ROZDZIAŁ XIV

Majowe noce są krótkie. Blade światło zaczynało rozjaśniać klatkę schodową w bloku o nazwie „Chaber”. Ellen jak nigdy o takiej porze czuła się trzeźwa, ale też była rozgorączkowana i po prostu zdenerwowana. Patrzyła na poważną twarz Rikarda, widać było, że i on jest zdenerwowany do granic wytrzymałości. Morahan siedział oparty o poręcz schodów. Jego bladożółta, naznaczona śmiercią twarz lśniła w mdłym blasku poranka. Sprawiał wrażenie nieludzko zmęczonego, ale najwyraźniej postanowił wytrwać. Ellen ze wzruszeniem stwierdziła, że ten młody człowiek bardzo chce być dla niej wsparciem, mimo że czuł się tak marnie.

Policyjne radio zaskrzypiało i Rikard Brink odpowiedział.

– No i jak wam idzie? – zapytał niepewny głos z posterunku ustawionego przy wejściu.

– Radzą sobie wyjątkowo dobrze, chociaż ja w dalszym ciągu nic z tego nie rozumiem – odpowiedział Rikard. – Ellen nawiązała z „nim” jakiś rodzaj kontaktu, na to przynajmniej wygląda, ale mnie się to absolutnie nie podoba. Naprawdę nie wiem, jak jej się to udało, ale ona ma takie niezwykłe zdolności, wiesz… No, zobaczymy, co będzie dalej.

– Brzmi to nieźle – stwierdził strażnik ponuro. – Ale wiesz co, mamy tu jakiegoś faceta. Nudzi już od dawna, żeby mu pozwolić wejść do domu, bo chce coś stamtąd zabrać. Jakieś nuty czy coś. Był tu u kogoś z wizytą, tydzień przed tymi wszystkimi wydarzeniami, powiada, że wtedy spisał te nuty, mówi, że to jakieś strasznie ważne. Ale może tu tylko taki wykręt?

– Nie! Człowiek nie może narażać życia dla jakichś nut! Odeślij go do domu. Jest coś jeszcze?

– Dziennikarze chcą wiedzieć więcej na temat Irlandczyka i dziewczyny.

– Tu nie ma nic do opowiadania…

Ellen chwyciła go za ramię. Spojrzał na nią pytająco i wtedy sam też usłyszał.

– Zejdę do ciebie później – powiedział do mikrofonu i przerwał połączenie.

Z głębi korytarza dochodziło stłumione szuranie, jakby ktoś się zbliżał. Morahan siedział jak skamieniały. Twarz Ellen wydłużyła się ze strachu i niepewności. Dziewczyna chciała powiedzieć coś na temat nut, ale przerwał jej odgłos tych kroków.

– Rikard, ja się boję – jęknęła i przytuliła twarz do jego ramienia. – To jak na mnie zbyt wielka odpowiedzialność. I nie ma Nataniela, żeby się poradzić.

Rikard nie był w stanie jej pocieszyć, więc tylko przytulił ją mocniej. Za nic nie chciał powiedzieć głośno tego, czego bał się najbardziej: że Natanielowi coś się musiało po drodze stać.

– Czy „to” schodzi czasem na dół? – zapytał Morahan szeptem.

– O ile wiem, to nie – odparł Rikard ze zmartwiałą z niepokoju twarzą.

– On szuka u mnie pomocy – jęknęła Ellen. – Och, ratunku? Co ja mam zrobić?

Palce, czy raczej szpony, drapały po ścianie i po drzwiach na dole, ktoś chciał je otworzyć.

Troje ludzi na klatce schodowej wstało. Stali bez ruchu przez wiele nie kończących się sekund. Ellen wytrzeszczała oczy.

– Zaraz przyjdziemy – powiedziała w końcu drżącym głosem.

– Ellen, czyś ty zmysły postradała? – syknął Rikard. – Nie możesz z nim rozmawiać! To… To po prostu nie wypada!

