ROZDZIAŁ VII

Nie było dokładnie tak jak myśleli, że mianowicie czas się zatrzymał w Górze Demonów i że trwali w pustej przestrzeni pomiędzy jednym a drugim okamgnieniem.

Czas posuwał się do przodu, noc przemijała, działo się to jednak tak wolno, że prawie niezauważalnie. Jedna minuta w Górze Demonów była długa niczym cała ziemska godzina. W przeciwnym razie bowiem nie zdążyliby odbyć tak pracowitego spotkania podczas krótkiej wiosennej nocy.

Poza światem demonów życie toczyło się jednak normalnym trybem. Krewni Ludzi Lodu spali głęboko, żeby nic ich nie mogło obudzić, dopóki najbliżsi przebywają poza domem. Pies Gabriela spał na dywaniku przy łóżku. Ściągnął z krzesła spodnie swojego młodego pana i ułożył na nich głowę, w wyniku czego ubranie zostało niemiłosiernie pogniecione, co by pewnie mamę Karine doprowadziło do rozpaczy. Psu śniło się, że goni znienawidzonego kota, poszczekiwał więc i przebierał nogami w tym dzikim sennym pościgu. Obrzydliwy kot wygrał, znalazł sobie drzewo, wskoczył na nie i po wszystkim, a pies warczał rozczarowany. Głupi sen!

Abel Gard chrapał przez nikogo nie niepokojony w wielkim małżeńskim łożu jego i Christy. Siedmiu braci Nataniela, którzy rozlecieli się na cztery wiatry, też spało, każdy w swoim łóżku, i żaden nie miał pojęcia, co się dzieje na drugim świecie.

Stara wspaniała Lipowa Aleja, główna siedziba i punkt zborny rodu, stała pusta. Wszyscy mieszkańcy wyszli gdzieś w tę noc Valborgi. U Voldenów i Brinków też zostali tylko małżonkowie, nie mający w sobie krwi Ludzi Lodu. Spali spokojnie i nawet by im do głowy nie przyszło, że ich domy są obserwowane, podobnie jak były obserwowane przez całą ubiegłą zimę.

Stali w cieniu pod drzewami na terenie starej parafii Grastensholm i patrzyli na pogrążoną w nocnej ciszy lipową aleję…

– Znaleźliście ich?

– Nigdzie nikogo ani śladu.

– Cholera! Pod ziemię się zapadli czy co? Ale żeby wszyscy?

– Szef traci cierpliwość. Zaczynam się bać.

– Przecież nic na to nie poradzimy, że się gdzieś pochowali.

– Niech on się cieszy, żeśmy tu stróżowali przez tę całą cholerną zimę. Gówniane zajęcie!

– Marzłem tu jak świnia.

– A myślisz, że ja to nie?

– I ja też. Człowiek powinien zastrajkować.

– Tylko spróbuj! Pamiętasz tamtego, co się stawiał? Mokra plama z niego została. Nie mogli go nawet zidentyfikować.

– Zidentyfikować, chciałeś powiedzieć.

– Zamknijcie się, głupki! Nawet się wysłowić nie umiecie!

– Odpieprz się! Zawsze musisz się tak wymądrzać? Myślisz, że jak masz maturę, to już wszystkie rozumy pojadłeś? Ale jak przyjdzie co do czego, to i ty dostaniesz za swoje.

– Przestańcie się kłócić! Przecież wiecie, co on nam obiecał, jeśli zrobimy, co każe! Będziemy nietykalni! Nic nas nie może zranić!

– To się zgadza – wtrącił jakiś nowy głos. – Gliniarz strzelał do mnie, ale kule odskakiwały jak grad. Cholernie fajnie!

– No, ale obiecał tylko nam trzynastu, bo powiedział, że wydajemy mu się najmądrzejsi. Tamta reszta nie ma takiej ochrony. Ale też oni nie mają żadnego znaczenia, chłopcy na posyłki, nic więcej.

Pochylili się do siebie i zaczęli szeptać.

– Widzieliście go kiedy?

– Numer jeden? Nie, nigdy.

– Coś ty, ja nie mówię o numerze jeden, ja mówię o tym, który stoi nad nim.

Ten, który zdawał się być najbardziej rozgarnięty, oświadczył z godnością:

– Ja myślę, że nikt go nie widział. Za to ja często spotykam numer jeden, bo przecież jestem numer dwa…

– Rozmawiałeś z nim? Jaki on jest?

