ROZDZIAŁ XV

Jak można było oczekiwać, młody Gabriel obudził się jako pierwszy. Przeciągnął się, ciało miał zdrętwiałe, głowa ciążyła jak z ołowiu. Był bardzo wczesny ranek, ptaki wprost zanosiły się śpiewem.

Samochód? Znajdował się w samochodzie, a poza tym było dosyć chłodno. Może to jeszcze wieczór? Ale przecież był dzień, kiedy…

Kiedy co?

No, tak. Teraz sobie przypomina. Zasnął. A reszta pewnie też.

Coraz bardziej rozrastało się w nim inne uczucie. Musiał jak najszybciej ruszać w drogę, miał do załatwienia pilną sprawę. Czy będzie umiał się z tego wywiązać? Gabriel był skromnym i dość nieśmiałym chłopcem.

Wokół znajdował się tylko las.

Drzwi samochodu ktoś pozamykał, na przednim siedzeniu spała Tova i Marco. Co się stało z Natanielem i Ellen?

Nie, no prawda, oni wyruszyli z powrotem na południe.

Koszmarny sen? Tłukły mu się w skołatanej głowie jakieś słabe wspomnienia, ale sny przeważnie mają w zwyczaju rozwiewać się bez śladu. Na szczęście dotyczy to również najgorszych koszmarów. Pozostało mu tylko jakieś niewyraźne uczucie czegoś wyjątkowo nieprzyjemnego.

Ostrożnie szturchnął Marca w ramię, ale przyjaciel się nie obudził.

Głośno szepnął:

– Tova!

Ona też nie zareagowała. Z pewnością są bardzo zmęczeni, więc lepiej ich nie budzić. Gabriel otworzył drzwi i wyszedł na zewnątrz, żeby rozprostować zdrętwiałe członki. Uff, ale huczy w głowie! Dobrze będzie się trochę przejść wśród drzew, ale nie za daleko.

W pobliżu toczyła się ożywiona dyskusja.

– Nie, nie podejdę do tego samochodu! Do cholery, oni tam mają jakieś wielkie owczarki!

– To nie żadne owczarki, na psach się nie znasz, czy co? To były… husky. Albo irlandzkie wilczarze.

– Mowy nie ma! – zawołał trzeci. – Są takie belgijskie psy, co wyglądają dokładnie tak samo.

– Nie gadaj głupot! – warknął czwarty. – Jak to nie były wielkie wilki, to ja zjem własny kapelusz!

– Łatwo obiecywać, jak się w ogóle żadnego kapelusza nie ma! Chodźcie, wracamy tymczasem do naszych samochodów!

– Ale cholernie wiało pół godziny temu! Jakby się piekło rozpętało!

– Jeśli już się nagadaliście, to idziemy!

– Do tamtego samochodu? Nigdy w życiu!

– Cii! Patrzcie tam! Jeden z nich wyszedł… Idzie do lasu. To ten chłopak. No to go mamy!

Gabriel stanął przerażony. Powrót do samochodu został odcięty. Instynktownie wyczuwał, że tutaj lepiej wziąć nogi za pas i wiać, a już w żadnym razie nie podejmować walki. Zdołał tylko raz zawołać Marca, po czym odwrócił się na pięcie i pomknął do lasu. Żeby ich gdzieś zgubić…

Ale prześladowców było wielu, a jego ciało ciążyło po tym śnie jak martwe. Nogi nie chciały go słuchać, tamci podchodzili coraz bliżej i bliżej.

Przedzierał się przez gęste zarośla i kłujące gałęzie iglastych drzew. Gabriel przez cały czas starał się zatoczyć krąg tak, by wyjść znowu w pobliżu samochodu, ale tamci oczywiście bardzo szybko przejrzeli jego zamiary.

Czuł, że strach dławi go w gardle. Mamo, tatusiu, ratunku!

Nagle zatrzymał się tak gwałtownie, że prześladowcy o mało na niego nie powpadali. Tak go ta ucieczka przeraziła, że całkiem nie zwrócił uwagi na szum rzeki, płynącej w głębokiej rozpadlinie.

Przed nim ziała taka głębia, że zakręciło mu się w głowie, a na samym dnie huczała woda, spadająca spienionymi kaskadami. Gabriel próbował zawrócić, ale znajdował się na samym brzeżku krawędzi. Macając dookoła starał się znaleźć jakiś punkt oparcia, jakiś krzaczek albo chociaż źdźbło trawy, którego mógłby się przytrzymać.

– Teraz go mamy! – usłyszał za sobą. – Na dół! Zepchnąć go!

Chłopiec poczuł silne pchnięcie, strome zbocze nie dawało żadnego oparcia… Krzyknął rozdzierająco i runął w dół.

