic jeszcze nie słyszał, podziwiał czułe zmysły swoich obydwu zwierzaków. Przemówił do Wyrwija, a konik wiedząc, że ostrzeżenie dotarło, uspokoił się.

Nagle zza zakrętu wyłoniła się zgraja jeźdźców. Ośmiu, wszyscy uzbrojeni. Na czele pościgu jechała znajoma, wysoka postać.

– Buttle – szepnął Will. Suka warknęła, po czym znowu ucichła.

Grupka zatrzymała się jakieś dwieście metrów od miejsca, gdzie czatował Will. Jeden z mężczyzn, najwyraźniej myśliwy, zeskoczył na drogę, żeby przyjrzeć się śladom. Najpierw obrzucił spojrzeniem zasypaną śniegiem łąkę. Łąka oddzielała drogę od Lasu Grimsdell. Na drodze wyraźnie odbijał się trop wydeptany przez trzy wierzchowce. Mężczyzna wskazał dłonią na las i ponownie dosiadł konia.

Buttle dał sygnał mężczyznom, żeby ruszali. Lecz jeźdźcy zastygli w miejscu. Zwiadowca usłyszał podniesione głosy. Buttle odwrócił się, ponowił rozkaz. Will zachichotał. Uświadomił sobie, że zbój najwyraźniej nie słyszał o okropnościach Grimsdell. Przez chwilę żałował straconej szansy. Gdyby pojechali dalej, Will mógłby na nich poczekać na otwartej przestrzeni, urządzając tam sobie ostrą strzelaninę. Zapewne zdołałby w ten sposób pomniejszyć siły Kerena o ośmiu ludzi. Odrzucił jednak pokusę. Niektórzy spośród nich mogli być sprzymierzeńcami Ormana. Trudno wykluczyć, że siłą zmuszono ich do wzięcia udziału w pościgu. A nawet gdyby tak nie było, wiedział, że raczej nie zdobyłby się na zamordowanie z zimną krwią ośmiu ludzi, choćby najgroźniejszych. Nie po to Halt szkolił go latami, nie po to Will osiągnął biegłość w posługiwaniu się orężem.

Jednak Buttle, to zupełnie inna sprawa. Typ był zły do szpiku kości i dzięki temu stał się cennym sługusem zdradzieckiego uzurpatora. Ludziom pokroju Kerena potrzebni byli tacy osobnicy jak Buttle. Ludzi, którzy bez mrugnięcia wypełnią każdy rozkaz, gotowi zabijać, grabić, niszczyć. Will nie wątpił, że Buttle wkradł się już do grona wybranych pomagierów Kerena.

I oto zbir siedział na koniu, ledwie dwieście metrów od Willa. Zwiadowca założył strzałę na cięciwę.

Odległość spora, lekki boczny wiatr. Will spojrzał na rozkołysane wierzchołki nagich olch. Rosły szeregiem po drugiej stronie drogi. Większość łuczników zawahałaby się, mierząc z odległości dwustu metrów. Lecz Will był zwiadowcą, a dla zwiadowcy strzał nawet z tak znacznego dystansu nie stanowił problemu. Will wiedział zresztą, że kogo dopadają złe przeczucia, ten najpewniej chybi. On trafiał tam, gdzie sobie zamierzył. Bardzo powoli, aby uniknąć jakichkolwiek nagłych ruchów, które mogłyby zostać zauważone, Will podniósł łuk do pozycji umożliwiającej celowanie.

Wywołał w myślach obraz, skupił się na celu, nie na strzale czy na łuku. Strzała oraz łuk tworzyły tylko fragmenty układanki, której kluczowym punktem była postać Buttle'a, rozpartego na koniu dwieście metrów dalej.

Will wznosił łuk dopóty, dopóki nie uznał, że osiągnął kąt stosowny do odległości. Wziąwszy poprawkę na wiatr, zastygł przez moment. Lewą rękę, trzymającą łuk, rozluźnił. Rzeźbiony majdan spoczywał między kciukiem a palcem wskazującym. Will nie zaciskał na nim palców, lecz podtrzymywał go. Palcem wskazującym prawej dłoni dotykał ust. Pierwsze trzy palce przyciskały naciągniętą cięciwę – jeden powyżej i dwa poniżej punktu, w którym osadza się strzałę.

