ROZDZIAŁ XII

Żołnierze stali wyprostowani, w równych, niewielkich odstępach jeden od drugiego, po zewnętrznej stronie wysokiego płotu. Z tyłu za nimi wznosiły się w niebo wysokie bloki mieszkalne. Przed nimi stał tłum gapiów.

Teraz tłum bardzo głośno protestował, bowiem strażnik dopiero co wpuścił na zamknięty teren jakiegoś mężczyznę. Dlaczego tamtemu wolno, a im nie? Czy to reporter? W takim razie inni dziennikarze złożą zażalenie do władz, że strażnik stosuje protekcję.

Ktoś zdobył informację, że tamten człowiek nie jest dziennikarzem. Władze potrzebują jednak kogoś, kto mógłby wejść do któregoś z bloków i dokładniej zbadać, co się stało. A poza tym ten człowiek ma przed sobą zaledwie kilka miesięcy życia. Dlatego spełniono jego życzenie i pozwolono mu wejść. Poza tym to cudzoziemiec, to już jego sprawa, że chciał się poświęcić.

Niektórzy w tłumie odnieśli wrażenie, iż decydującym czynnikiem było właśnie to, że nieznajomy jest cudzoziemcem.

Widzieli Iana Morahana wchodzącego do bloku o nazwie „Chaber”, słyszeli zatrzaskujące się drzwi. Zabrzmiało to złowieszczo.

Koło południa piątka wędrowców była wypoczęta i gotowa do dalszej podróży. Ilość kanapek bardzo się zmniejszyła, więc dla wszelkiej pewności zaopatrzyli się w kilka tabliczek czekolady, której sporo znaleźli w kiosku. Zapłacili co do grosza za wszystko i wyruszyli w drogę.

– Tym razem nas nie znaleźli – stwierdziła Ellen z triumfem w głosie. – Byłam niemal pewna, że zostaniemy zamknięci w domkach i żywcem spaleni.

– Ja też tak myślałem – potwierdził Gabriel. – Albo że napadną na nas w środku nocy i wystrzelają. Aleśmy zaspali!

Pół godziny później dotarli do niewielkiej osady, gdzie musieli się zatrzymać, żeby nabrać benzyny. W samochodzie zapaliło się już bowiem czerwone ostrzegawcze światełko.

– Dobrze, że nie odjechaliśmy dalej na pustkowia – powiedział Nataniel. – Ale cóż to! Ten chłop nas oszukał, tutaj przecież jest hotel, i to czynny! A to podstępny lis!

– Ja myślę, że sam los tak nami pokierował i nocowaliśmy na tym, campingu – powiedziała Tova. – W przeciwnym razie „oni” mogliby nas znaleźć. Tu byłoby im łatwiej.

– Pewnie tak – zgodzili się wszyscy.

Gabriel stał na starej gazecie, którą ktoś wyrzucił. Nagle drgnął.

– Nataniel, zobacz! Tutaj jest twoje nazwisko!

Podniósł gazetę, brudną i podeptaną przez wiele stóp, ale czytelną.

– O Boże, widzieliście coś podobnego? – zapytał Nataniel. – Rikard mnie poszukuje!

– Z jakiego dnia jest gazeta?

– Z wczoraj. A zatem straciliśmy cały dzień!

– Straciliśmy? Dlaczego?

Nataniel głośno czytał artykuł, a oni słuchali z narastającym przerażeniem.

– Czy wy myślicie to samo co ja? – zapytał Nataniel pobladłymi wargami.

– Tak – potwierdził Marco. – Nie ma chyba najmniejszych wątpliwości, o kogo chodzi.

– Muszę natychmiast wracać! – zawołał Nataniel rozgorączkowany. – Marco, czy mogę wziąć twój motocykl?

– Oczywiście, tylko nie możesz zabrać swojej butelki!

– To prawda. Mógłbyś ty ją wziąć?

Marco wahał się, co Nataniel, rzecz jasna, rozumiał.

– Masz rację, gdyby oni cię dopadli, to znajdą od razu dwie butelki. Nie, muszę swoją zakopać gdzieś w lesie. Oznaczę miejsce, ale wy też musicie zobaczyć, gdzie to jest, żebyście w razie czego wiedzieli.