– To pierwszy – powiedział jeden z mężczyzn i wytarł ręce. – Zostało nam jeszcze czworo.

Następnym, który się obudził, był Nataniel.

Jęknął ciężko, gdy poruszył obolałą głową. Potem rozejrzał się wokół.

– Linde-Lou, jak to miło spojrzeć znowu w twoje przyjazne oczy! Ale dlaczego tu siedzisz?

Chłopiec uśmiechnął się łagodnie.

– Wieczorem panował koło ciebie wielki ruch. Przychodzili tu różni tacy. Rzezimieszki Tengela Złego. Ale myśmy strzegli cię troskliwie, twój dziadek, Tajfun, i ja.

Nataniel zerwał się na równe nogi.

– Straciłem tyle czasu! Co ja mam teraz robić? Ale opowiadaj, co się stało!

Po dłuższych rozważaniach uznali, że należy zatelefonować do Rikarda Brinka i poinformować go o spóźnieniu.

Ponieważ Nataniel nie ujechał zbyt daleko, zanim zmorzył go sen, mógł teraz wrócić do wsi. Podziękował Linde-Lou za pomoc i odnalazł budkę telefoniczną, z której już raz dzwonił. Rikard był w domu, co prawda nie zamierzał jeszcze wstawać, ale na dźwięk głosu Nataniela natychmiast otrzeźwiał. Nataniel opowiedział, jak to się stało, że przespał tyle czasu i że w dalszym ciągu znajduje się daleko w Gudbrandsdalen.

– Ale pozostała czwórka jest w drodze na północ – zakończył.

– Mylisz się – przerwał mu spokojny głos Rikarda. – Ellen jest tutaj. Chcesz z nią porozmawiać?

– Co takiego? – wykrzyknął Nataniel, zaraz jednak rozległ się ożywiony głos Ellen.

– Hej, Natanielu! Czy ty wiesz, co ja zrobiłam? Ja i Morahan?

– Zaczekaj chwileczkę! Jak ty się tam znalazłaś? Jak długo ja właściwie spałem? I kto to jest Morahan? To nazwisko brzmi bardzo z celtycka!

– Bo tak właśnie jest. Zaraz po twoim wyjeździe nadarzyła mi się okazja, mogłam polecieć do Oslo samolotem i byliśmy tam w bloku o nazwie „Chaber” i wyeliminowaliśmy Tengela Złego!

– Chwileczkę, poczekaj no!

W końcu Nataniel usłyszał całą historię, to znaczy prawie całą, zanim skończyły mu się drobne na telefon. Ellen zdążyła jeszcze krzyknąć:

– Pilot mi obiecał, że będę mogła z nim wrócić. Czy mogę też zabrać Morahana? On się wybiera do Nordland.

– Możesz zabrać, kogo chcesz! – odkrzyknął Nataniel zdenerwowany. – Ale nie wyobrażaj sobie, że pokonałaś Tengela… Cholera, ostatnia moneta! – Odłożył słuchawkę. – Ja w to nie wierzę – mruknął pod nosem. – Nigdy by do tego nie doszło, nie w ten sposób! Naprawdę Tengel Zły miałby się poczuć osamotniony i chcieć spać? Nic z tego nie rozumiem! No trudno, zaczekam na nią na lotnisku.

Spotkał kilku młodych ludzi idących do pracy, którzy wyjaśnili mu, gdzie znajduje się lotnisko. Nataniel usiadł pod hangarem, żeby tam zaczekać. Po chwili bezszelestnie podszedł do niego Linde-Lou i także usiadł. Nataniel powitał go jak najlepszego przyjaciela.

Marco bardzo wyraźnie zdawał sobie sprawę z tego, że powinien się obudzić, ale otwarcie oczu wydawało mu się czymś absolutnie niewykonalnym. Słyszał w pobliżu jakieś ostre głosy, czuł, że ktoś szarpie samochodem.

W końcu udało mu się podnieść głowę. Tova… spała skulona na siedzeniu. Gabriel? Marco odwrócił się i poczuł, że strach ściska go za gardło.

Gabriel zniknął.

– Tylne drzwi są otwarte – powiedział jeden z tych wulgarnych głosów. – To będzie śmiesznie prosta rozgrywka.

Ktoś szarpnął klamkę. Marco odwrócił się błyskawicznie i chwycił intruza za nadgarstek. Facet był pewien, że to żelazne imadło zacisnęło mu się z taką siłą. Wrzasnął przejmująco i nie ma się czemu dziwić. Nikt przedtem nie poznał siły Marca. Reszta napastników też zaczęła krzyczeć ze strachu.

