ROZDZIAŁ VI

Irlandczyk Morahan dotarł do Norwegii. Zatrzymał się w tanim hotelu, bowiem jego podróżna kasa nie była zbyt zasobna.

Lot dał mu się bardziej we znaki, niż się spodziewał i teraz leżał na łóżku bez sił. Ledwie był w stanie zrzucić buty.

Czy naprawdę jest ze mną tak źle, myślał wsłuchując się w swój bolesny, płytki oddech. Jakby powietrze nie chciało wchodzić do płuc, jakby mógł oddychać tylko szczytami. „Gdyby było zajęte tylko jedno płuco – mówił doktor – wtedy można by pomyśleć o operacji. Ale oba… Nie! A poza tym przerzuty objęły też inne organy”.

Ian Morahan leżał w obcym kraju, w którym nie znał ani jednej żywej duszy, i czuł, że ogarnia go wielki lęk. Uświadamiał sobie teraz, że w gruncie rzeczy nie ma nikogo. Nie tylko tutaj, w Norwegii. Bo kogóż właściwie miał w Anglii? Kilku kolegów z pracy, z którymi mógł się napić piwa, popatrzeć na telewizję. Tych parę historii z dziewczynami dawno się zakończyło. Zresztą z żadną z nich nie chciał się zaprzyjaźnić. Z rodzeństwem nie utrzymywał kontaktów.

Kto po mnie zapłacze? Dobry Boże, kto po mnie zapłacze?

Jak większość Irlandczyków Morahan był katolikiem. Trudno byłoby jednak twierdzić, że w ciągu ostatnich piętnastu lat oddawał się jakimkolwiek religijnym praktykom. Teraz szukał Boga, ale go nie znajdował.

I pewnie tak było sprawiedliwie; religia nie powinna stanowić jedynie ostatniej ucieczki, o której człowiek myśli, kiedy mu śmierć zagląda w oczy.

Jego desperackie poszukiwanie jakiegoś punktu oparcia dowodziło z jeszcze większą ostrością, jak bardzo jest samotny. Normalnie był człowiekiem silnym psychicznie, teraz jednak znalazł się w sytuacji wyjątkowej.

Po co tu przyjechał? Co ma w tym kraju do roboty? Dotychczas zdążył zobaczyć tylko pokryte śniegiem góry i wymarłe doliny, kiedy gęste chmury na moment się rozstąpiły i dostrzegł z samolotu skrawek ziemi. A Oslo? Zimne, mokre, niegościnne. Wiosna taka jak w Anglii miesiąc temu. Szarobure miasto, stwierdził z goryczą. Chociaż akurat do takich miast był przyzwyczajony po Liverpoolu, a przedtem Dublinie.

Krewni matki mieszkali gdzieś na północy, w Nordland. Tak mu powiedział kierowca taksówki, którą jechał z lotniska Fotnebu, gdy zapytał o Sandnessjoen. Bardzo tam ładnie, tylko trudno się dostać. (Tak twierdził mieszkaniec Oslo przekonany, że wszystko na północ od Trondheim to dzikie pustkowia). Miasteczko przemysłowe, ale bardzo ładna okolica, skaliste wysepki na morzu, czyli szkiery.

Przemysłowe miasteczko? Jakby nie dość znał przemysłowych miast! Nie to przyjechał oglądać w Norwegu. Matka opowiadała o pięknej przyrodzie, takiej czystej… Ale to było, oczywiście, dawno temu. Przemysł ma zwyczaj plenić się jak rzęsa na stawie.

Mimo wszystko zdołał ustalić, że do tego Sandnessjoen jest daleko, a właśnie teraz kolejna podróż wydawała mu się czymś niewykonalnym. Chciał jedynie spać. Odpoczywać i uwolnić się od bólu, który w ostatnich dniach stawał się coraz trudniejszy do zniesienia.

Odczuwał potrzebę napisania do kogoś, opowiedzenia o sobie. O podróży. O swoich cierpieniach, o lęku i o samotności.

Nie znał jednak nikogo, do kogo mógłby napisać.

Coś ty właściwie zrobił ze swoim życiem, Oanie Morahan?

Zawsze był samotnym wilkiem i czuł się z tym dobrze, zresztą nie zastanawiał się. Teraz zrozumiał, że człowiek jest w dużo większym stopniu zwierzęciem stadnym, niż myślał.

Ogarnęły go mdłości. Taki był zmęczony…

Uwięziony w grocie w Górach Harcu Tengel Zły krzywił swoją budzącą grozę twarz.