Ellen przestępowała niecierpliwie z nogi na nogę. Bardzo chciała coś powiedzieć. W końcu zawołała:

– Muszę jechać z tobą, Natanielu!

– Nie, w żadnym razie! Ty też masz butelkę, którą powinnaś donieść na miejsce.

– Ale nie możesz zostać sam! Będę ci potrzebna!

– Ellen, nie protestuj! Jadę sam! Marco, daj mi tabliczkę czekolady, to nie będę musiał przez jakiś czas myśleć o jedzeniu.

Podzielili między siebie zeszłoroczną czekoladę i zaczęli jeść. Tylko Ellen odmówiła, bo jej nerwy były napięte do tego stopnia, że nie byłaby w stanie niczego przełknąć. Zresztą już i tak postanowiła, że pojedzie za Natanielem, nie może go zostawić samego. Problem tylko, jak to zrobić?

– Widzę budkę telefoniczną – powiedział Nataniel. – Poczekajcie tu, zadzwonię do Rikarda.

Wrócił bardzo szybko.

– Tak jest – oświadczył zdenerwowany. – Rikard także jest przekonany, że Tengel Zły musiał się ulokować w jednym z bloków, chociaż co jak co, ale taki blok zupełnie do niego nie pasuje! Wygląda na to, że nasz ponury praprzodek jest wściekły, iż to właśnie Rikard się tam kręci. Krew Ludzi Lodu, rozumiecie. W tej chwili Rikard jest w domu i odpoczywa, był na nogach od chwili, gdyśmy się pożegnali. Już wczoraj wysłał wiadomość do gazet, żeby mnie szukali, ale myśmy po prostu nie czytali prasy. Tyle się wydarzyło w ciągu paru dni, a myśmy o niczym nie wiedzieli! Błąd polegał na tym, że koncentrowaliśmy się na problemach Ludzi Lodu i zapomnieliśmy o całym świecie! A tymczasem nasz największy problem się zmaterializował, że tak powiem… No tak, ale Rikard, jak powiedziałem, w tej chwili jest w domu i na razie nie ma więcej wiadomości. Chodźcie teraz, ukryjemy moją butelkę! Tutaj na skraju lasu będzie chyba dobrze, co?

Kiedy już zakopali butelkę i starannie udeptali ziemię, Nataniel znalazł spory kamień i oznaczył nim miejsce, po czym pochylił w skupieniu głowę.

– Tengelu Dobry! – zawołał cicho. – Czy zechciałbyś ustanowić tu wartę?

Czekali niespokojnie, po chwili w powietrzu nad zagajnikiem dał się słyszeć szum i chociaż nikogo nie dostrzegli, odczuli, że ktoś wśród nich jest. Usłyszeli dobrze znany, głęboki głos Tengela Dobrego:

– Jeden z bezpańskich ulokował się właśnie obok tego miejsca. Gdyby zaszła taka potrzeba, to sprowadzi jeszcze kilku swoich towarzyszy. Butelka będzie tu spoczywać bezpiecznie.

– Dziękujemy – szepnął Nataniel i wszyscy wyszli z lasu.

Wkrótce potem Nataniel wsiadł na motocykl Marca i odjechał, Marco natomiast zajął jego miejsce przy kierownicy. Ellen była zrozpaczona, początkowo w ogóle nie chciała wsiąść do samochodu, ale Marco i Tova w końcu ją przekonali.

Siedziała wyprostowana jak kij, z martwą twarzą. Zawiodła. Po prostu zawiodła, powinna stać u boku Nataniela, gdy on potrzebuje jej najbardziej.

Nagle drgnęła.

– Marco, spójrz! Jakieś małe lotnisko! Szkoda, że Nataniel o nim nie wiedział! I patrzcie, ten samolocik jest gotów do startu!

– Tak, ale co z tego?

– Oj, puść mnie! Polecę z nimi!

– Nie, Ellen…

Kiedy jednak zobaczył wyraz desperackiego uporu w jej oczach, zrozumiał, jakie to dla niej ważne, żeby być z Natanielem. Westchnął głęboko.