Po chwili łuk zaśpiewał, strzała zerwała się do lotu. Jak na ironię, właśnie długotrwałe ćwiczenia wywiodły łuk Willa na manowce.

Strzał okazał się wyśmienity. Każdy inny łucznik mógłby go uznać za sukces. Tyle że Will miał nie cisowy długi łuk, z którym ćwiczył przez ostatnie trzy lata czeladniczego terminu, lecz łuk składany z trzech części. Strzała połknęła dystans dwustu metrów, lecąc po łagodnie wygiętym torze. Sięgnęła dalej, niż szacował Will. W rezultacie, zamiast wbić się w tułów Buttle'a, wwierciła się w udo opryszka, przebijając mięsień. Dygotała jeszcze, z grotem przyszpilonym do siodła z twardej skóry.

Strzała pojawiła się znikąd. Buttle wrzasnął, gdy w jego udzie nagle rozgorzał piekielny ogień. Przerażony koń stanął dęba, inne wierzchowce również. Ludziom podległym łotrowi, którzy i tak z ogromną nieufnością zapuścili się w kierunku Lasu Grimsdell, starczył jeden rzut oka na pierzasty pocisk, który dosięgnął przywódcę. Od razu zawrócili, szukając schronienia za zakrętem. Buttle, ordynarnie klnąc, na ranę i na własnych ludzi, bezradnie obracał koniem. Wreszcie, wściekły, poddał się. Ruszył ich śladem, chwiejąc się z bólu w siodle.

– Niech to licho – rzucił zmarkotniały Will w ślad za odjeżdżającym. Przypomniał sobie tłumaczenia Crowleya dotyczące trzyczęściowego łuku: „strzała z początku leci bardziej płasko, ale później obniża lot szybciej, niż przywykłeś". – Żadnego więcej strzelania z daleka – mruknął do ucha Wyrwijowi. Jakby odpowiadając, konik położył uszy płasko przy łbie. Will spojrzał w dół, na sukę. Gapiła się, z wolna merdając ogonem. Chyba cieszyła się, że strzała w ogóle trafiła Buttle'a. W cokolwiek.

Ponownie zerknął na drogę. Żadnych oznak, świadczących o wznowieniu pościgu. Trącił Wyrwija kolanem, nakazując konikowi zawrócić i ruszać szlakiem prowadzącym w głąb lasu.


***

Will dołączył do pozostałych jakieś sto metrów dalej, w miejscu, w którym polecił Xanderowi czekać. Orman coraz głębiej pogrążał się w śpiączkę, tak jak zresztą sam uprzednio przewidział. Już prawie nieprzytomny, kołysał się w siodle. Bezgłośnie szeptał niezrozumiałe wyrazy. Jakby skamlał.

– Co z nim? – Will zwrócił się do Xandera, chociaż pytanie nie miało większego sensu.

Sekretarz zmarszczył brwi.

– Czas upływa. Mało go – odpowiedział. – Wiesz, gdzie przebywa Malkalłam?

Will przecząco pokręcił głową.

– Myślę, że kryje się w samym środku lasu – odparł. – Ale gdzie dokładnie, możemy tylko zgadywać.

Xander z obawą zerknął na swojego pana.

– Trzeba działać szybko. – W głosie sekretarza wyczuwało się troskę.

Will bezradnie rozglądał się wokoło. Szukał jakiegoś pomysłu. Wiedział, że w tym przypadku nie wystarczą normalne umiejętności zwiadowcy. Jeśli nie wpadnie na jakiś koncept, mogą błąkać się przez wiele dni po gęstym lesie, poprzecinanym plątaniną krzyżujących się ścieżek. Wiedział także, że nikt im nie ofiaruje owych wielu dni. Pozostało co najwyżej kilka godzin. Może nawet mniej.

Spojrzenie zwiadowcy padło na psa. Siedział cierpliwie, przechylając łeb. Oczekiwał od pana, by ten wskazał, dokąd trzeba biec. Will zrozumiał. Jednak otrzymali szansę.