– Rikard, posłuchaj mnie – powiedziała Ellen nieoczekiwanie stanowczo. – Pamiętasz, jak powiedziałam, że powinniśmy odwrócić problem? Ja przyznaję, że to nie jest dobra istota, on jest śmiertelnie niebezpieczny, a jego dusza i serce przesycone są złem, jeśli w ogóle on ma jakieś serce. Ale sam Nataniel powiedział kiedyś, że nawet zło może potrzebować miłosierdzia. Mój pogląd, Rikardzie, jest następujący: Zanim będziemy mogli pomóc Ludziom Lodu i wszystkim naszym bliźnim na świecie, musimy chyba najpierw pomóc jemu!

W głębi korytarza znowu zaległa cisza.

Rikard spojrzał w rozgorączkowaną twarz Ellen, gotowej bronić swoich argumentów.

– Jesteś nadzwyczajną dziewczyną – mruknął w końcu. – No i przecież poruszasz się po terenie, który dobrze znasz, twoja wyjątkowość polega na tym, że potrafisz współczuć nawet najgorszemu potworowi. On jest teraz sam w nowym, nie znanym sobie świecie, chociaż dla mnie to go wcale sympatyczniejszym nie czyni. Ale chyba rozumiesz, że nie mogę puścić cię samej do tego korytarza?

Ellen stała się agresywna.

– A dlaczego nie?

– Co by Nataniel na to powiedział? On by mi nigdy nie wybaczył. Nie, Ellen, nie mogę się na to zgodzić!

Radio odezwało się znowu. Rikard odpowiedział. Przed bramą zrobiło się zamieszanie. Jakiś mężczyzna chciał wejść do środka, a razem z nim dziennikarze. Strażnik potrzebował pomocy.

– Chodźcie ze mną na dół – polecił Rikard Ellen i Morahanowi. – Nie mogę was tu zostawić.

– Damy sobie radę – odparła Ellen. – Tu na schodach jesteśmy bezpieczni.

Przez chwilę patrzył na nich zatroskany, a potem oddał im radionadajnik i pobiegł do bramy. Ellen i Morahan popatrzyli po sobie, oboje uśmiechali się blado, pełni napięcia i niepokoju.

Potem ostrożnie otworzyli drzwi.

– Ty musisz to zrobić, prawda? – zapytał szeptem Morahan.

– Muszę. Nie mogę inaczej!

– Pójdę z tobą.

– Dziękuję. Mogę potrzebować pomocy.

Na korytarzu pierwszego piętra było pusto. Z bijącymi głośno sercami zaczęli wchodzić na górę, trzymając się mocno za ręce. Być może Ellen się myli, może bestia czai się gdzieś pod ścianą, gotowa do ataku. Oni zaś są całkowicie bezbronni.

Znaleźli się na górze. Morahan musiał przystanąć i odetchnąć. Ellen wsparła go ostrożnie.

– Szkoda, że tyle tego biegania po schodach – szepnęła. – A ja jeszcze na dodatek wysłałam cię na dół po listę. Boże, jaka jestem bezmyślna!

Potrząsnął głową, jakby chciał zapewnić, że nic nie szkodzi.

Istoty, której szukali, na korytarzu nie było. Na przeciwległym końcu przez szklaną ścianę sączyło się słabe światło.

Stali bez ruchu niepewni, co począć. Nagle Ellen zacisnęła palce na ramieniu Morahana.

– Ian! On jest za nami! Skąd on się wziął?

Teraz i Morahan poczuł nieprzyjemne zimno na plecach.

– On ma widocznie inny sposób poruszania się, kiedy mu się spieszy – mruknął, a Ellen przypomniała sobie opowieści o tym, jak to Tengel Zły może unieść się w górę i przenieść z miejsca na miejsce. Odwrócili się oboje.

Widok jego małej wyprostowanej figury o płaskiej głowie przyprawił ich o mdłości, lecz Ellen śmiało patrzyła w złe oczka. Z otwartej gęby wydobywały się jakieś ostrzegawcze dźwięki, które ludzie pokornie przyjmowali do wiadomości.

Nagle Ellen zaczęła ze świstem wciągać powietrze.