– Nie wiem – odparł numer dwa niechętnie. – On mi się po prostu nie podoba. Jakiś taki mętny, chociaż nie umiałbym wam powiedzieć dlaczego.

– Ale jak wygląda?

– E tam, jak każdy. Tylko jakiś okropnie blady. I gada tak jakoś dziwnie. Jakby go to męczyło. Zimny typ. Lodowaty! Moim zdaniem powinniście się go wystrzegać!

– To on gadał do nas wtedy, co nas werbowali?

– Nie, to był inny głos – odparł roztropny. – Wiecie, co ja myślę? Ja myślę, że to sam szef.

– Szef? Ten nad numerem jeden?

Numer dwa kiwał głową długo i uroczyście. Powtarzał to wiele razy.

Zaległa cisza. Nikt się nie kwapił, żeby coś powiedzieć. Żaden nie miał odwagi rozprawiać o tym głosie, który docierał do nich jakoś tak dziwnie, jakby wprost do głowy. Wezwanie, rozkazy. Chociaż przypuszczali, że wszyscy słyszeli to samo, żaden nie chciał pierwszy o tym mówić.

Ten głos… Nigdy nie zapomną głosu, który przekazywał im wezwanie. I wiedzieli, że muszą się podporządkować, nie mieli innego wyjścia. Musieli być posłuszni numerowi dwa, który otrzymywał rozkazy od tajemniczego, zimnego numeru jeden, który z kolei otrzymywał rozkazy dla siebie od… głosu!

W gruncie rzeczy ulegli chętnie. Bowiem głos, ten niski, trochę bełkotliwy, oślizgły głos, który słyszeli jeden jedyny raz, nie tylko miał ich w swojej mocy, lecz także wiele im w zamian obiecywał. Obiecał im wszystko, czego zapragną.

Bogactwo, sławę, przewagę nad innymi małymi draniami, sukcesy u płci przeciwnej, bowiem w tej trzynastce znajdowali się nie tylko mężczyźni, luksus i wszelki zbytek.

Jakie w porównaniu z tym znaczenie mogą mieć drobne niedogodności, jak na przykład długie warty w męczących warunkach?

Zresztą już niedługo skończą się te warty, oni zaś będą nie tylko stróżować i szpiegować. Będą też mogli atakować ten ród, którego ich szef tak nie znosi.

Był tylko jeden niepokojący drobiazg, który budził w nich lęk. Jeśli natychmiast nie znajdą tych, których szuka ich Wielki Nieznajomy, narażą się na jego gniew!

A to, o ile im wiadomo, byłoby dużo gorsze niż jakakolwiek kara na świecie!

Gabriel z przejęcia przestał oddychać.

Przed nimi na tarasie stały cztery sylwetki. Chłopiec znajdował się nieco z boku, widział więc przybyłych z profilu. W nocnym przytłumionym świetle najbliżej niego stał mężczyzna w brunatnoziemistym habicie, którego kaptur całkowicie zasłaniał twarz gościa. Za nim widać było ogniście czerwony habit, jakby noszący go mężczyzna cały płonął. Obok stała kobieta w jasnej, połyskującej błękitnie szacie, jak samo powietrze. Czwarty przybysz, który stał najdalej od Gabriela, miał na sobie pelerynę mieniącą się zielenią, szarością i błękitem niczym pluskające fale.

Przybysze przemawiali do Tun-sij, a ich głosy brzmiały władczo. Gabriel jednak wyczuwał w ich słowach również niepewność. Bardzo go to zdziwiło. Czy możliwe, żeby…

Spostrzegł też, że habit Ziemi jest dziurawy, ubrania Wody i Powietrza też nie takie wspaniałe, jak początkowo sądził…

Dłużej rozmyślać nie mógł, bowiem duch Ognia zwrócił się do Tun-sij ostrym tonem:

– Odważyliście się nas wezwać. Dlaczego?

Tun-sij pokłoniła się głęboko.

– Dziękujemy wam, że raczyłyście przybyć, wielkie duchy Taran-gai. Zamierzamy was prosić, byście zechciały stanąć po naszej stronie w wielkiej wojnie przeciwko Demonowi w Ludzkiej Skórze.