– Wilki! Te cholerne wilki znowu tu są! Wiejemy!

Mężczyzna przy samochodzie został sam. Tymczasem obudziła się też Tova i zaspana próbowała rozeznać się w sytuacji. Wysiadła przednimi drzwiami, zaszła tamtego od tyłu, tak że znalazł się w potrzasku pomiędzy Markiem, Tovą i wilkiem. Tova przyciskała drzwi ze wszystkich sił, żeby więzień się nie wyrwał, Marco tymczasem wyszedł na zewnątrz. Wtedy Tova puściła drzwi, napastnik upadł na ziemię, gdzie natychmiast doskoczył do niego wilk.

– Gdzie jest Gabriel? Gdzie chłopiec? – wrzasnął Marco. Tova nie wiedziała, że oczy mogą płonąć takim gniewem.

Tamten gapił się w ziejącą nad nim wilczą paszczę i z trudem wykrztusił:

– Pogoniliśmy go!

– On zaraz narobi w spodnie – powiedziała Tova z największą pogardą. – Mów zaraz, gdzieście go gonili!

Podnieśli nędznika na nogi, w końcu dzwoniąc zębami i dygocząc ze strachu poprowadził ich w stronę lasu. Wilk deptał mu przez cały czas po piętach.

Wreszcie zatrzymał się:

– Gdzieś tutaj – wyjąkał.

– Nie ma tak dobrze! – krzyknął Marco. – Pokażesz nam dokładnie.

– Nie możecie mnie puścić? – zawodził tamten. – Wy mnie też tam zepchniecie, czuję to!

– Zepchniecie? Szum rzeki… Och, nie – szepnął Marco. Zwrócił się do wilków: – Trzymajcie tego drania pod strażą i wróćcie z nim do samochodu. Tam czekajcie na nas. Pilnujcie go dobrze!

Wilki szczerząc kły popędzały przed sobą rzezimieszka, który z potwornym rykiem gnał pomiędzy drzewami. Dzikie bestie podążały tuż za nim. Marco i Tova biegli w stronę rozpadliny.

Płacz rozsadzał im piersi, bali się spojrzeć przed siebie.

– Och, Gabrielu – szlochała Tova.

Marco wciągnął powietrze i położył się na brzuchu. Tova odwróciła się, nie była w stanie zrobić nic więcej.

– Tova – powiedział po chwili Marco. – Możesz tu przyjść i zobaczyć.

– Co? Co chcesz przez tu powiedzieć? – jąkała, ale posłusznie położyła się obok niego.

Znajdowali się niedokładnie w tym miejscu, gdzie powinni, ale daleko w dole, nieco na ukos od nich, widać było wyraźnie coś jakby nieduży tłumoczek na rozpaczliwie wąziutkim występie. A obok niego siedział olbrzymi dziki człowiek i pełnił wartę. Ulvhedin.

– Nie wiemy, czy Gabriel żyje – rzekł Marco tym samym martwym głosem co przedtem. – A ponieważ nie pochodzi z czarnych aniołów, to one nie mogą przyjść mu z pomocą, ja sam zaś w tej podróży jestem bardziej człowiekiem niż czarnym aniołem i moje możliwości są bardzo ograniczone. Spróbuję jednak go stamtąd wyciągnąć.

– Pomogę ci, oczywiście, w czym tylko będę mogła.

– Nie, Tovo – powiedział Marco poważnie i ujął ją pod brodę. – Teraz, Tovo, musisz być bardzo dzielna i zmobilizować wszystkie swoje zdolności. Musisz wziąć samochód. Jedź do wsi i sprowadź pomoc! Znajdź paru silnych mężczyzn i wytłumacz im, gdzie jesteśmy. Ty sama jednak nie możesz tu wracać. To wszystko zajmie bardzo dużo czasu, a teraz ty jesteś jedyną osobą, która może natychmiast ruszyć dalej na północ. Czas goni, pamiętaj o tym! Musisz pojechać do Doliny Ludzi Lodu, sama! Woda Shiry musi się tam znaleźć jak najszybciej. Ale przedtem musisz jeszcze załatwić samochód dla mnie. No, ruszaj!

– Ale… Ty jesteś moim jedynym pomocnikiem i opiekunem!

– Wyruszę za tobą tak szybko jak to możliwe, może cię dogonię, ale nigdy nic nie wiadomo. Tymczasem jednak musisz mieć opiekuna, to prawda.

– Halkatla – powiedziała Tova bez namysłu.

Marco zastanawiał się.

– Tak, Halkatla będzie odpowiednia. Będziemy mogli ją wypróbować, my oboje wierzymy w jej lojalność, prawda?

– Absolutnie!