– No, zawsze można zapytać. Tylko co będzie, jeśli się okaże, że oni lecą na północ?

Ale się nie okazało. Samolot miał lecieć do Olso i było w nim jedno wolne miejsce, gdyby Ellen była skłonna zapłacić, rzecz jasna.

Właściwie to nie bardzo było ją na to stać, musiała wydać wszystkie pieniądze przeznaczone na podróż, ale nie wahała się ani chwili. Samolot miał wystartować dopiero za trzy kwadranse, ale to nie miało znaczenia, Nataniel i tak będzie podróżował o wiele dłużej.

Pożegnali się więc, przedtem jeszcze zakopali butelkę Ellen i oznaczyli miejsce. Procedura wzywania Tengela Dobrego i oddania mu kryjówki pod opiekę powtórzyła się. Tym razem jednak Tengel Dobry musiał ich ostrzec. Doceniał lojalność Ellen wobec Nataniela, lecz sytuacja była przecież bardzo skomplikowana. Musieli nieustannie mieć się na baczności. Przodkowie dostrzegają wielki niepokój i podniecenie na ziemi i w powietrzu. Tengel Zły mobilizuje swoje oddziały…

Zostali więc w samochodzie we troje.

Gabriel sprawiał wrażenie bardzo śpiącego i ułożył się na tylnym siedzeniu. Tova, która przeniosła się do przodu, najpierw mówiła i mówiła niemal bez przerwy, potem jednak zaczęła niepokojąco często ziewać.

Marco jęknął:

– Dlaczego, u licha, jesteśmy tacy senni? Spaliśmy przecież w nocy bardzo dobrze, a ja z trudem dostrzegam drogę przed sobą.

Tova drgnęła na dźwięk jego głosu, zdążyła się już zdrzemnąć.

– Uważaj, jak jedziesz! – krzyknęła.

Zdążył przyhamować dosłownie w ostatniej chwili, bo byłby wpadł do rowu. Zjechał w pierwszą boczną drogę i zatrzymał się.

– Czekolada – syknął przez zęby. – Więc i tym razem nas dopadli!

Tova walczyła z całych sił, senność jednak była nie do pokonania.

– Co teraz zrobimy? – szepnęła zrozpaczona.

Wszystkie drzewa zlewały jej się w jedno. Głos Marca dochodził z bardzo daleka:

– Wjadę dalej w las, tak żeby nie było nas widać z drogi. Potem dobrze pozamykamy drzwi samochodu i będziemy spać. Nie widzę innego wyjścia.

– A jeśli to było coś więcej? Coś silniejszego, nie tylko środek nasenny w czekoladzie?

– Musimy wierzyć, że nie jest aż tak źle – mruknął Marco, który, na wpół już śpiąc, manewrował samochodem pomiędzy drzewami. Tova pospiesznie wcisnęła blokadę zamka w tylnych drzwiach, gdzie spał Gabriel, i po prostu zgasła.

Ellen nie jadła czekolady – zdążyła tylko wybełkotać.

Daleko stąd, w Gudbrandsdalen, Nataniel otworzył oczy. O Boże, wpadł razem z motocyklem do rowu! Jak to się mogło stać? I nagle sobie przypomniał, że zamroczyła go jakaś dziwna senność, trudne do pokonania zmęczenie, i przestał cokolwiek widzieć. Teraz na całym ciele miał piekące otarcia.

On również doszedł do wniosku, że to zatrucie. Ostatkiem sił zdołał wydobyć motocykl z rowu, dowlókł się z nim jakoś do opuszczonej starej kuźni przy drodze, tam usiadł i oparty o ścianę, zasnął. Po prostu nie miał innego wyjścia.

Po chwili bezszelestnie zbliżył się do niego bardzo urodziwy jasnowłosy młodzieniec i usiadł obok.

Linde-Lou wiedział, że Natanielowi potrzebna jest ochrona.

Zanim Ellen dotarła do Vestsund, zaczęło zmierzchać. Zawiózł ją tam Rikard, musiała skorzystać z jego pomocy, by mieć pewność, że zostanie wpuszczona na zamknięty teren.