Coś się stało, był tego prawie pewien. Musiało się stać, nie bez powodu był taki niespokojny w ostatnich dniach. I co więcej, nie ma to nic wspólnego z tymi przeklętymi Ludźmi Lodu, którzy mu gdzieś wszyscy zniknęli. Nie, nie, przyczyna, dla której szukał ich właśnie teraz, była zupełnie inna.

Ktoś znowu próbował wydobyć z instrumentu jego tony! I to z prawdziwego fletu tym razem, a nie z jakiejś idiotycznej fujarki czy co to tam było ostatnio.

Przed ponad dwudziestu laty…

Jak długo musi jeszcze czekać?

Teraz, teraz powinno się to stać!

Ale tylekroć przedtem doznawał rozczarowania.

Oszukiwano go! Głupi ludzie go oszukiwali. Przede wszystkim jednak ci… Och, był taki wściekły na swoich potomków, że gniew o mało go nie zadławił.

Zostać oszukanym, zdradzonym przez własną krew, a przecież na nich liczył. Ich zaprzedał Złu, by móc otrzymać władzę, bogactwo, sławę i życie wieczne. Czy oni naprawdę musieli mu to zrobić.

Ale jeśli to prawda… Te słabe przeczucia z ostatnich dni… Jeśli ktoś szykuje się do odegrania jego sygnału, to będzie miał możność się zemścić! Wyłapie wszystkich niewiernych, jednego po drugim. To będzie pierwsze, co zrobi, niech no tylko się podźwignie! Nie zazna bowiem spokoju w swoim ziemskim królestwie, dopóki choć jedno z nich pozostanie nie ukarane, nie starte z powierzchni.

Nie, na tym wcale nie koniec! Dobrze wiedział, że nie wystarczy tylko samo usunięcie ich z ziemi, tych fałszywych obciążonych dziedzictwem. Prześladowali go przecież jeszcze bardziej po śmierci, i to właśnie ci, którzy mieli być powolnymi narzędziami w jego rękach. Znał ich wszystkich. A przynajmniej prawie wszystkich. Najgorszy jest, oczywiście, Targenor, rodzony syn Tan-ghila, i ta jego bezwstydna matka, Dida. Ale oprócz nich jest jeszcze wielu. Tengel Dobry, który nieustannie łamał jego przekleństwo, odbierał mu moc. I wiedźma Sol, która zapowiadała się tak dobrze…

Zdrajcą jest też Trond, ten, którego prawie miał w swojej mocy, ale który mu się wymknął, bo został zabity, zanim na dobre pojął, iż należy do Tan-ghila.

Ulvhedin. Tula… O zgrozo! I co się właściwie z nią stało? Mar! Jego Tengel Zły był absolutnie pewien, ale przyszła ta… ta… nie, nie jest nawet w stanie wymówić jej imienia! Przekabaciła na swoją stronę jego najwierniejszego wasala, Mara, żeby już nie wspominać o innych sprawach, których się dopuściła!

Za każdym razem, gdy Tengel Zły wspominał Shirę, dostawał mdłości. I nie bez powodu, bo się jej po prostu śmiertelnie bał.

Ale Shira była jedynie duchem. Nie mogła go zaatakować sama, musiała mieć do pomocy żywego człowieka.

A tych on postara się wykończyć jak najprędzej! Coraz bardziej zagniewany przypominał sobie kolejno wszystkich swoich niepokornych potomków.

Heike mógł był stać się kimś niepospolitym, ale z niego już od dzieciństwa był odszczepieniec, który przeszedł na stronę dobra. Na myśl o tym Tengel Zły poczuł w ustach smak żółci.

Och, było ich mnóstwo, tych, którzy mieli zostać jego niewolnikami ale odwrócili się od niego. Taki Sigleik, na przykład. Jahas i Estrid, para idiotycznych klownów. Ingrid… I gromada głupków z Taran-gai, chociaż akurat nimi nie ma się co przejmować.

Nie, gorsi są ci, którzy jeszcze chodzą po ziemi. Żywi. I nie ci nudziarze, normalni, ani staruchy jak Benedikte. Jest jednak jeszcze troje…

Tengel Zły wciągnął powietrze tak gwałtownie, że nad legowiskiem uniósł się kłąb śmierdzącego pyłu i rozszedł po pieczarze. W lesie sójka spadła martwa na ziemię, kora osypała się z pni sosen.

Jest jeszcze troje…

Ludziom Lodu udało się ich ukryć przed nim.

Jedno z nich już, już prawie kiedyś miał w swoich rękach. Tę, którą nazywają Tova. Ale w ostatniej chwili została mu odebrana. Z początku stała po jego stronie, później nakładli jej do głowy tych swoich głupot i przeszła do nich. Ona też, przeklęte dziewuszysko!