– Ale my stoimy już po jego stronie. Tan-ghil jest jedynym człowiekiem, dzięki któremu jeszcze istniejemy.

Było zatem dokładnie tak, jak Gabriel sądził: Duchy przybyły na wezwanie, bowiem już od co najmniej dwustu lat nikt ich o nic nie prosił. W Taran-gai nikt już po prostu nie mieszka. Ich lęk wynikał z obawy o dalszą egzystencję.

– Ale my was czcimy, wielce szanowni – oświadczyła Tun-sij wysoko unosząc głowę.

– Wy jesteście martwi – rzekł duch Ziemi z goryczą. – Tylko tamten żyje. On jest ostatnim ze starego rodu Taran-gai. Ci, którzy teraz osiedlili się w pobliżu naszego kraju, to niewierne psy.

– Wśród nas są też żywi. Członkowie Ludzi Lodu, potomkowie w prostej linii tych, którzy osiemset lat temu opuścili Taran-gai, żeby szukać szczęścia na zachodzie. Może oni…

O Boże, Tun-sij chyba nie chce powiedzieć, że my przejdziemy na ich wiarę, pomyślał Gabriel przestraszony. Dziadek Abel nigdy by na nic takiego nie pozwolił!

Duchy przyglądały się wszystkim po kolei z najwyższą uwagą. Pierwszym, na którego padł ich wzrok, był Mar.

– O, to i najwierniejszy pomocnik Shamy tu jest? – rzekła Woda z przekąsem. – Bardzo interesujące!

– Można przecież zmienić przekonania – burknął Mar.

– Trzeba to umieć!

Tymczasem trzy pozostałe duchy dostrzegły Shirę i przez chwilę stały jak skamieniałe. Shira schyliła przed nimi głowę w pokłonie, a one odpowiedziały również pełnym szacunku pozdrowieniem.

Duchy przyglądały się Targenorowi, potem Sol i Tengelowi Dobremu z nieruchomymi, pozbawionymi wyrazu twarzami.

Długo i z uwagą wpatrywały się w Marca, a potem z czcią pochyliły przed nim głowy.

– Inna wiara – rzekł duch Powietrza. – Ale za nimi stoi potężna siła.

Do pozostałych demonów odniosły się z dużo większą rezerwą.

– My tego nie rozumiemy – powiedział znowu Ogień. – Złe moce też są z wami?

Tamlin, który stał obok swej matki Lilith, odparł:

– Bierzemy każdego, kto chce się do nas przyłączyć. Demony również nienawidzą i boją się Tan-ghila.

– Chyba wiesz, co mówisz – westchnął Ogień. – Sam w połowie jesteś jednym z nich.

Czarny anioł położył swoją piękną dłoń na ramieniu Tamlina.

– Owszem, jest. Ale jest też silniejszy niż którykolwiek z nich. Mój władca wziął go pod swoje skrzydła.

I to nawet dosłownie, pomyślał Gabriel rozbawiony, ale szczerze mówiąc był tym wszystkim tak przejęty, że nie byłby w stanie się roześmiać.

Duch Wody drgnął gwałtownie, kiedy zbliżył się do Runego. Wszystkie cztery duchy zmarszczyły czoła, ale pokłoniły mu się głęboko. Ostrożnie dotykały jego rąk.

– A co to takiego? – zapytał duch Ziemi ostro. – Nie człowiek, ale i nie duch. Gdyby to nie było takie nieprawdopodobne, powiedziałbym, że to drzewo!

Rune odparł z uśmiechem:

– Był czas, że znajdowałem się we władaniu Tan-ghila. Być może pamiętacie nieduży magiczny korzeń. Alraunę. – Wskazał ręką na Marca oraz czarne anioły i dodał: – To oni zmienili mnie w człowieka, którym od początku miałem zostać.

– Pamiętamy ten korzeń – powiedział duch Ziemi. – Posiadał wielką magiczną siłę i Tan-ghilowi bardzo na nim zależało. A później jeszcze raz zdarzyło się tak, że byliśmy w pobliżu niego. Przywiózł go ten młody człowiek z dalekiego kraju, Daniel, ten, który wspierał Shirę, Dziewicę Ze Źródeł Jasnej Wody. Wielkich macie sojuszników w waszej walce z Demonem w Ludzkiej Skórze!