– Zadbam o to, żeby przyszła. Pospiesz się teraz! I poszukaj też lekarza!

– Dobrze. I, Marco… Czy przeszkadzałoby ci, gdybym cię uściskała? Mimo że wyglądam jak najgorsza pokraka…

– Nie, naprawdę by mi to nie przeszkadzało – uśmiechnął się z czułością i przytulił ją do siebie. – I wcale nie wyglądasz jak pokraka. Ty jesteś Tova!

Marco zaczął schodzić po zboczu.

Przy samochodzie obok wilków stała Halkatla. Gdy nadbiegła zdyszana Tova, wiedźma o kręconych blond włosach miała bardzo niepewną minę.

– Co to, do licha, jest? – zapytała wskazując samochód. – Z czego to jest zrobione? I do czego służy?

– Zaraz się dowiesz.

Najpierw Tova musiała opowiedzieć wilkom, co polecił im Marco, i zwierzęta natychmiast pobiegły w stronę rozpadliny, żeby tam zaciągnąć wartę. W zamieszaniu zapomniano o bandycie, którego też należało pilnować.

– Hej, Halkatla! – zawołała wtedy Tova z uśmiechem. – Jak tu dotarłaś?

– Marco wezwał Sol, bo ona, jak wiesz, jest naszą pośredniczką – śmiała się młoda wiedźma, która nigdy nie zaznała szczęśliwego życia i która potem przez sześćset lat spoczywała w otchłani zła. – To Sol przekazała mi wiadomość, że mam się natychmiast zjawić tutaj. Myślę, że ona sama też by chętnie tu przyszła.

– W to akurat wierzę! Ale jej czas jeszcze nadejdzie. No dobrze, a teraz ty będziesz musiała się mną opiekować, co nie będzie chyba łatwe. Wskakuj do samochodu!

– Do tego, tu? Nigdy w życiu!

– Ale tam jest bardzo wygodnie, sama zobaczysz. Siadaj tu, obok mnie. To nie gryzie.

– No dobrze. Tylko po co mamy w tym siedzieć? Czy nie powinnyśmy pędzić do Doliny Ludzi Lodu? Nie! Nie wejdę do tego paskudztwa!

W końcu jednak Tova zdołała zapakować swoją niezwykłą przyjaciółkę do samochodu. Te dwie dziewczyny rozumiały się bardzo dobrze i świetnie im było razem. Halkatla spoglądała na Tovę badawczo, kiedy tamta wkładała kluczyk do stacyjki, i podskoczyła z krzykiem, gdy silnik zapalił.

– Nie umrzesz, nie bój się – powiedziała Tova cierpko. No i, oczywiście, Halkatla nie umarła, zrobiła to już sześć wieków temu.

Kiedy jednak samochód ruszył, Halkatla zamilkła i wytrzeszczyła oczy. Trzymała się mocno fotela. Gdy zaś pojazd toczył się w stronę wsi, zawołała:

– Bardzo to praktyczne, niech mnie licho!

– Tak. To rzeczywiście świetny wynalazek. Ale kiedy znajdziemy się między ludźmi, to pozwól mnie mówić, dobrze? I żadnych czarodziejskich sztuczek, żeby cię nie wiem jak korciło!

– Będę się zachowywać jak niewinny baranek – obiecała Halkatla.

Mimo to nie obeszło się bez problemów, kiedy zobaczyła osadę, ruch uliczny i tysiące rzeczy, które nie istniały w Dolinie Ludzi Lodu w czternastym wieku. Wiele razy na minutę wydawała z siebie okrzyki zdziwienia, zachwytu lub obrzydzenia, w końcu Tova zdecydowała, że Halkatla zostanie w samochodzie, a ona sama pójdzie załatwiać interesy. Na wszelki wypadek. Chłopcy z czynnej całą dobę stacji benzynowej rzucali pełne uznania spojrzenia siedzącej w samochodzie Halkatli, a Tova z lękiem stwierdziła, że młodej wiedźmie bardzo się to podoba. Pospiesznie załatwiała wszystkie sprawy, bez trudu znalazła chętnych do pomocy mężczyzn, którzy natychmiast pobiegli do Marca i Gabriela. Samochód dla Marca też pożyczyła bez kłopotów.

Kiedy wsiadła do wozu, syknęła z wymówką:

– Halkatlo, ci młodzi chłopcy cię widzieli!

– Bo tego chciałam – odparła tamta zadowolona.

– Czy w takim razie Ulvhedina też będą widzieli?

– Jeśli nie będzie sobie tego życzył, to nie. Wszystko zależy od nas. Och, Tova, jak dobrze jest znowu żyć! A ile do oglądania! Jakie wrażenia!