Tan-ghil, jako się rzekło, nigdy nie był człowiekiem wykształconym, jego zasób słów był poniżej wszelkiej krytyki.

Jest jeszcze dwoje…

Na jednego liczą najbardziej, jest dla nich wszystkim. Co też sobie wyobrażają te baranie łby. Tengelowi udało się kiedyś zobaczyć chłopaka. Wie nawet, jak ten nędznik ma na imię. Nataniel.

Nic groźnego. Taki tchórz, że nawet nie stanie do otwartej walki.

Tengel zadrżał. Ale ten trzeci… Ten trzeci jest dużo Gorszy. Ku swojemu wielkiemu rozgoryczeniu Tengel nie wiedział o nim nic pewnego. Nie wiedział nawet, czy to mężczyzna, a może to nie jedna osoba, lecz dwie albo trzy, wszystko to było nader niejasne. Chociaż nie, to jedna osoba!

Tego przeciwnika ukryli przed Tengelem tak skutecznie, że zaledwie przeczuwał jego istnienie. Tylko raz, wtedy w Japonii, kiedy Tengel Zły widział Tovę i kiedy na moment mignął mu Nataniel, wtedy miał też wrażenie, że wyczuwa obecność tamtego gdzieś w pobliżu, w obłokach mgły. Ale nie zobaczył niczego, nawet nie zdołał się dowiedzieć, kim, albo czym, tamten jest.

Nie, to nie może być tylko jeden człowiek, musi ich być więcej! Żadna ludzka istota nie mogłaby żyć setki lat i być przez cały czas tak samo silna. Tu musi w grę wchodzić kilkoro! Może syn i wnuk pierwszego?

Jakkolwiek jest, ten przeciwnik wydaje się groźny. W ciągu ostatnich stuleci raz po raz stawał Tengelowi Złemu na drodze. Unicestwiał tych, którzy zdawali się być niepokonani. Jak na przykład Nerthus-Tyra, najlepszego sprzymierzeńca, jakiego Tengel kiedykolwiek miał. Albo… O wstydzie i hańbo: Heydricha, w którego Tengel osobiście się wcielił! Nawet wtedy nie udało mu się go zobaczyć, lecz nie ulega wątpliwości, że on tam był.

Tengel chciał zgrzytać zębami w bezsilnej wściekłości, lecz stan jego uzębienia był dość lichy. Poza tym gęba przypominała raczej ptasi dziób.

Wszystkie żywe stworzenia pospiesznie opuściły grotę, w której się znajdował. Instynkt podpowiadał im, że zanosi się tu na coś niebezpiecznego.

By się trochę uspokoić, ugasić bezsilny gniew, Tengel Zły zaczął myśleć o czym innym, o sprawach przyjemniejszych.

Zajął się swoimi pomocnikami.

Roześmiał się sam do siebie złowieszczo. Tamci powinni wiedzieć, kogo on będzie miał do pomocy, kiedy przyjdzie co do czego! Te nieszczęsne tchórze z Ludzi Lodu będą musiały błagać o wsparcie swoich śmiesznych przodków.

On bowiem ma naprawdę groźnych sojuszników.

Przede wszystkim własnych potomków, tych szczerze mu oddanych, naprawdę wiernych i godnych zaufania spośród obciążonych dziedzictwem zła. I nie jest ich wcale tak mało! Żeby zacząć od tych, którymi się w ogóle dotychczas nie zajmował, od Taran-gaiczyków, wśród których znajdują się prawdziwe perły.

Jak na przykład jego rodzony syn, Zimowy Smutek. Swoją drogą co to za śmieszne imię dla takiego zbója! Zimowy Smutek robi bardzo dobre wrażenie. (Oczywiście, czyż bowiem nie jest synem samego Tan-ghila?) Ale pod urodziwą powierzchownością kryje się dusza, którą Tan-ghil ceni naprawdę wysoko. Pomyśleć tylko, co potrafi… uprowadzać cudze żony, wykorzystywać je, a potem składać z nich ofiary w blasku księżyca! To się nazywa syn! Tyle oto Tan-ghil wiedział o Taran-gaiczykach. Głównym źródłem tej wiedzy był właśnie Zimowy Smutek. Ojciec obiecywał sobie, że będzie miał z niego wielki pożytek, kiedy czas zwycięstwa nadejdzie.

W tamtym plemieniu byli jeszcze Kat i Kat-ghil, zwolennicy Shamy, to oni odpowiadali za złą, gwałtowną śmierć i zawiedzione nadzieje. Kat i Kat-ghil znali mnóstwo czarodziejskich sztuczek, więc Tan-ghil będzie miał z nich pomoc w walce z Ludźmi Lodu.