– Nataniel z pewnością już tam jest – powtarzała z nadzieją w głosie. – Jeśli tylko chce, może się bardzo szybko przenosić z miejsca na miejsce.

W samochodzie Rikard zdał jej dokładnie sprawę ze wszystkiego, co wiedział. Nie było tego wiele, bo dotychczas nikomu, kto wszedł do środka, nie udało się stamtąd ujść z życiem…

– Pocieszające, nie ma co – mruknęła Ellen.

Tłum gapiów stał na swoim miejscu. Niektórzy z pewnością poszli do domów, ale na ich miejsce przyszli inni. Cztery betonowe kolosy wznosiły się ponuro na tle wieczornego nieba. W kilku oknach jednego z nich migotało światło. Ponieważ jednak całe osiedle zostało ewakuowane, nikogo tam chyba nie mogło być, po prostu ktoś nie zgasił lampy.

„Chaber” stał w mroku ciężki, ponury, wielki jak góra.

– Mówiłeś coś o jakimś dziennikarzu?

– Tak. Narwany facet, podszedł za blisko. Kilkoro tutejszych mieszkańców również weszło w drogę… O Boże, to potworne!

Żelazna brama zgrzytnęła przejmująco, kiedy strażnik wpuścił ich do środka. Tłum ludzi patrzył i pomstował z cicha.

Rikard zapytał, czy pojawił się Nataniel Gard. Strażnik dopiero co objął służbę, ale widział, że przed chwilą wpuszczono do środka jakiegoś mężczyznę, więc pewnie to ten, o którego pan komisarz pyta.

– Chyba tak – zgodził się Rikard. – To musiał być Nataniel. Poleciłem, żeby go wpuszczono.

Towarzyszył Ellen, gdy szła asfaltową dróżką w stronę bloku. Brama zatrzasnęła się za nimi. I za tym tajemniczym zjawiskiem, które gazety określały jako „to”.

Rikard otworzył drzwi wejściowe, zapalił światło i wprowadził Ellen do hallu.

Światło stwarzało domowy nastrój, jakże zdradziecki w tych okolicznościach. Dziewczyna cofnęła się przestraszona.

– Co to za smród? – krzyknęła. – Co za ohydny smród! Jak Nataniel może to wytrzymać?

– No właśnie – wykrztusił Rikard, krzywiąc się niemiłosiernie.

– Gdzie… jest ten… no wiesz?

Rikard pokazał do góry.

– Krąży, przenosi się z miejsca na miejsce. Przeważnie jednak na pierwszym piętrze, na korytarzu. Ellen, czy ty sobie zdajesz sprawę z tego, co robisz?

– Och, jeśli tylko Nataniel tu jest, to już wszystko będzie dobrze.

Rikard zastanawiał się przez chwilę.

– Nataniel bardzo ci ufa, wiesz o tym. Nasi przodkowie również, ponieważ wybrali cię do grona tej najważniejszej piątki. I już wiemy, dlaczego. Dlatego, że masz dar nawiązywania kontaktu z nieszczęśliwymi duszami, czy tak?

– Tak jest – westchnęła Ellen. – Nie jest to zbyt zabawna zdolność.

Ellen zaniosła się kaszlem, od tego smrodu zbierało jej się na wymioty.

– Rozumiem cię bardzo dobrze.

Nagle oboje zamarli. Usłyszeli kroki, jakby z pierwszego piętra ktoś schodził w dół.

– Nataniel? – krzyknęła Ellen zdławionym głosem.

Nikt im jednak nie odpowiedział. Kroki na moment ustały, a potem rozległy się znowu. Ellen przysunęła się do Rikarda.

Po schodach schodził jakiś mężczyzna. Ciemnowłosy, o głęboko osadzonych oczach i twarzy pooranej głębokimi, schodzącymi w dół liniami, świadczącymi o zaawansowanym raku.

– Kim pan jest? – zapytał Rikard ostro. – I co pan tu robi?