– Morahan, ratunku! On chce nawiązać ze mną kontakt! Ja wiedziałam! Wiedziałam!

Zbierało jej się na wymioty, czuła, że twarz robi jej się zielona, ale w przypływie jakiejś rozpaczliwej odwagi nie przestawała patrzeć ponurej zjawie w oczy. Morahan stał tuż przy niej i mocno ściskał jej ręce. Ellen miała wrażenie, że korytarz przemienił się w jakiś wirujący cylinder, którego centrum stanowiły te szarożółte ślepia, wąziutkie jak szparki. Skupiła się aż do bólu, myślała tylko o tym, by odebrać przesłanie.

I nagle uświadomiła sobie tę okropną prawdę, że jakaś inna dusza połączyła się z nią, przeniknęła do jej duszy. Przeżywała takie stany już przedtem, podczas koszmarnych wydarzeń, w których uczestniczyli oboje z Natanielem.

Ale teraz była sama. Morahan tu człowiek życzliwy, ale zupełnie pozbawiony zdolności, które jej mogłyby się teraz przydać.

Nawiązała kontakt. Było to obrzydliwe ponad wszelkie wyobrażenie, ale nie mogła się wycofać. Została całkowicie podporządkowana woli kogoś innego. A ten ktoś nie był ludzką istotą. Ellen odczuwała głęboką, dławiącą wrogość do wszystkiego, co od tamtego do niej płynęło, bała się przy tym śmiertelnie, że mu ulegnie. Starała się skupić na zadaniu, jakie na nią spadło. „Muszę pomóc, ja chcę pomóc, pozwól sobie pomóc”, takie myśli kierowała do potwora.

Zanim zdążyła się zorientować, o co chodzi, tamten skulił się, a potem natychmiast znowu wyprostował i jak strzała przebiegł obok oniemiałych ludzi, przepłynął ponad podłogą i wskoczył na szafę, wysyłając nieustannie te jakieś obrzydliwe, wibrujące fale.

Ellen i Morahan z wahaniem podeszli bliżej.

– Zerwał kontakt? – zapytał Morahan.

– Nie. Kontakt jest jeszcze silniejszy. Morahan, coś się ze mną dzieje, jestem przerażona, trzymaj mnie mocno! On nas zabije, jeśli go nie posłucham. Jestem tego pewna.

Czuł, że paznokcie dziewczyny kaleczą mu skórę, ale wciąż nie przestawała patrzeć potworowi w oczy.

Postać na szafie dyszała ciężko, a po każdym oddechu wysyłała te swoje fale. Ellen była trupio blada ze zmęczenia. Zdawała sobie jasno sprawę z powagi sytuacji, wiedziała, że muszą iść tam, gdzie poprowadzi ich Tengel Zły, w przeciwnym razie grozi im śmierć.

Nic nie zakłócało ciszy, bo zamknięty teren był spory i żadne dźwięki z zewnętrznego świata tu nie docierały. Powietrze wokół nich było gęste, panowała atmosfera grozy i Ellen miała trudności z koncentracją.

Nieoczekiwanie coś do niej dotarło.

Jakieś echo? Echo, które przynosił wiatr, skądś z bardzo daleka…

Co to takiego? Muzyka?

Ależ tak!

Odetchnęła trochę i zrobiła kilka kruków naprzód wzdłuż ściany. Tengel Zły skulił się i śledził uważnie jej ruchy.

Podeszła, niby przypadkiem, do drzwi Jepsenów, gdzie kiedyś widziano Tengela, tam zwolniła kroku.

Coś przeleciało obok Morahana i otoczyło go falą smrodliwego pyłu, Ellen natomiast nieoczekiwanie znalazła się naprzeciwko tej budzącej grozę istoty, która sięgała jej ledwie do piersi. Tyle tylko że Tengel nie poświęcał jej specjalnej uwagi. Jedyne, co go interesowało, to drzwi do mieszkania Jepsenów. Usiadł, oparł się o framugę, skulony, owinięty swoją wielką peleryną, płaską głowę wtulił w ramiona. Tylko oczy płonęły, żółte jak kaczeńce.