O, ale to nie koniec, miał tam przecież jeszcze potomka imieniem Strach, który składał ofiary z małych dzieci swoim tajemniczym duchom i bóstwom. Świetny chłopak! A do tego Oko Zła, chyba najbardziej okrutny ze wszystkich. No tak, kiedyś był jeszcze Mar, ale ten nędznik opuścił swój posterunek dla jakiejś cholernej dziewuchy, dla takiej smarkatej… Nie, nie wolno o niej myśleć, rozchmurz się, Tan-ghilu!

W Norwegii także zdobył wielu oddanych pomocników. Rozsądne stworzenia, które wiedzą, co jest dla nich dobre. Ghil Okrutny, na przykład. Jak wszyscy zmarli zwolennicy Tan-ghila spoczywał w otchłani zła. Zostanie stamtąd wyprowadzony, gdy Tengel Zły urządzi swój mały prywatny Sąd Ostateczny.

Ala myśl o tym zachichotał radośnie.

Następny jest Olaves Krestierssonn. O, to jest człowiek wedle jego gustu! Tego wezwie jako pierwszego gdy trzeba będzie rozprawić się z tymi zdrajcami z Ludzi Lodu, którzy opowiedzieli się po niewłaściwej stronie. Poza tym są jeszcze kobiety, Guro i Ingegjerd, tak, tak są nie najgorsze. Wierne i złe do szpik u kości, ale niespecjalnie interesujące, niestety.

Co innego Halkatla! Tengel od początku żywił słabość do Halkatli, samotnej wiedźmy. I z niej będzie miał pożytek! Jej czarodziejskie zdolności są wręcz nieograniczone, a przy tym potrafi uwodzić mężczyzn i doprowadzać ich do zguby. Może udałoby jej się uwieść tego głupka Nataniela?

Tengel cieszył się na samą myśl o tym, że wkrótce wezwie Halkatlę.

Paulus to inny wierny sługa. Młodzieniec, nie ma jeszcze siedemnastu lat, ale zaprzedany złu.

No i wreszcie jego trzy ulubione wiedźmy. Przepiękna Tobba, która mordowała swoich kochanków po zakończeniu miłosnego aktu. Vega, „kobieta nad jeziorem”, i Hanna. Hannie towarzyszy Grimar. Świetna para, która może dokonywać cudów!

I jeszcze jeden młodzieniec: Kolgrim. Zaledwie czternaście lat. Dlaczego to dziecko musiało umrzeć, skoro zapowiadało się tak dobrze? No, ale mimo to zdążył zabić Wybranego, tego który jakoby miał uratować Ludzi Lodu, uwolnić ich od niego, od Tan-ghila.

Pogrążony w półdrzemce Tengel Zły znowu zachichotał. Rozkoszne wspomnienia!

Solve to też dobry chłop. Ale przypadkiem trafił na przesądnych mieszkańców południowej Europy. Niedobrze!

Ulvar… Dlaczego wszyscy najlepsi muszą umierać tak młodo? Czy nie mogliby zachowywać się ostrożniej? Ulvar byłby mu jeszcze potrzebny na ziemi. Ale niech tam… Jako duch też może swoje zrobić!

I Erling Skogsrud. Ten nadal żyje. Okropnie tępy łeb, ale lojalny i odporny na rany, nie można mu wyrządzić krzywdy. No, prawie nie można.

Tengel powinien był mieć pomocnika wśród żyjących, ale Tova zdradziła.

Co tam, pal ją licho, Tengel ma możliwości, o których Ludziom Lodu nawet się nie śniło. Oj, oj, ale będą niemile zaskoczeni! Współpracownicy Tengela z niewidzialnego świata są niewiarygodnie silni. Tamci nieszczęśnicy nie mają żadnych szans obrony.

Wszystkie złe bóstwa świata zostały mu podporządkowane albo będą, kiedy czas nadejdzie. Jak myślą Ludzie Lodu, czym on się zajmował przez długie lata bezczynności w tej przeklętej górskiej dolinie? Potajemnie, w czterech ścianach swojego domu, przywoływał wszelakie złe moce. Ariman jest jego niewolnikiem. Podobnie Kali. Baal i Moloch nie żyją, ale Iblis i Szatan, rzecz jasna, egzystują, i będą istnieć dopóty, dopóki głupi ludzie będą w nich wierzyć. Tak, tak… Już dawno temu, kiedy jeszcze był na to czas, podporządkował swojej władzy Shamę i cztery duchy w Taran-gai. Cztery żywioły: Ogień, Ziemia, Powietrze, Woda, i Kamień, czyli Shama. Wszyscy są w jego mocy. Dla Ludzi Lodu nadchodzą naprawdę ciężkie czasy!