– Nazywam się Morahan – powiedział nieznajomy bardzo marnym norweskim. – Prosiłem, żeby wolno mi tu było wejść, i otrzymałem pozwolenie, ponieważ i tak niedługo umrę. Obiecałem, że opowiem, co tu widziałem.

– I widział pan coś?

– Widziałem.

– I żyje pan?

– Mam wrażenie, że „to” mnie zaakceptowało, ale ja jestem bardzo ostrożny, trzymam się z daleka. Może „to” ma dla mnie jakieś polecenia? Tak mi się jakoś wydaje, że „ono” coś ode mnie chce.

– Proszę opisać, co pan widział!

Morahan drgnął gwałtownie.

– To jest coś… niepojętego. Całkowicie poza zdolnością pojmowania normalnego człowieka. Najpierw myślałem, że to przybysz z innej planety, ale… Nie. „To” sprawia mimo wszystko ziemskie wrażenie. Bardzo ziemskie! Ten pył, całkiem ziemski! I stary!

Rikard odchrząknął.

– Mieliśmy nadzieję spotkać tutaj Nataniela Garda. Widział go pan?

Ciemne oczy spojrzały na niego spłoszone.

– Nie. Tutaj nikogo nie ma.

Ellen rzekła pospiesznie:

– Skoro… Morahan mógł się do tego trochę zbliżyć, to ja pewnie też mogę.

– Nie, Ellen, nie wolno ci! – ostrzegł Rikard.

Irlandczyk wtrącił:

– Tam na górze znalazłem absolutnie bezpieczny punkt obserwacyjny, można się tam w razie czego zamknąć na klucz i łatwo stamtąd uciec. Poza tym on wcale nie jest specjalnie agresywny.

– Mnie nie dopuścił do siebie – powiedział Rikard. – Zachowywał się tak gwałtownie, że nie mogłem wejść wyżej, musiałem zostać na parterze. Ale miał do tego specjalne powody. Boję się, że Ellen spotkałoby tu samo, ponieważ jesteśmy krewnymi.

Morahan patrzył na niego pytająco.

– Tak, zdaje się, że właśnie my wiemy, kim jest ten groteskowy stwór. Ów Nataniel Gard, o którym wspomniałem, również jest naszym kuzynem. Ten obrzydliwy pył, jaki to coś wokół siebie rozsiewa, też może być śmiertelnie niebezpieczny, więc uważam, panie Morahan, że powinien pan być ostrożniejszy!

– Dlaczego?

Na to nie znajdowali odpowiedzi.

Ellen czuła, że serce jej się ściska. Stał oto przed nią, oparty o poręcz schodów, niezwykle interesujący mężczyzna. Bardzo jej się podobał. Mimo zniszczeń poczynionych przez chorobę była w nim jakaś witalność, choć nie był ani wysoki, ani specjalnie dobrze zbudowany. Nie chciała, by ten człowiek umarł tak młodo, nie zasługiwał na to, był w jakiś trudny do określenia sposób bardzo silny.

Ale wszystko w jego wyglądzie, bladość, wychudłe ciało, zapadnięte oczy, głębokie bruzdy na twarzy, nie mówiąc już o tym nieprzyjemnym, jakby zbyt płytkim oddechu, mówiło, że jego dni są policzone.

W wielkim hallu panował jakiś dziwny, pełen napięcia nastrój. Bardzo nieprzyjemny. Trudny do zniesienia. Najgorszy był oczywiście smród, ale w budynku czaiło się też co innego. Jakieś zło, które nie wiadomo gdzie miało swoje źródło, lecz wrażliwa Ellen wyczuwała je bardzo wyraźnie.

I to właśnie ona przerwała milczenie:

– Chcę zobaczyć tę istotę.

Rikard wahał się długo. Na jego twarzy malował się lęk, poczucie bezradności i trwającej od wielu godzin niepewności.

– Jeśli teraz popełnię błąd, to go sobie nigdy w życiu nie wybaczę. Nataniel jednak bardzo wiele mi o tobie opowiadał, Ellen. Mam więc do ciebie wielkie zaufanie, wierzę, że dzięki specjalnym zdolnościom byłabyś w stanie nawiązać z nim jakąś formę kontaktu. Ale chociaż masz spore doświadczenie w takich sprawach, to ta sytuacja jest wyjątkowa. Nie wiem, Ellen! Naprawdę nie wiem.