– Tak wielkich, że zaczynacie się zastanawiać, czy nie przejść na naszą stronę? – mruknęła Tova złośliwie.

Gabriel szturchnął ją ostrzegawczo w bok, ale na szczęście duchy, zdaje się, jej nie usłyszały.

Mężczyzna o połyskliwych oczach, duch Wody, powiedział:

– Powinniście wiedzieć, że my nigdy nie chcieliśmy służyć tej gadzinie. Wręcz przeciwnie! On jednak został jedynym naszym wyznawcą, więc byliśmy zmuszeni…

– A zatem… pomożecie nam? – zapytała Tun-sij ostrożnie.

Duchy nie od razu odpowiedziały. Najbardziej interesowali ich żywi ludzie w tym zgromadzeniu, Ellen, Gabriel, Tova i Nataniel.

– Kim są ci czworo? – zapytał piękny duch Powietrza. – Piątego z tej grupy nie bierzemy pod uwagę. On należy do wielu światów.

Miał na myśli Marca.

– Ten także – wtrącił Ogień, przyglądając się uważnie Natanielowi.

– Nie możemy się wiązać z kimś, kto stoi tak blisko fundamentów innej niż nasza wiary – dodał duch Powietrza. – A zatem tylko tych troje: dwie kobiety i chłopiec.

To one wiedzą, że Marco i Nataniel są potomkami jednej z głównych postaci chrześcijaństwa, pomyślał Gabriel coraz bardziej zdumiony. Jakie to wszystko dziwne, nie nadążam za biegiem wydarzeń! O rany! Chłopaki z klasy powinni to widzieć!

W następnej sekundzie jednak zamarł przerażony, włosy uniosły mu się na głowie, a oczy mało nie wyszły z orbit. Duchy koncentrowały całą swoją uwagę na nim i na jego kuzynkach.

– W naszej rodzinie jest jeszcze wielu żywych ludzi – oświadczyła Tova. – Razem dwadzieścia dwie osoby. Wszyscy są tu z nami w Górze Demonów.

– Oni się nie liczą – powiedział Tengel Dobry. – Oni nie mogą być włączeni do walki.

Duchy wciąż przyglądały się trojgu przedstawicielom żywych. Gabriel miał wrażenie, że w ich z pozoru całkowicie obojętnych twarzach dostrzega błysk jakiejś desperackiej nadziei.

– Jeśli mamy przejść na waszą stronę, to wy będziecie musieli w nas wierzyć – powiedział duch Ziemi głosem nie znoszącym sprzeciwu.

– Przecież wierzymy w was – zapewniła Tova. – Stoicie tu przed nami, jak mielibyśmy nie wierzyć?

– To nie wystarczy! Nie możecie wierzyć w nas tylko połowicznie, wyłącznie wtedy, kiedy jesteśmy wam potrzebni.

Gabriel usłyszał, że Tova szepcze przez zaciśnięte zęby:

– A wy nam.

Miał naprawdę szczerą nadzieję, że jej nie słyszały.

O mój Boże, co by dziadek Abel na to powiedział? Co by powiedział widząc, że jego syn Nataniel i wnuk Gabriel, i ukochana Nataniela, Ellen, mają zamiar przejść na inną, jawnie pogańską wiarę? Dziadek by tego nie przeżył! Ale czy duchy nie mają racji? Czy wszelka wiara nie sprowadza się do nadziei na pomoc?

W końcu Ellen przerwała tę w najwyższym stopniu kłopotliwą sytuację:

– Nie jest dla nas niczym trudnym wierzyć w was i czcić was, duchy z Taran-gai – powiedziała dyplomatycznie. – To przecież wy jesteście solą tego świata, reprezentujecie najważniejsze żywioły: ziemię, powietrze, ogień i wodę. My, ludzie, naprawdę winni wam jesteśmy więcej szacunku, nie wolno dopuścić, byście zostali całkiem unicestwieni.

– Upadek już się rozpoczął – westchnął duch Ziemi. – Mój habit pełen jest plam i dziur, choć naprawdę nie wiem, dlaczego. Czy ludzie małej wiary naprawdę chcą…

Duch Wody wtrącił wzburzony:

– Moja peleryna też nie ma już tak jasnych barw jak dawniej. Ktoś czy coś brudzi ją coraz bardziej.

– Ja mógłbym powiedzieć to samo – dodał duch Powietrza.