– Aha – domyśliła się Ellen. – Jepsen i jego przyjaciele artyści. Musieli tu być jacyś muzycy!

Była teraz całkowicie opanowana i spokojna. Złowieszczo spokojna.

Wzięła radionadajnik od Morahana i połączyła się ze strażnikiem przy bramie.

– Czy jest tam Rikard Brink?

– Nie ma. Został poszkodowany w zamieszaniu, jakie tu dopiero co mieliśmy, i pojechał da doktora. Ale nic poważnego.

– A ten człowiek, który chciał odebrać swoje nuty, do czyjego mieszkania on się wybierał?

– Do Jepsenów. On tu jeszcze jest, chce pani z nim rozmawiać?

Owszem, chciała. Słyszała, jak go wołają. Per Olav Winger, tak się nazywał. Po chwili odezwał się obcy głos, trochę skrzekliwy, pełen rezerwy:

– Hallo, tu Winger.

Nie podobał jej się ten głos.

– Pan jest muzykiem, prawda? Na jakim instrumencie pan gra?

– Jestem flecistą. A od czasu do czasu również kompozytorem.

Ellen skinęła głową. Takiej odpowiedzi właśnie oczekiwała. Znajdowała się teraz jakby w transie, inaczej nie umiałaby tego określić. Wiedziała, wiedziała, że jest na właściwej drodze! Teraz całą zagadkę Tengela Złego można skwitować jednym machnięciem ręki, bo Ellen znalazła klucz, dzięki któremu będzie mogła uwolnić wszystkich.

– Proszę mi powiedzieć, co takiego wyjątkowego było w tych nutach, po które pan przyszedł?

– Wyjątkowego? – skrzeknął zimny głos. – No, zresztą można to tak określić. Otóż widzi pani, od jakiegoś czasu improwizowałem na flecie, byłem bliski stworzenia czegoś naprawdę wielkiego, rozumie pani. I wtedy tutaj, u Jepsenów, ponad tydzień temu, nieoczekiwanie odkryłem, jak ten cudowny temat należy ująć, i natychmiast postarałem się nanieść to na papier nutowy. To był absolutnie unikalny motyw, jestem pewien, że nikt przedtem tego nie zagrał.

O, ja także jestem pewna, pomyślała Ellen.

Nie podobał jej się sposób mówienia Wingera. Wolno cedził słowa, jakby szukał najwłaściwszych określeń, taka przesadna poprawność.

– I nie dość na tym – ciągnął dalej muzyk. – Było w tej kompozycji coś niebywale fascynującego. Grając czułem, że skóra na plecach kurczy mi się jakby w przeczuciu zimna…

– Miał po prostu dreszcze – szepnął Morahan do Ellen i oboje uśmiechnęli się.

– A mój umysł penetrowały najdziwniejsze doznania. Odnosiłem wrażenie, że odbieram jakąś odpowiedź. Nieskończenie daleko, jak echo.

– Jak echo niesione wiatrem? – zapytała Ellen.

– Otóż to! Skąd pani wie?

– A co z fletem? Ma go pan w domu?

– Nie. Flet również został u Jepsenów. Tamtego wieczora zrobił się pod koniec taki wulgarny nastrój, zebrani spożyli zbyt wiele alkoholu, do tego stopnia, że nie chcieli wysłuchać mojej nowej kompozycji, wobec czego wyszedłem stamtąd zagniewany. I dopiero w domu zauważyłem, że zostawiłem tam i flet, i nuty. Później Jepsenowie wyjechali, a mnie nie pozwolono wejść do ich mieszkania. Co się tam właściwie dzieje?

Ellen spojrzała spod oka na Tengela Złego. Był teraz słabo widoczny, jakby kontury jego postaci się zatarły, ale to pewnie z powodu tej chmury pyłu, która go nieustannie otaczała. Co to mówili Ludzie Lodu? Kręciło jej się w głowie… Że on czeka na sygnał i dopiero gdy go usłyszy, stanie się znowu wyraźnie widoczny? Oraz że musi ponownie napić się wody zła, by odzyskać siły.