Znowu wydała okrzyk pełen radości.

Wyjeżdżały już z osady, żeby niezwłocznie wyruszyć na północ, gdy Tova zobaczyła przy lotnisku oparty o płot motocykl. Zahamowała tak gwałtownie, że Halkatla o mało nie wybiła głową szyby.

– To przecież nasz motocykl! – krzyknęła Tova. – A tam siedzi Nataniel! No tak, oczywiście, on też musiał zasnąć! Tylko dlaczego tu siedzi?

– On i Linde-Lou.

– Jego nie widzę. Chodź, biegniemy do nich!

– Pokaż się, Linde-Lou! – zawołała Halkatla, gdy były już blisko.

Tova zrelacjonowała, co się stało. Nataniel opowiedział swoją historię, a także wyjaśnił, że samolot z Oslo będzie tu lada moment. Zbliżała się ósma rano, a od dawna było jasno.

– Za dużo się dzieje – narzekał Nataniel. – Za dużo jak na jeden raz. Mały Gabriel… Nie powinienem tu tak siedzieć, ale muszę czekać na Ellen. Co robić?

– Czy ty wierzysz w rewelacje Ellen? Wierzysz, że Tengel Zły naprawdę chciał zasnąć? I że wszystko już za nami? – dopytywała się Tova.

– Ja nie wierzę w nic! Jestem zbyt skołowany i zaszokowany, nie mogę zebrać myśli…

– To ta trucizna, którą zjedliśmy w czekoladzie. No, to ja też zaczekam na samolot – postanowiła Tova. – Dowiemy się czegoś więcej.

Nataniel miał wątpliwości.

– Żeby to tylko nie trwało zbyt długo. Ktoś powinien jechać na północ, bo musimy odszukać naczynie z wodą zła, niezależnie od tego, czy Tengel Zły zniknął na zawsze, czy nie. A ty jesteś jedyną gotową do drogi… Ja muszę zaczekać na Hellen, a poza tym chcę się dowiedzieć, co z Gabrielem.

– O niego bym się specjalnie nie martwiła – rzekła Tova. – Jest przy nim i Marco, i Ulvhedin, a poza tym ludzie z okolicy i lekarz.

– Jeśli chłopiec żyje – westchnął Nataniel ponuro. – Nic przecież nie wiemy. Jak my byśmy powiedzieli o tym Karine… Och, niechby już ten samolot przyleciał!

– Wydobyłeś swoją butelkę?

– Owszem, mam ją przy sobie. A czy wiesz, co Ellen zrobiła ze swoją?

Tova pokazała, w którym miejscu została zakopana butelka Ellen.

– Dobrze, że tak blisko – ucieszył się Nataniel.

Przez chwilę czekali w milczeniu. Nagle Tova uśmiechnęła się i zapytała:

– Czy ty niczego nie zauważyłeś?

– Nie, a co?

– Ustały ataki na nas!

– Chyba masz rację! Myślisz, że mimo wszystko powinniśmy wierzyć w sukces Ellen? Że zdołała nas uwolnić od trwającego setki lat przekleństwa?

– Na to wygląda!

I wtedy usłyszeli upragniony warkot silnika.

– Bogu dzięki – szepnął Nataniel. – Nareszcie jest samolot! Linde-Lou i Halkatla, nie pokazujcie się obcym ludziom!

Rikard siedział przy telefonie i rozgłaszał po całej rodzinie radosną wiadomość. Przekleństwo zostało pokonane, teraz ród może świętować odzyskaną wolność, a bohaterką dnia powinna być Ellen. Pięcioro wybranych pojedzie do Doliny Ludzi Lodu, by zawieźć tam jasną wodę i unieszkodliwić zawartość naczynia Tengela, żeby woda zła nie wyrządziła jakichś szkód w miejscowym środowisku. Młodzi wysłannicy powinni tam dotrzeć bez przeszkód, teraz podróż będzie już czystą przyjemnością.

Cały ród nie posiadał się z radości, Ludzie Lodu wprost nie mogli uwierzyć, że to wszystko prawda.

Rikard jednak zapewniał, że Tengel Zły rozwiał się w powietrzu i po prostu zniknął, Ludzie Lodu mogą więc być całkowicie spokojni.

Marco zdołał zejść stosunkowo daleko po stromym zboczu rozpadliny, w której płynęła rzeka. Ale jeszcze nie dość daleko. Dlatego z wdzięcznością powitał mężczyzn z osady, którzy przynieśli liny i teraz podawali mu jedną. Obwiązał się mocno w pasie i ubezpieczany z góry, mógł ruszyć dalej.

– Czy chłopiec żyje? – zapytał lekarz ratowników stojących nad urwiskiem.