– A będzie jeszcze gorzej – wtrącił cicho czarny anioł.

Ellen z powagą kiwała głową.

– Moim zdaniem najgorzej jest właśnie w wami, z Wodą i z Powietrzem. Wcale jednak nie wierzę, że Tan-ghil zechce powstrzymać proces zanieczyszczenia, który rozpoczął się dawno temu i który kiedyś może zniszczyć całą Ziemię. Tan-ghil raczej zechce ten proces przyspieszać.

Duchy spoglądały po sobie rozbieganymi z niepokoju oczyma.

– Ale dlaczego ludzie to robią? Niszczą podstawy swej własnej egzystencji.

Nataniel westchnął.

– Każde pokolenie myśli przede wszystkim o sobie. Na krótki dystans, że tak powiem. Ze względu na pieniądze, lecz także ze względu na wygodę. Zdobyć wszystko jak najmniejszym wysiłkiem, dlatego sięgają po niebezpieczne środki i groźne materiały.

– Silnie działające proszki do prania, żeby się nie męczyć. Różnego rodzaju spraye z tego samego powodu. Produkuje się mnóstwo niepotrzebnych rzeczy, papier toaletowy w serduszka albo inne wesołe wzorki, żeby fabryka zarobiła jak najwięcej na ludzkiej głupocie – wtrąciła Tova ostro.

Nataniel mówił łagodniejszym tonem:

– My, ludzie, zawsze byliśmy bardzo uzdolnieni, jeśli chodzi o niszczenie. Czasami z własnej woli, innym razem dlatego, że nie do końca rozumiemy swoje działania, a bardzo często po prostu z głupoty i bezmyślności.

– W naszych czasach jednak ten i ów zaczyna się już zastanawiać i martwić o to, co wartościowe – powiedziała Ellen. – Będzie więc naszym obowiązkiem, Tovy, Gabriela i moim, pracować na rzecz upowszechnienia wśród ludzi takich poglądów.

– Możemy to robić? – zapytał Gabriel mając na myśli dziadka. – Czy można połączyć dwie tak różne religie? Chodzi mi o to, że chyba nie można jednocześnie wierzyć i w to, i w to…

Tova pospieszyła z ostrą, jak zwykle, repliką:

– Jeśli tak bardzo ważne jest to, żeby wierzyć, a nie wiedzieć, to jedna wiara może być równie dobra jak druga. Ja nie mam w tej kwestii żadnych problemów.

Łagodna Ellen dodała:

– Jeśli teraz ludzie dostrzegą, że upadek Ziemi się zaczyna, to może sami zechcą się przyłączyć do waszych wyznawców, niezależnie od tego, jaką religię dotychczas uznawali za swoją?

Duchy przyglądały jej się podejrzliwie, po chwili jednak zaczęły kiwać głowami zadowolone z odpowiedzi.

– Ale to – powiedział z naciskiem duch Ziemi – to nie może znaczyć, że zaczniecie również czcić Shamę!

– Aha, są i warunki – mruknęła Tova pod nosem. Głośno zaś powiedziała: – Nie, nie, od niego będziemy się trzymać z daleka.

Teraz duchy zwróciły się do Tun-sij:

– Wybór został dokonany. Przyjmujemy waszą propozycję.

Wszyscy odetchnęli.

– Ale nie wzywajcie nas już więcej, bo to się na nic nie zda – upomniał Ogień. – Będziemy jedynie obserwować walkę i nie będziemy działać przeciwko wam. Najpierw jednak…

Z uroczystymi minami duchy podeszły do trojga ludzi. Dokładnie tak jak to widział Irovar, kiedy duchy witały nowo narodzoną Shirę, podchodziły po kolei do wszystkich i dotykały ich czół.

– Nic, co pochodzi od ziemi, nie może was zranić – mówił mężczyzna w brunatnym habicie.

– Woda będzie was nosić, nigdy jednak nie zamknie się wokół was – powiedział ten o połyskliwych oczach.

– Prądy powietrza ułatwią wam każdą wędrówkę – obiecała kobieta.

– Ogień będzie was ogrzewał, lecz nigdy nie oparzy – zakończył mężczyzna w płomienistym habicie.

– Ale kamień nigdy nie da wam ochrony, pamiętajcie o tym – ostrzegł duch Powietrza. – Kamień i metal należy do królestwa Shamy.