– Jedźmy – rzucił. Poderwał Wyrwija. Ruszyli ścieżką, którą on z Alyss szli poprzedniego dnia.

Tyle się wydarzyło w tak krótkim czasie, pomyślał.

Okrążyli złowrogie czarne jeziorko. Dojechali do miejsca, gdzie Alyss natknęła się na spopielała trawę. Will zatrzymał się, zsiadł z konia. Xander, po chwili wahania, poszedł w jego ślady. Obejrzał wypaloną darń.

– Co to? – spytał.

Will przedstawił teorię Alyss na temat wykorzystania olbrzymiej latarni magicznej. Xander uniósł brwi. Po namyśle przytaknął.

– Ona może mieć rację – powiedział. – Zważ jednak, że takie sztuczki wymagają niemal idealnej soczewki.

– Soczewki? – powtórzył pytająco Will.

– Chodzi o przyrząd służący do skupiania światła w wąski promień. Nigdy nie widziałem żadnej soczewki, która spełniałaby wymogi konieczne do czegoś takiego jak tu. Lecz wyobrażam sobie, że dałoby się ją wykonać.

– Potrzeba także piekielnie silnego źródła światła – ocenił Will.

Mały człowieczek tylko wzruszył ramionami. Nie widział problemu.

– Och, istnieje mnóstwo sposobów, żeby uzyskać, co należy – odparł. – Białoskał, na przykład.

– Białoskał? – zapytał Will. Nie znał tego słowa. Xander znów przytaknął.

– To porowata skała, która uwalnia łatwopalny gaz, kiedy polejesz ją wodą. Gaz płonie intensywnym białym płomieniem. Jest także bardzo gorący… zupełnie jak to coś, co zostawiło wypalone ślady. – Kilkakrotnie pokiwał głową. – Tak, mniemam, że białoskał by się nadał. Ale dlaczego nas tu przywiodłeś? – spytał.

Will pstryknął palcami. Pies podszedł, utkwiwszy w swym panu spojrzenie. – Przyszło mi do głowy, że skoro ktoś używał jakiejś lampy, musieli ją obsługiwać ludzie. Ludzie zaś pozostawiają zapach. Może pies zdoła ich wytropić. Zakładam, że jeśli ich znajdziemy, to istnieje szansa, byśmy znaleźli też kryjówkę maga.

Podrapał psa za uszami, wskazał na ziemię.

– Szukaj – polecił.

Czarno-biały łeb pochylił się i suka wzięła się do przeczesywania gruntu nad brzegiem. Po chwili poczęła zataczać koła, coraz większe i większe. Aż raptem przystanęła, uniosła lekko łapę. Nos pozostał tuż przy trawie. Powęszyła jeszcze trochę, następnie wydała pojedyncze szczeknięcie, ostre i naglące.

– Grzeczna dziewczynka! – szepnął Will.

Xander nie wyglądał na przekonanego.

– Skąd wiesz, że nie znalazła tropu jelenia czy borsuka? – spytał ironicznie.

Will spoglądał na niego przez chwilę.

– Jeżeli masz lepszy pomysł, to właśnie nadeszła pora, by o nim wspomnieć.

Xander przepraszająco zamachał obiema rękami.

– Nie, nie. Proszę bardzo – łagodził.

Will odwrócił się do suki. Jak zwykle, obserwowała go, czekała na nowe polecenia. Podszedł, wskazał na ziemię w miejscu, gdzie znalazła trop. Nakazał:

– Szukaj.

Szczeknęła raz, poderwała się. Przebiegła kilka metrów, następnie przystanęła, odwróciła się, spojrzała na Willa. Znów zaszczekała, przekazując jasny komunikat: „Ruszże się, skoro mamy iść. Nie traćmy całego dnia".

Will z Xanderem wymienili przelotne spojrzenia. Pospiesznie dosiedli koni. Xander ponownie chwycił wodze wierzchowca Ormana. Ruszyli w drogę, trop w trop za czarno-białym kształtem.

Загрузка...