– Nie wiemy – odpowiadali. – Biedny malec! Samotny w takiej sytuacji!

Oni bowiem nie widzieli Ulvhedina siedzącego obok dziecka. Widzieli tylko małą skuloną figurkę na straszliwie wąskiej półce skalnej i niezwykle odważnego mężczyznę, który do niego schodził. Żaden z nich nigdy by się na nic takiego nie zdobył!

Marco był już tak blisko Gabriela, że widział dokładnie wszystkie szczegóły dziecinnej postaci. Pod nimi huczała spieniona rzeka, bryzgi wody leciały w górę i osiadały jak rosa na ubraniu. W sercu czuł ból. Choć z całych sił natężał wzrok, nic dostrzegał śladu życia w skulonym ciele chłopca.

Mały samolot wylądował.

Rozpromieniona Ellen opowiadała z najdrobniejszymi szczegółami, jak doszło do tego, że Tengel Zły przekazał jej informację, iż czuje się zmęczony i opuszczony przez wszystkich w obcym dla siebie świecie i pragnie wyłącznie spoczynku. Na zawsze. Podziękowali pilotowi, zapłacili i ruszyli w stronę miejsca, gdzie Ellen zakopała swoją butelkę.

Nataniel mówił niewiele. Był po prostu szczęśliwy, że Ellen znowu jest przy nim, i zamierzał później wyrobić sobie pogląd w sprawie nieoczekiwanej zmiany postawy Tengela. Nie opuszczała go myśl, że jeśli to prawda, jeśli niebezpieczeństwo naprawdę minęło… Tak, to w końcu będzie mógł wyznać Ellen miłość. Będzie mógł wziąć ją w ramiona, tak jak o tym od wielu miesięcy nieustannie marzył.

Tova przyglądała się idącemu obok niej Morahanowi. Wiedziała, że to człowiek skazany na śmierć. I bardzo dobrze rozumiała Ellen, która zabrała go ze sobą. Tova postąpiłaby tak samo. Ten bardzo żywotny młody człowiek budził sympatię od pierwszego spojrzenia, i to nie tylko dlatego, że los obszedł się z nim tak brutalnie. Tovie podobało się w nim wiele. To jego dyskretne milczenie, kiedy oni roztrząsali swoje sprawy, jego uprzejmość i życzliwość…

Postanowiono, że Morahan pojedzie z nimi samochodem na północ. Przedtem jednak musieli wrócić nad urwisko, bo nie przestawali myśleć o Gabrielu. Szli szybko, a Ellen usta się nie zamykały. W sercach wszystkich narastał niepokój o chłopca. Ale przecież był przy nim Marco, ta myśl dodawała otuchy.

– Wiecie, co sprawia, że nie mam wątpliwości co do Tengela Złego? – zapytała Ellen. – To, że wtedy nie zjawiła się Villemo, żeby mnie ochraniać. Wynika z tego, że jej opieka nie była potrzebna.

– Mylisz się – powiedziała Tova. – Halkatla mówiła mi, że Villemo nie została wpuszczona do tego „Chabra”. Siła woli Tengela Złego była silniejsza niż jej. Chciał być z wami sam, z tobą, Ellen, i z Morahanem, uczynić z was posłuszne sobie narzędzia. Ale to przecież nie musi oznaczać niczego innego niż to, co sądzi Ellen, że mianowicie pragnął tylko spoczynku. O cholera, a po co ci kretyni tam idą?

Na płytę niewielkiego lotniska weszło czworo czy pięcioro tamtych drani, którzy wciąż atakowali samochód. Na razie byli jeszcze daleko.

– Ale idioci! – zawołała Ellen. – No jasne, nie dotarła do nich wiadomość, że walka skończona, a ich pan zniknął. Działają na własną rękę!

– Tova! – zawołał Nataniel. – Weź Morahana i pędźcie jak najszybciej do samochodu! I nie oglądając się na nic jedźcie na północ. Musicie zawieźć do Doliny Ludzi Lodu przynajmniej twoją butelkę. My z Ellen przyjedziemy później motocyklem. Najpierw wykopiemy jej butelkę i dowiemy się, co z Gabrielem. Ale przede wszystkim spróbujemy zatrzymać tych tam…

Ellen była zrozpaczona.

– Więc znowu walka? Mimo że wszystko układało się już tak dobrze?

Nataniel nie odpowiedział. Zdawał sobie sprawę, iż Linde-Lou jest z nimi, kątem oka widział, że Tova i Morahan zniknęli za hangarem, bo tamtędy chcieli się dostać do samochodu. On sam ruszył wprost na spotkanie napastników.