Och, czego ta piątka nie potrafi dokonać! Same żywioły są w stanie stłumić każdy bunt.

Ostatniej zimy Tengel Zły wysłał w świat swoich szpiegów. Tak jest. Ludzie Lodu nic o tym nie wiedzieli, nie mogli się nawet domyślać, kto to. Wysłannicy przez pół roku obserwowali Lipową Aleję i inne domostwa krewniaków. Obserwowali z ukrycia i raportowali.

Ci szpiedzy to też posłuszne narzędzia w jego rękach. Będzie się mógł nimi w odpowiednim czasie posłużyć. Naprawdę, pomocników jest wielu, ale najlepsze są duchy z Taran-gai.

Tan-ghil chrząkał przez chwilę zadowolony i zapadł w sen.

Graj, mój flecie! Graj! Jestem gotów!

Zgromadzeni w Górze Demonów w wielkiej amfiteatralnej sali szykowali się do ostatniego aktu spotkania.

Tun-sij, szamanka z Taran-gai i Nor, po raz drugi wstąpiła na podium. Przemówiła do wszystkich głosem pełnym szacunku:

– Nieco wcześniej dzisiejszej nocy wspominano tu o bogach z Taran-gai i o pięciu duchach. Powiedziano, że być może one już nie istnieją, skoro lud, który w nie wierzył, wymarł. Zastanawiano się również, po czyjej stronie ewentualnie stoją i czy Tan-ghil nie podporządkował ich swojej mocy. Nie życzymy sobie widzieć tu Shamy, bo na nim w żadnym razie polegać nie można. Bogowie natomiast już za moich czasów byli w znacznej mierze skamieniali, albowiem wierni odsuwali się od nich i w miarę upływu czasu zwracali ku duchom. I właśnie owe cztery duchy… Jeśli jeszcze istnieją, byłyby bardzo ważne, przynajmniej dla nas, Taran-gaiczyków. Pamiętajmy, że one władają ogniem, ziemią, powietrzem i wodą! Czego chcieć więcej?

Wszyscy podzielali jej pogląd.

– Czy jednak możemy na nich polegać? – zapytał Heike.

– W każdym razie lepiej, żebyśmy my się nimi zajęli, niż żeby miał to zrobić Tan-ghil.

– Oczywiście, Tun-sij, masz rację!

– Dlatego chciałabym prosić szanowne zgromadzenie, by wolno mi było je wezwać, teraz, tutaj. Jako szamanka z Taran-gai znam rytuał, wiem, jak należy postępować, ale podczas swego ziemskiego życia nigdy bym się nie odważyła na taki bezbożny czyn. Teraz sytuacja jest odmienna, a duchy z Taran-gai nie mają już wiernych, którzy by ich czcili.

Tula zaproponowała, żeby wszyscy, drogą głosowania, wypowiedzieli się, czy chcą wezwać duchy, i wynik był w stu procentach za. Nikt nie odczuwał zmęczenia, wszyscy natomiast chcieli jak najdłużej uczestniczyć w tym niezwykłym spotkaniu.

– Wspaniale! – rzekła Tula. – Tylko że pewnie macie już dość siedzenia na tej sali, a poza tym, Tun-sij, nie sądzisz, że łatwiej ci będzie pracować na świeżym powietrzu?

– Rzeczywiście, tak myślę. I bardzo bym chciała prosić o wsparcie moich kolegów, że tak powiem, po fachu, jeśli wolno…

– Naturalnie! Weź sobie do pomocy, kogo tylko chcesz – uśmiechnęła się Tula. – I cała reszta również, bardzo proszę za mną na taras! Mamy tutaj taras, który znakomicie się nadaje dla naszych celów.

Tun-sij jednak powstrzymała ją jeszcze raz, trącając delikatnie w ramię. Aż dziw, jak te dwie kobiety się znakomicie rozumiały nawzajem. I ile szacunku Tula okazywała szamance!

– Gdybyście zechcieli mi wybaczyć – powiedziała Tun-sij. – Obawiam się, czy cztery duchy Taran-gai zdecydują się pokazać wobec tak wielu obcych ludzi i demonów.

– Jasne, to zrozumiałe! Chcecie więc zostać sami?

– Niezupełnie sami, ci najważniejsi w walce z Tengelem powinni z nami zostać, żeby wzmocnić to, co robimy, i żeby dowiedzieć się, po której stronie opowiedzą się duchy.