– Kule i proch – mruknęła Tova. – Ciosy nożem, różne pchnięcia i…

Gabriel nie mówił nic. Stał oniemiały od chwili, gdy spojrzał w oczy czterem duchom i poczuł ich dotknięcia na czole. Jakby zajrzał w kosmiczną nieskończoność, do wnętrza Ziemi, w głąb roztańczonych płomieni albo w rozigrane fale. I nagle duchy zniknęły. Choć rozglądał się bardzo uważnie, nigdzie nie dostrzegał nawet śladu po nich.

– No, tak – rzekła Tun-sij w zamyśleniu. – No, tak.

Blade nocne światło przechodziło powoli w złocisty blask. Nad skalistym krajobrazem wstawał brzask. Noc miała się ku końcowi.

Po długim milczeniu, gdy wszyscy starali się jakoś uporządkować wrażenia, odezwała się Tula, a jej głos zabrzmiał dziwnie matowo:

– No, to nasze obowiązki na tym tarasie zostały wypełnione. Teraz pozostała jeszcze ostatnia ceremonia. Musimy się znowu podzielić, tylko niektórzy z was jeszcze zostaną. Proszę, chodźcie za mną!

Wrócili do wielkiego hallu, do którego, po tej tak bogatej w wydarzenia nocy też już zaglądał nadchodzący ranek. Wszystko pogrążyło się w osobliwej ciszy. Kroki konioludzi i szum rozmów były stłumione.

Tula objęła Gabriela i przygarnęła do siebie.

– Nie będziemy cię już dłużej męczyć, mój młody przyjacielu – powiedziała serdecznie. – Jeszcze tylko jedna krótka ceremonia i będziesz mógł wrócić z mamą do domu.

Gabriel, który dopiero co pomyślał, że już naprawdę za dużo tego wszystkiego, teraz się obruszył:

– Ale ja chcę z wami zostać! To dla mnie ważne, muszę wszystko wiedzieć, żebym potem mógł dokładnie opisać. Nie chcę być przeganiany do domu jak małe dziecko! Zostałem wybrany i to dla mnie sprawa honoru!

– Świetnie, Gabrielu! Od razu widzę, że jesteś moim krewnym. To lubię! Ale i tak wkrótce nasze spotkanie dobiegnie końca, bo wasze rodziny nie mogą się pobudzić i zastanawiać, co się z wami stało. Chodź teraz ze mną, tam gdzie poszła Tova i inni wybrani.

Spostrzegł, że wszyscy Taran-gaiczycy zostali skierowani do wielkiej sali bankietowej, dokąd przeszła już także większość gości. Właściwie to inni też się tam kierowali, więc niewielu zwracało uwagę na to, dokąd Tula prowadzi Gabriela.

W niewielkim pomieszczeniu czekali Targenor i Rune, Tengel Dobry i Sol, Shira, Marco, Nataniel i Ellen oraz Tova. I tylko oni.

Drzwi zostały zamknięte.

Znajdowali się w pokoju o zupełnie czarnych ścianach, suficie i podłodze. Stał tam niski stół wykonany z jednego bardzo grubego kawałka drewna, na którym leżał jakiś przedmiot, ale Gabriel nie widział, co to, bo zasłaniali mu Rune i Targenor. Umeblowania dopełniało kilka bardzo wytwornych, staroświeckich krzeseł z wysokimi oparciami. Przybyłym wskazano miejsca, wybranym w pierwszym rzędzie, oczywiście, i wszyscy usiedli.

Było ich tu jedenaścioro, wszyscy z wyjątkiem Runego potomkowie Ludzi Lodu.

Głos zabrał Targenor.

– Jako jedynemu królowi Ludzi Lodu – powiedział – przypadł mi zaszczyt dokonania tej ceremonii. Jest to obrzęd do tego stopnia tajny, że tylko my mamy prawo w nim uczestniczyć. Ale zapewniam was, że wielu zgromadzonych tu dzisiejszej nocy chciałoby być godnymi wzięcia w nim udziału.

Targenor uniósł olbrzymi miecz, który dostał kiedyś od Tan-ghila.

– Marco, Nataniel, Ellen, Tova i Gabriel, podejdźcie do mnie! Uklęknijcie!