O, ale oni niczego nie rozumieją! Naprawdę nie rozumieją niczego. Tylko ona o tym wie, wie z całą pewnością. Wszystko, czego on pragnie, to zakończyć tę dręczącą ziemską egzystencję! Tak właśnie jest! A gra na flecie ma go pogrążyć we śnie, z którego już się nie obudzi. Zaśnie na zawsze! I na tym właśnie polega misja Ellen. Ma ona uwolnić świat od tego potwora i ma się to stać za jego wolą.

Jej serce przepełniało współczucie. Taki samotny! Zapomniany przez wszystkich, w nowym czasie, którego nie zna i do którego nie należy. Tak to jest!

Znowu wzięła aparat.

– Halo, czy to posterunek? Wpuśćcie tu tego flecistę! Wyjdziemy po niego do bramy. Tylko przygotujcie go na szok, nie chcemy tu histerii! I niech lekarz będzie w pogotowiu!

Zwróciła się do Tengela Złego, który wciąż siedział pod drzwiami Jepsenów, skulony i wyczekujący, parę metrów od nich.

– Zaraz spotkasz się z człowiekiem, który cię uratuje, dziadku!

Zeszli do bramy, skąd Morahan wziął klucz od mieszkania Jepsenów, i czekali na muzyka.

Kiedy się ukazał, Ellen szepnęła:

– Nie podoba mi się ten człowiek. Zawsze myślałam, że artyści to bardzo interesujący ludzie, ale ten nie ma ani brody, ani odrobiny wdzięku. Za bardzo sztywny i taki, powiedziałabym, wypolerowany. Ten szalik na szyi i wszystko takie akuratne, a na dodatek sprawia wrażenie diabelnie pewnego siebie, prawda?

– Sądzę, że artyści też mogą być porządnie ubrani – uśmiechnął się. – Ale rozumiem, co masz na myśli. On w każdej sytuacji zna swoją wartość.

– Ciekawe, co też powie o tej sytuacji.

Wyszli muzykowi naprzeciw. Przedstawił się i przywitał pospiesznie, jakby się bał, że ktoś mu uszkodzi te jego muzykalne palce. Per Olav Winger miał kościstą twarz, przesadny wyraz godności w lekko wytrzeszczonych oczach i żabich ustach. Zbliżał się do czterdziestki, miał wyraźnie przerzedzone włosy, które zaczesywał tak, by ukryć sporą łysinę na czubku głowy; taka fryzura, dla której byle wiatr może mieć katastrofalne następstwa. Okazało się, że jest członkiem dużej i znanej orkiestry symfonicznej, a sądząc z jego tonu, do tego zespołu przyjmowano wyłącznie geniuszy.

– No, dobrze – powiedział wyginając palce, jakby chciał już zagrać na swoim ukochanym flecie. – No, dobrze, więc będę mógł nareszcie znowu wykonać moje arcydzieło. Wprost trudno mi opanować palce, po prostu tęsknią do tego, żeby znowu dotknąć fletu. Ale co to za dowcipy o potworach czy demonach w mieszkalnym bloku na zwyczajnym osiedlu?

W jego głosie słychać było lekceważenie.

– To, niestety, nie są dowcipy – rzekł Morahan. – I ten potwór chciałby usłyszeć grę na flecie. Mały Smrodek oczekuje pana!

Winger popatrzył na Morahana z niesmakiem, a potem pytająco na Ellen i rzekł lodowatym głosem:

– Czy mogę już odebrać moją własność?

– Owszem. Ale proszę pamiętać, że pana przestrzegaliśmy. Czy ma pan zdrowe serce?

Winger zniżył głos do syku:

– Jeżeli państwo sądzą, że mnie bawią takie płaskie dowcipy, to nie poznali się państwo na mojej inteligencji. A teraz chciałbym wejść do środka!

Morahan otworzył drzwi wejściowe do bloku.

– Bardzo proszę – powiedział obojętnie.

Muzyk wkroczył do środka i natychmiast zawrócił, z trudem łapiąc powietrze.