– Jesteś bardzo mądrą kobietą, Tun-sij. Kogo chcesz zaprosić?

Szamanka zastanawiała się przez chwilę.

– Pięcioro wybranych. (Gabriel głęboko wciągnął powietrze). I siedmioro najważniejszych w rodzinie Ludzi Lodu. Ale ponieważ Marco i Nataniel należą do obu grup, więc łącznie będzie to dziesięć osób. Poza tym chciałabym zaprosić po jednym przedstawicielu każdej grupy. Czy to będzie możliwe?

– Oczywiście, dziękujemy ci.

– I jeszcze ktoś – dodała Tun-sij z wesołym uśmiechem.

– Kto taki?

– Ty, oczywiście, Tula. Jeśli chcesz.

– Nigdy bym nie pomyślała, że mnie wybierzesz – roześmiała się Tula. One naprawdę rozumiały się wspaniale. – Pozostali nie muszą być rozczarowani! – zawołała jeszcze. – Będziecie uczestniczyć w czym innym. Nasi gospodarze zaprowadzą was do dużej sali rycerskiej, będziecie mogli ze sobą porozmawiać i robić wszystko, na co wam przyjdzie ochota. I jeszcze wy, bezpańskie demony, choć teraz już nie bezpańskie, wy pewnie chcecie stąd wyjść i polatać trochę w górach? Proszę bardzo, zostaniecie obsłużeni na zewnątrz, konioludzie wskażą wam drogę.

Wspaniała gospodyni, Tula, pomyślała o wszystkich.

– Potem spotkamy się przy pysznym obiedzie! – zawołała na zakończenie.

– A właśnie, skoro już o tym mowa – wtrącił Tengel Dobry. – Co z naszymi znakomitymi gospodarzami, konioludźmi? Czy one również wezmą udział w walce?

– Nie – odparła Tula. – One nie. Są przedstawicielami świata zwierzęcego, a zwierzęta powinny pozostawać poza zasięgiem władzy Tengela Złego.

– To bardzo rozsądne – zgodził się Tengel Dobry.

– Powinniście też wiedzieć, wy wszyscy, którzy być może znajdziecie się w opałach, że Góra Demonów jest waszym schronieniem. Proście w razie czego Benedikte albo któreś z wybranych, żeby się skontaktowali ze mną, a ja już załatwię resztę.

Dla wszystkich zgromadzonych zabrzmiało to jak pociecha. Tutaj bowiem czuli się bezpieczni.

Wielki tłum powoli opuszczał salę. Po raz ostatni, lecz Gabriel jeszcze o tym nie wiedział.

Dla pewności trzymał się czwórki: Tovy, Ellen, Nataniela i Marca. Z daleka zobaczył mamę, która pomachała mu od wyjścia. Odpowiedział jej energicznym gestem ręki, jakby chciał jej dodać odwagi. Radzę sobie znakomicie, mamo, nie musisz mieć takiej wystraszonej miny!

Tuż przed nim Sol podbiegła do Tovy i uścisnęła ją.

– Wiesz, co w tobie najbardziej lubię?

– Nie – odparła Tova onieśmielona.

– To, że jesteś taka podobna do Hanny. Naprawdę, jesteście podobne jak dwie krople wody!

Tova westchnęła ciężko.

– Domyślam się, że powinnam to potraktować jako komplement…

– Oczywiście, że tak – roześmiała się Sol i pobiegła dalej.

Tova stała lekko oszołomiona.

W wielkim hallu z fontannami, o ścianach wysadzanych drogimi kamieniami, zaczęli się rozdzielać. Sortowano ich niczym ziarna pszenicy i kąkolu. Gabriel stwierdził w pewnym momencie, że mija go wielka gromada demonów, ale już się tak bardzo nie bał. To były te bezpańskie, kierowały się ku wielkiej bramie i wcale nie wyglądały na odrzucone. Najwyraźniej świetnie się bawiły we własnym gronie i bardzo już chciały polatać w górach. Gabriela to uradowało. Uważał, że mimo wszystko te stworzenia zostały potraktowane niesprawiedliwie, ale Tula znała je, oczywiście, najlepiej. W tej chwili zresztą Tula zawołała, żeby zaraz wróciły, gdy tylko zostaną wezwane.

Gabriel odczuł ulgę, mimo to podskoczył, gdy jeden z tamtych przeszedł tuż obok niego i spojrzał mu w oczy wzrokiem tak pełnym zła, że w porównaniu z tym najgorszy łobuz w szkole wydawać się musiał świętoszkiem. Nie, z demonami raczej nie należało żartować i najlepiej trzymać język za zębami, kiedy są w pobliżu.