– Wejdź do hangaru, Ellen – powiedział. – Nie chcę, żebyś w tym uczestniczyła. Poczekaj tam na mnie!

– Ale ja…

Machnął bardzo stanowczo ręką. Posłuchała spłoszona, choć ustępowała bardzo niechętnie. Kątem oka spostrzegła Villemo i uśmiechnęła się drżącymi wargami do swojej opiekunki.

Nataniel podszedł do napastników.

– Walka skończona! – zawołał. – Nie macie już szefa.

Oni jednak szli na niego niczym roboty. Widział zacięte twarze, nie dostrzegał w nich wahania, raczej upór. Tengel Zły wiedział, kogo wybrać, to pewne.

Był wśród nich jeden, którego Nataniel przedtem nie widział. Boże, cóż to za człowiek? Czegoś równie odpychającego nie spotkał w życiu.

– Gotowe! – zawołał właśnie ten do pozostałych.

– Gotowe, numerze jeden! – odparł któryś z tamtych.

A, więc to ten numer jeden, o którym opowiadali Tova i Marco! Ten, którego wszyscy się bali! I nie bez powodu, myślał Nataniel.

W następnej sekundzie jednak musiał zająć myśli czym innym. Tym razem napastnicy nie byli uzbrojeni w noże. Mieli broń palną! Kule świstały Natanielowi koło uszu. Zdążył tylko zauważyć, że nad okolicą toczy się coś w rodzaju trąby powietrznej. Wichura ominęła hangar i stojący na placu samolot, które pewnie by się jej nie oparły, ale ławki i inne drobne przedmioty latały w powietrzu. Tajfun i Demony Wichru, ucieszył się Nataniel. Nadal czuwają.

Zdążył dopaść do hangaru, gdy rozległy się przerażone wrzaski napastników, którzy przelecieli zupełnie bezradni nad ziemią, gnani wiatrem. Zrobiło mu się niedobrze na myśl o tym, że gdzieś dalej, w innym miejscu, zostaną z całą siłą ciśnięci na ziemię.

Wpadł do hangaru, Ellen biegła mu na spotkanie.

– Niebezpieczeństwo minęło – zdołał wykrztusić, przyciągnął ją do siebie i mocno przytulił.

– Nataniel, najdroższy, tak się bałam – wyszeptała.

Ujął jej twarz w ręce i po raz pierwszy poczuł na wargach delikatny dotyk jej ust. Miał wrażenie, że pogrąża się w cudownym śnie. Nareszcie wolno im okazywać swoje uczucia, nic już nie może im w tym przeszkodzić!

Najpierw nie reagowali na ostrzegawcze wołania. Słyszeli, że to Villemo krzyczy, ale nie byli w stanie zajmować się niczym innym, jak tylko sobą i tym gwałtownym uczuciem, które nareszcie mogło się ujawnić. Nagle jednak krzyknął Linde-Lou i Ellen otworzyła oczy.

Zdążyła zobaczyć tego obrzydliwego człowieka, którego tamci nazywali numerem jeden, jak wbiega do hangaru z granatem w uniesionej ręce. Krzyknęła. Nataniel rozejrzał się przerażony, wszystko dokonało się dosłownie w ułamku sekundy. Ellen poczuła rozdzierający ból, a cały hangar wypełniło oślepiające światło, uświadomiła sobie, że Nataniel przyciska ją gwałtownie do siebie, po czym ogarnęła ją wielka błogość.

Płynęła w jakiejś bezkresnej przestrzeni, nieśpiesznie, jak na zwolnionym filmie, nie wiedziała, ani kim jest, ani gdzie się znajduje, straciła wszelki kontakt z buzującym dopiero co życiem i opadała coraz niżej i niżej w czarną otchłań.

Nataniel! Zachowaj Nataniela przy życiu! To była jej ostatnia myśl. Bolesna przed chwilą świadomość, że uśmierciła go poprzez okazanie mu swej miłości, przestała dokuczać. Wszystko gasło, rozpływało się w miłosiernej nicości.

W bezdennej przestrzeni, w której się znalazła całkiem sama, słychać było jakieś śpiewne zawodzenie.

Nataniel ocknął się na moment. Nieznośny ból rozrywał jego ciało, dostrzegał te głębokie wibracje i tę ciemną pustkę, która oznaczała śmierć. Jego ręce, które wciąż obejmowały Ellen, były puste. Ellen odeszła. Głos Linde-Lou mówił coś o Wielkiej Otchłani…

Tova jak szalona gnała samochodem na północ. Zdawało jej się, że słyszy strzały, ale kiedy w chwilę później zobaczyła przetaczającą się nad lotniskiem trąbę powietrzną, uśmiechnęła się złośliwie i z ulgą. Demony Wichru czuwają!