– Tak cuchnie wielbiciel pańskiej muzyki – oświadczyła Ellen sucho. – Proszę wejść. Tylko spokojnie, żadnych gwałtownych ruchów. On się łatwo irytuje.

Flecista rzucił jej mordercze spojrzenie i z godnością wszedł do hallu.

Kiedy pokonali schody aż do drugiego piętra, Wingerowi od smrodu zbierało się na wymioty. Uważał, że jest poniżej jego godności rozmawiać teraz z Ellen i Morahanem. W jego oczach oboje byli mitomanami. Patrzył prosto przed siebie, a potem przeniósł obojętny wzrok na szafę, ponieważ zauważył jakąś asymetrię w rysunku korytarza, pospiesznie odwrócił wzrok, zatrzymał się gwałtownie, zbladł, ponownie spojrzał w górę…

Mieli sporo kłopotu, żeby go przywrócić do przytomności.

Kiedy się ocknął w głębokim fotelu Jepsenów, pochylały się nad nim poważne twarze Murahana i Ellen.

– Ja chcę wyjść! Chcę stąd wyjść! – krzyknął, ale ich połączone siły przeważyły i musiał usiąść spokojnie.

– Gdzie… Gdzie to jest?

– Na fortepianie. Za pańskimi plecami.

Winger krzyknął, jakby go pszczoła użądliła.

Tengel Zły stracił teraz wszelkie zainteresowanie dla Ellen. Jego żółte ślepia płonęły, wpatrzone z nadzieją w Pera Olava Wingera.

Pomogli fleciście dojść do łazienki, gdzie zabawił dobrą chwilę, za nic na świecie nie chciał wracać do tego pokoju. W końcu jednak musiał wyjść, był pergaminowo blady i nie zamierzał nawet spojrzeć w stronę fortepianu.

Opadł bez sił na fotel, a Ellen opowiedziała mu pokrótce, co, jej zdaniem, powinien teraz zrobić. Ani słowem nie wspomniała u Ludziach Lodu. Ona sama zresztą popadła w jakiś niezwykły, egzaltowany nastrój, uszczęśliwiona przekonaniem, że znalazła rozwiązanie zagadki Tengela Złego. Da mu wszystko, czego potrzebuje, zrozumienie i pomoc, czyli flet, który uśpi go na zawsze. Widocznie flety zostały kiedyś zamienione, bo sygnał, którego on teraz tak strasznie pragnął, to właśnie ten usypiający. O, to wielki dzień Ellen! Wielki dzień Ludzi Lodu i całego świata! Była o tym przekonana, ale głośno wolała jeszcze tego nie mówić.

Kiedy zakończyła swoje wyjaśnienia, Winger kiwnął obojętnie głową, jakby i tak niczego nie słuchał.

– A teraz znowu ogarnęło mnie pragnienie odegrania tych cudownych tonów. Teraz nic mnie już nie powstrzyma, cały świat będzie mógł usłyszeć, już nie będę musiał marnować talentu, sprzedając te głupie odkurzacze, jak to byłem dotychczas zmuszony robić. To obrzydliwe! Gdzie nuty i flet?

– Tutaj, proszę bardzo. Ale najpierw…

Winger przerwał jej z ekstatycznym wyrazem twarzy:

– Tak, on jest zmęczony, ma pani rację, panno Skogsrud. Bardzo, bardzo zmęczony. A moja nie mająca sobie równych kompozycja przywróci mu nareszcie spokój. On nigdy nie został wprowadzony do otchłani. Znowu znajduje się w przejściu. W przejściu do innego świata: do śmierci. Teraz będzie mógł spoczywać…

Ellen kiwała głową. Ona to również tak odczuwała. Morahan, który nie znał całej historii, był jedynie widzem. Patrzył na potwora o niezgłębionych oczach. Próbował zrozumieć.

– Nie jestem pewien, czy to właściwa teoria – zaczął ostrzegawczym tonem. Ale nikt nie chciał go słuchać.

To, co teraz nastąpiło, dokonało się tak błyskawicznie, że nikt nie zdążył niczemu zapobiec. Ellen, która stała odwrócona plecami do kominka, spostrzegła, że zła istota przysiadła w kucki i w następnej sekundzie jednym skokiem znalazła się na półce ponad kominkiem, z tyłu za nią.