– Pozwól mi, Rikard. Ja się nie boję.

Policjant zagryzał wargi.

– Nie jestem pewien, co robić. Myślę, że powinniśmy poczekać do przyjazdu Nataniela. Z drugiej jednak strony dobrze byłoby mieć jasność. Dowiedzieć się, czy to rzeczywiście ten, o którym oboje myślimy. Dobrze! Idź! Tylko nie ryzykuj niepotrzebnie!

– Będę ostrożna! Morahan wie, jak daleko można się posunąć.

– Tylko nie spodziewaj się niczego ładnego ani wzruszającego!

– Czy ktoś z nas się kiedyś czegoś takiego spodziewał?

Kiedy jednak weszła na schody, gdzie obrzydliwy smród był co najmniej dwa razy silniejszy i otoczył ją szczelnie, odwaga omal jej nie opuściła. Morahan wyciągnął rękę, słyszał bowiem, że dziewczyna idzie niepewnie.

On nie ma już po co żyć, pomyślała. Ale przecież ja mam.

On zniósł spotkanie z potworem. Przeżył. Więc mogę i ja. Tylko że on nie pochodzi z Ludzi Lodu.

– Rikard – powiedziała odwracając się. – Czy mógłbyś mi pożyczyć rewolwer?

– Na co by ci się tu przydał rewolwer?

Ta odpowiedź zmroziła ją bardziej niż jakiekolwiek inne słowa w całym życiu.

Tengel Zły – nieśmiertelny…

Wolno weszli na pierwsze piętro. Musieli się posuwać bardzo powoli również z innych powodów. Morahan na każdym prawie stopniu przystawał, żeby odpocząć. Jego dłoń była wilgotna i słaba. Używanie windy byłoby niepotrzebnym drażnieniem „tego”, tak przynajmniej przypuszczali i starali się zachowywać możliwie spokojnie.

Ellen domyślała się, że Morahan wolałby mówić po norwesku, chociaż ona dużo lepiej rozumiała jego angielski. Ona mówiła do niego po norwesku. Miała wrażenie, że go to przyjemnie zaskoczyło.

– Skąd się tutaj wziąłeś? – zapytała szeptem.

– Z ciekawości – przyznał.

– Ale w Norwegii?

– Chciałem poznać rodzinne strony mojej matki, zanim… – nie dokończył zdania. – Matka pochodziła z Nordland.

– My później też mamy zamiar jechać na północ – poinformowała nie bardzo wiadomo dlaczego. Morahan nie odpowiedział.

Pierwszy korytarz był pusty, lecz Ellen tego się właśnie spodziewała. Morahan mocno ściskał jej rękę, pewnie chciał, żeby czuła się bezpieczniejsza, ale ponieważ sam wcale się bezpieczny nie czuł, więc…

Skazany na śmierć człowiek musi czuć się niepewnie?

Chyba to jest najbardziej przerażające.

Na zakręcie schodów, wiodących na następne piętro, Morahan zawahał się przez moment. Ellen zauważyła, że mimo pozornego spokoju drgnął z niechęci na myśl o tym, iż trzeba iść dalej.

– Widzę, że nie przyzwyczaiłeś się do „tego”? – szepnęła łagodnie.

– Nie, z trudem znoszę jego obecność w pobliżu. To tego rodzaju potwór, do jakiego człowiek nigdy się nie przyzwyczai! Nie, nie mogę pozwolić, byś to oglądała! Nie wolno wciągać młodej dziewczyny w coś tak okropnego!

– Uwierz mi, my w naszej rodzinie jesteśmy zahartowani – bąknęła pod nosem. Zatrzymali się. – Jak myślisz, skąd się „to” wzięło?

Powietrze było gęste jak syrop i śmierdziało jak wszystkie śmietniki świata razem wzięte.