Ujechali już kilka mil, gdy siedzący obok niej Morahan się odwrócił.

– Ktoś nas ściga – powiedział bezbarwnym głosem.

– Ci przeklęci idioci! Czy do nich nie dociera, że zabawa skończona? – syknęła przez zęby. – Jesteśmy wolni, czy to tak trudno pojąć, baranie łby?

Przyspieszyli, ale szybki samochód za nimi zrobił to samo.

Zbliżał się nieubłaganie.

I nagle padł strzał, pierwszy. Kula przeleciała nie czyniąc szkody, ale za nią posypały się następne. Morahan zsunął się na podłogę, Tova starała się być jak najmniejsza.

Samochód gwałtownie skręcił w bok.

– Cholera, trafili nas w koło – syknęła Tova. Zahamowała.

– Wyskakuj i uciekaj w las! Nie mogą nas złapać!

W kilka sekund później przedzierali się przez gęste zarośla. Słyszeli zatrzymujący się samochód prześladowców.

– Ja nie dam rady – jęknął Morahan bez tchu. – Uciekaj, ja ich tu zatrzymam.

– Do cholery, nie gadaj głupstw! – krzyknęła Tova i chwyciła go za rękę. – Nigdzie się bez ciebie nie ruszę! Idziemy!

Ciężkie kroki w lesie słychać było coraz wyraźniej.

Marco już prawie dotarł do nie dającego znaku życia Gabriela, kiedy nagle z lasu wybiegł na urwisko jakiś człowiek.

Mężczyźni, którzy stali na krawędzi, byli całkowicie pochłonięci tym, co działo się na dole. Już zaczynali mieć nadzieję, że uda się wydostać chłopca. Inna sprawa, czy dziecko żyje.

Dlatego nikt nie zauważył obcego. Ten zaś przyniósł ze sobą siekierę i teraz jednym ciosem odciął przywiązaną do sosny nad urwiskiem linę, na której drugim końcu wisiał Marco.

Lina zsuwała się ze skały jak węgorz i o mało nie pociągnęła za sobą kilku spośród stojących nad urwiskiem mężczyzn. Ledwie uszli z życiem. Marco jednak runął w dół do huczącej rzeki.

Nie było tam już żadnego występu skalnego, który mógłby złagodzić upadek.

Zadzwoniono do drzwi domu w Lipowej Alei.

Mali poszła otworzyć.

Na zewnątrz stał jakiś kościsty mężczyzna o przerzedzonych włosach, starannie zaczesanych tak, by pokryć widoczną łysinę. Był dobrze ubrany, miał na sobie angielski płaszcz z wielbłądziej wełny, elegancki szalik na szyi, białe buty. Mali wydawało się, że jego zachowanie jest cokolwiek wyniosłe, ale nie mogłaby mu tego wprost zarzucić. Nie, nie, sprawiał wrażenie człowieka kulturalnego. Chociaż te przeciwsłoneczne okulary mógłby sobie chyba darować.

Zdecydowanie jej się natomiast nie spodobał zapach, mocne perfumy, które jednak nie pokrywały jakiegoś niezbyt wyraźnego, ale bardzo nieprzyjemnego odoru.

– Dzień dobry, nazywam się Per Olav Winger. Reprezentuję tę oto firmę sprzedającą odkurzacze (podał Mali wizytówkę) i słyszałem, że odkurzacz państwa się zepsuł. Pomyślałem, że być może byliby państwo zainteresowani kupnem nowego.

– Co pan powie? – zdziwiła się Mali. – Nic mi nie wiadomo o zepsutym odkurzaczu. Ale proszę poczekać, zapytam teściową.

Odwróciła się i już miała odejść, ale przecież wiedziała, czego wymaga uprzejmość.

– Proszę, niech pan wejdzie! – powiedziała, po czym zostawiła go samego.

– Benedikte! – zawołała. – Czy to ty mówiłaś komuś o zepsutym odkurzaczu? Jest tu pewien pan, który… Benedikte! Nie ma jej, pewnie wyszła do ogrodu. Proszę mi wybaczyć, panie Winger! To nie potrwa długo…

Jej głos cichł gdzieś w głębi domu.

Per Olav Winger przekroczył próg. Zdjął ciemne okulary i odsłonił oczy. Wąskie szparki o brudnożółtej barwie, pozbawione życia, jakby stawały się takie przez setki tysięcy lat.

Na jego twarzy pojawił się ohydny, triumfujący uśmiech. Nareszcie, nareszcie znalazł się we wnętrzu domu w Lipowej Alei, w głównej siedzibie Ludzi Lodu!

Загрузка...