Morahan jęknął:

– Nie odwracaj się, Ellen! Nie ruszaj się, żeby nie wiem co! I nie odwracaj głowy!

Zobaczyła, że Wingerowi upadła broda i nie miała wątpliwości, że ona sama za nic nie chce się odwracać.

Morahan mógł zrobić tylko jedno: podać Wingerowi flet.

Ten ujął go drżącymi palcami. Pospiesznie rozłożył na fortepianie arkusz nutowy i przyłożył instrument do ust.

Osobliwe, obce dźwięki wypełniły pokój, rozproszone tony z bardzo dawnych czasów. Ellen usłyszała za sobą jakiś szmer. Tengel Zły zeskoczył na podłogę i podszedł do flecisty, który teraz nie kontrolował już swojej gry. Wlepiał przerażone oczy w potwora, ale nie był w stanie się ruszyć, nie mógł uciec, mógł jedynie grać wciąż i wciąż od nowa te same tony. Morahan podszedł na palcach do Ellen. Bezradni patrzyli na rozgrywający się przed nimi spektakl.

Na ich oczach Tengel Zły jakby się rozpływał w powietrzu, stawał się coraz mniej i mniej widoczny, coraz bardziej przypominał obłok ciemnej mgły, w końcu zniknął całkiem, pokój był pusty.

Winger grał jeszcze przez chwilę, potem opuścił rękę trzymającą flet, wyczerpany, wciąż rozdygotany z powodu szoku, ale dumny.

– No więc sami widzicie! – rzekł z wyższością. – A nie mówiłem?

Ellen skinęła głową. Ona przecież mówiła to samo. Morahan milczał.

Nagle poczuli ostry zapach dymu.

– Nuty! – krzyknęła Ellen. – Nuty się palą!

Winger rzucił się z rykiem na ratunek, ale było za późno. Papier zamienił się w popiół.

– Moja symfonia wykrztusił. – Moja symfonia!

– Nie zachował pan niczego w pamięci? – zapytała Ellen, której zrobiło się go żal.

– W pamięci? Czy pani myśli, że takie pasaże można zachować w pamięci?

Nie. Ellen też przecież słyszała je dopiero co wielokrotnie, a nie zapamiętała nic. Były zbyt obce, zbyt skomplikowane.

Zwróciła się do Morahana.

– Nad czym się zastanawiasz? – spytała przyjaźnie.

Niepokój w jego ciemnych oczach przestraszył ją.

– Tak – powiedział. – Tylko że mnie się to wszystko wydaje zbyt proste.

– Czasami to, co proste, bywa bardziej subtelne – oświadczył Winger z przesadą, jak to on. Teraz, kiedy strach zdawał się go opuszczać, znowu stawał się sobą. – Przecież powiedziałem, że on zniknie, no i tak się stało. A może on w ogóle nie istniał? Może znajdowaliśmy się pod wpływem jakiegoś narkotycznego środka czy czegoś takiego?

– Chciałbym też móc traktować to tak lekko – powiedział Morahan.

Wziął radionadajnik i wezwał policjanta spod bramy.

– Możecie nas już stąd wyprowadzić – powiedział. – Dom jest wolny. Nie, mnie proszę nie dziękować, to zasługa pana Wingera. Jeśli to w ogóle jest sukces, to…

– No nie musisz być taki skromny – powiedział Winger, kiedy Morahan wyłączył aparat. – A teraz idziemy na zewnątrz, żeby przyjąć oklaski i podziękowania od publiczności. O, to bardzo przyjemne uczucie!

Ellen była szczęśliwa i bardzo ożywiona. Dokonała wielkiego czynu i strasznie chciała opowiedzieć o tym Natanielowi. Już po wszystkim! Wszystko minęło! Trwająca osiem wieków noc Ludzi Lodu dobiegła końca!

Wszyscy troje opuścili blok noszący nazwę „Chaber” i uczynili to bez żalu.

Загрузка...