Na szczęście kiedy ta noc jak ze snu dobiegnie końca, Gabriel nie będzie już musiał mieć z nimi do czynienia.

Do hallu wkroczyły czarne anioły i wnętrze wyraźnie zmalało, gdy wypełniły je olbrzymie czarne skrzydła. Och, jakie one piękne, pomyślał Gabriel. Jeden z aniołów odłączył się od grupy i poszedł za Markiem i czworgiem jego przyjaciół. Z pewnością to on będzie na tarasie reprezentował swoich towarzyszy. Gabriel, który szedł tuż za nim, wpatrywał się uważnie w błyszczące skrzydła, miał ochotę ich dotknąć, ale zabrakło mu odwagi.

Obok przeszły Demony Wichru i grupa Gabriela zabrała jednego z nich. Uff! Ale powiało! Włosy chłopca fruwały w podmuchach.

Jeszcze jedna kompania – Demony Nocy. Sama Lilith podeszła do grupy Gabriela i zaczęła rozmawiać z Natanielem, potomkiem jej rodu.

Nagle Gabriela przeniknął lodowaty dreszcz, bo spostrzegł, że tuż za nim podąża jakiś Demon Zguby. Jedna z tych śmiertelnie niebezpiecznych, pięknych kobiet, ale nie wiedział która. Wyczuwał tylko obecność i niewytłumaczalny strach paraliżował jego ruchy.

Bezpańscy również wysłali swojego reprezentanta. Był to paskudny, niebieskawy demon, który w pewnej chwili uśmiechnął się ironicznie do Gabriela. Chłopiec zmusił się, żeby mu także odpowiedzieć uśmiechem, ale poczuł, że drżą mu nogi.

Szedł z nimi Tengel Dobry i Sol, i Rune, co Gabrielowi dodawało otuchy. Oprócz nich również Targenor i Shira. Jakaż ona śliczna!

Całą grupę prowadziła Tula. Jestem z nimi, myślał Gabriel z dumą. Mama i dziadek Vetle, wujek Jonathan i ciotka Mari, wszystkie kuzynki i wszyscy kuzyni zostali skierowani do dużej sali, a tylko ja znalazłem się w grupie wybranych! Nawet mój opiekun Ulvhedin nie dostąpił tego zaszczytu!

Z drugiej jednak strony czuł się trochę osamotniony. Chyba najlepiej będzie trzymać się Tovy, ona zawsze jest taka pewna siebie i Gabriel dobrze ją zna. Wuja Nataniela też, oczywiście, zna, ale on przeważnie zajmuje się Ellen. Tova i Gabriel powinni trzymać się razem, bo i różnica wieku nie jest taka wielka.

Przyjemnie było wyjść na dwór, wszyscy to stwierdzili. Znajdowali się teraz na innym tarasie niż poprzednio, ten wyglądał jak loggia wykuta w skale. Mieli tu widok na te postrzępione szczyty gór od strony wejścia, a w dole widzieli strome schody wiodące do bramy.

Ten sam niezwykły blask zachodu oświetlał dolinę przed nimi i sinoczarne szczyty gór, teraz jednak światło zyskało już ciemniejsze tony, jakby dla przedstawienia nocy w niesamowitym krajobrazie. Widzieli bezpańskie demony krążące znowu nad górami niczym wielkie czarne ptaszyska.

Powietrze było ciepłe jak w letni wieczór gdzieś na południu. Nikt nie marzł, wprost przeciwnie, wszyscy rozkoszowali się ciepłem. Gabriel przeciągnął się leniwie i usiadł obok Tovy na ławie pod skalną ścianą.

Taras był niewielki, a ograniczające go bariery sprawiały, że panował tu bardzo intymny nastrój. Podłogę stanowiła kamienna mozaika, a dookoła stały ławki z jasnego marmuru. Tylko ściany były ciemnego koloru.

Małe zgromadzenie, jakie teraz stanowili, samo jądro zebranych dzisiejszej nocy na tajnym spotkaniu, było niesłychanie zróżnicowane. Naprawdę dużo mniejsza różnorodność mogłaby człowieka wprawić w osłupienie. Gabriel jednak starał się zachowywać tak, jakby to był dla niego chleb powszedni mieć po jednej stronie korzeń przemieniony w człowieka, a przed sobą majestatycznego czarnego anioła, nie mówiąc już o demonie z wielkimi jelenimi rogami, który ulokował się nieco dalej na prawo. W tej sytuacji dobrze było popatrzeć czasem na Ellen, która siedziała tuż obok i wyglądała cudownie normalnie.