– Nie mam w tej sprawie żadnego pomysłu – odpowiedział Morahan. – Sprawia toto wrażenie, jakby zostało wyjęte z koszmarnego snu, z tym tylko zastrzeżeniem, że czegoś równie makabrycznego nigdy w najstraszniejszych snach nie widziałem. I w dodatku w takim miejscu! Sterylny blok mieszkalny na przedmieściach Oslo! To kompletnie niepojęte!

– Jeśli jest tak, jak sądzimy – powiedziała Ellen zamyślona – to on przyszedł tu z Bałkanów, a po drodze zatrzymał się na krótko, na osiemnaście lat, w Górach Harcu.

– Z Bałkanów? – zawołał Morahan pospiesznie. – Z Transylwanii?

Ellen odwróciła się i patrzyła na niego z uśmiechem.

– Myślisz, że to wampir? Nie, on nie jest wampirem.

– Powiedziałaś „on”?

– Tak. Myślę, że to bardziej właściwe określenie niż „to”. Poza tym to naprawdę jest on. Jeśli to ten, o którym myślę. To właśnie chciałabym sprawdzić.

Później już nie rozmawiali. Ostatnie stopnie schodów na drugie piętro przebyli z wahaniem.

Znaleźli się na korytarzu drugiego piętra.

Nie mieli odwagi zapalać światła, chcieli bowiem unikać wszystkiego, co mogłoby zirytować potwora, a światło wieczoru było zbyt słabe, by rozjaśnić pomieszczenie. Ellen wytrzeszczała oczy. Smród był teraz tak intensywny, że zdawało się, iż można by go kroić nożem.

– Nic nie widzę – wyszeptała zdławionym głosem. Musiała powstrzymywać kaszel. – Czy tutaj go nie ma?

Morahan nie odpowiedział. Ściskał tylko jej dłoń tak, że zaczynało ją to boleć.

Mroczne cienie przesłaniały Ellen widoczność. Tutaj na górze dławił ich nie tylko ten okropny smród. W samym powietrzu było coś jeszcze, coś wibrującego, przygniatającego i jakby wyczekującego.

Czy jego w ogóle można zobaczyć? zastanawiała się Ellen. Może to tylko coś jakby wrażenie, coś niewidzialnego jak…

Nagle poczuła ukłucie w sercu. Na samym końcu korytarza, pod ścianą, stały jakieś szafy, a na jednej z nich znajdowało się coś, czego tam nie powinno być…

Ellen mocniej chwyciła rękę Morahana. On dał jej znak, że powinni podejść bliżej. Do drzwi, które zdawały się prowadzić na schody przeciwpożarowe.

Kroki Ellen stawały się coraz bardziej ostrożne, poczuła mrowienie na plecach i z całych sił zapragnęła znaleźć się na świeżym powietrzu. W korytarzu zalegały jakieś osobliwe cienie, Ellen domyślała się, że to refleksy ostatnich promieni zachodzącego słońca, które schowało się już za jeden z wysokich domów.

Słychać było jedynie zdyszany oddech Ellen i świszczące, ciężkie dyszenie Morahana.

Nieoczekiwanie schwycił ją za ramię, więc przystanęła. Dalej nie mogli już iść.

Stała nieruchomo i czuła, że rozrasta się w niej bunt, gwałtowny protest przeciwko przyjęciu do wiadomości tego, co wyłaniało się z mroku. W błyskawicznej wizji, jaka przemknęła jej przez głowę, pojęła, co musieli przeżywać mieszkańcy bloku, kiedy otwierając drzwi, spoglądali w twarz tego! Wiedziała, że ktoś zmarł na atak serca, a ktoś inny, ten, który mimo woli wpuścił potwora do domu, leżał w wejściu i wyglądał tak, jakby został zmiażdżony drzwiami. I nie było wiadomo, na co właściwie umarł. Wielu innych lokatorów znajdowało się w szoku.

I oto, jak za zrządzeniem losu, ostatni promień słońca padł na ścianę korytarza. Ellen z przerażającą wyrazistością zobaczyła, co się przed nią znajduje.

– To on! – szepnęła zdrętwiałymi wargami.

Długi korytarz zaczął się kołysać pod jej stopami jak pokład statku w czasie sztormu i musiała się przytrzymać Morahana, żeby nie upaść.

Загрузка...