Jakby pasował ich na rycerzy, dotykał po kolei ich ramion ostrzem swojego miecza. Natomiast słowa, jakie wypowiadał, pochodziły z innego świata, wybrani nie pojmowali ich, choć przecież tej nocy mogli byli mówić i rozumieć wszystkie języki. Gabriel domyślał się, że słyszą oto prastare czarodziejskie formułki przodków Ludzi Lodu. Tajemne i święte zarazem. Tylko ci, którzy rozumieją sztuki magiczne, wiedzą, co oznaczają te zaklęcia.

W każdym razie Gabriel zdawał sobie sprawę z tego, że uczestniczą w ceremonii inicjacji.

Kiedy miecz ponownie znalazł się na stole, wybranym pozwolono usiąść. Na środek wyszła Tula.

– Wybrani przyjaciele – powiedziała swoim czystym głosem. – Otrzymaliście już swego rodzaju ochronę od czterech duchów z Taran-gai, Ziemi, Powietrza, Wody i Ognia. Otrzymaliście też przestrogę, że musicie się wystrzegać wszystkiego, co jest z kamienia, minerału lub metalu. Tym bowiem rządzi Shama, nad którym my nie mamy żadnej władzy. Teraz chcę wam powiedzieć, że również Ludzie Lodu i ich pomocnicy przygotowali dla was ochronę, bowiem czeka was wiele niebezpieczeństw i wielu wrogów spotkacie na swojej drodze. Ani ochrona duchów, ani nasze wsparcie nie da wam pełnego bezpieczeństwa, z pewnością jednak uczyni waszą wędrówkę łatwiejszą. – Tula uniosła niewielki pucharek. – Do tego napoju wszystkie reprezentowane dziś w Górze Demonów grupy włożyły co miały najlepszego. Dzięki temu będziecie silniejsi niż stal. Duchy Ludzi Lodu zawarły w nim rodową miłość, która was wesprze i doda sił w chwilach zwątpienia, gdy będziecie już mieli ochotę ustąpić. Czarne anioły dały wam wytrzymałość na czas, gdy wasze własne siły zostaną wyczerpane, dzięki czemu możecie lekceważyć nawet śmierć. Demony Nocy dają wam zdolność widzenia w ciemnościach, a Demony Wichru gwałtowność i szybkość uderzenia. Demony Ludzi Lodu dają wam pewność siebie, odwagę i poczucie humoru, wolę, by iść naprzód w chwilach, gdy będziecie mieli nieprzepartą ochotę wziąć nogi za pas. Bezpańskie demony będą słuchać rozkazów każdego, kto się tego napił, zaś Demony Zguby dadzą wam moc zabijania, kiedy to będzie konieczne. Zwłaszcza ta ostatnia zdolność może się okazać przydatna, bo o ile wiem, to wszyscy wzdragacie się przed zadawaniem śmierci, prawda?

Skinęli poważnie głowami.

Tula dała znak Runemu, by do niej podszedł, po czym przekazała mu pucharek.

– Tova Brink z Ludzi Lodu – powiedziała głośno. – Podejdź tu i skosztuj napoju najlepszych i najwierniejszych przyjaciół Ludzi Lodu!

– Ja pierwsza? – szepnęła Tova spłoszona, lecz posłusznie zbliżyła się do Runego. On trzymał kielich w swoich okaleczonych rękach, Tova położyła na nich swoje dłonie, jakby mu chciała pomóc, przyłożyła wargi do brzegu pucharu i wypiła.

Wszystko było bardzo uroczyste, atmosfera stawała się podniosła. Gabriel miał ochotę zapytać, jak smakuje ten napój, ale nie chciał burzyć nastroju.

Tula zawołała głośno:

– Ellen Skogsrud z Ludzi Lodu!

Ellen podeszła do stolika, otrzymała swój kielich i wypiła.

Jakie to wspaniałe, cóż za uroczystość! Gabriel czuł, że wzruszenie dławi go w gardle.

Tula podała Runemu trzeci puchar i powiedziała:

– Gabriel Gard z Ludzi Lodu!

Gabriel zbyt łapczywie chwycił powietrze i zakrztusił się. Zaniósł się gwałtownym kaszlem. O, zgrozo! Zburzył ten wspaniały, nieziemski nastrój! Ze wstydu najchętniej zapadłby się pod ziemię!

Загрузка...