Tun-sij miała na sobie szamański strój, w którym pewnie swego czasu widział ją Vendel. W ręce trzymała magiczny bębenek. Tula opowiadała, że to konioludzie pomogły jej zdobyć ten strój i one też musiały ją przyodziać, skoro nie ma tu Irovara. Tak, Vendel przecież mówił, ile wysiłku kosztowało zawsze przygotowanie szamanki do seansu.

Na taras wszedł długi rząd Taran-gaiczyków, ubranych podobnie jak Tun-sij, i wszyscy rozsiedli się na podłodze. Konioludzie nie próżnują, oj, nie, pomyślał Gabriel.

Zebrali się tu wszyscy dawniejsi szamani z Taran-gai, ci, których prezentowano już dzisiejszej nocy, oraz kuzyni i ziomkowie Ludzi Lodu.

Nikt nie przypuszczał, że w tym rodzie było aż tylu szamanów.

– Teraz rozumiemy, po kim Mar dziedziczył swoje czarodziejskie zdolności – powiedziała Sol. – O rety, Taran-gaiczycy, koniecznie muszę z wami porozmawiać, kiedy już będzie po wszystkim! Chętnie bym się od was nauczyła tego i owego.

Wszyscy mali szamani na te słowa z radości rozjaśnili się niczym słoneczka.

Poza tym dosyć trudno było widzieć teraz ich twarze. Ukrywały się przeważnie za magicznymi maskami, a maski były jednakowe. Ceremonialne stroje przekazywano z pokolenia na pokolenie, zatem większość z tu obecnych musiała mieć na sobie kopie. Wszystkie czarne, wykończone frędzlami i wstążkami, gdzieniegdzie ozdobione wstawką innego koloru.

Nad skalną loggią zaległa cisza. Szamani usiedli kręgiem na podłodze, ze skrzyżowanymi nogami i bębenkami w rękach. Gabriel dostrzegał magiczne znaki na skórze bębenków, choć były one tak stare, że znaki niemal zupełnie wyblakły. Wszyscy Taran-gaiczycy całym sercem oddawali się rytuałowi. Widzowie mogli się przekonać, ile dla tych pełnych życzliwości istot znaczył fakt, że mogą się spotkać wszyscy, przedstawiciele różnych generacji, złączeni swoją magiczną sztuką.

Rytmicznym uderzeniom w bębenki towarzyszyła przejmująca, monotonna pieśń, zawierająca jakieś tajemnicze słowa. Początkowo Gabriel odniósł wrażenie, że wszystko to jest dosyć komiczne, ale później, w miarę upływu czasu, gdy rytmiczny stukot narastał, poddawał mu się niczym hipnotyzującym słowom. Stawał się senny, myśli krążyły leniwie, momentami zapadał w rodzaj drzemki. W końcu zdawało się, że cały wszechświat wypełniają te rytmiczne dźwięki i to monotonne zawodzenie, powieki mu opadały, w świadomości pojawiały się jakieś niezwykłe wizje. Odnosił wrażenie, że został przeniesiony w odległy pogański czas, na jakieś rozległe pustkowia. Otaczał go zupełnie obcy krajobraz, potem otoczenie jakby się skurczyło, Gabriel znalazł się w niewielkiej jurcie o ścianach z reniferowych skór, z paleniska w kącie unosił się ostry zapach dymu.

Ściany zbliżały się do niego coraz bardziej, robiło się ciaśniej i ciaśniej, natomiast dudnienie bębenków i zawodzenie przybierało na sile.

Mroczne obrazy przesuwały się przed jego oczyma. Totem na wysokim palu, kurhany, talizmany… W spiralach dymu widział chwiejne sylwetki, które to pojawiały się, to ginęły, jakieś groteskowe twarze o wyrazistych mongolskich rysach, dym przemieniał się w ogień, a w płomieniach ukazywały się wizerunki postaci, które z pewnością były bóstwami. Raz czy drugi mignęły mu gdzieś rogi renifera, choć znaczenia tej wizji nie pojmował, słyszał krzyki, wołania i skargi, dudniło mu w uszach… Nagle drgnął i obudził się.

Szamańskie bębenki umilkły.

Gabriel znajdował się znowu na tarasie Góry Demonów. Pozostali zdaje się też odbyli taką samą wędrówkę jak on, wszyscy bowiem sprawiali teraz wrażenie zaspanych, jakby gwałtownie obudzonych. Szamani siedzieli z opuszczonymi rękami, wyglądali na wyczerpanych, oczy mieli zamknięte, głowy pochylone.

– To nie było łatwe – rzekła szamanka Tun-sij głosem, który zdradzał śmiertelne zmęczenie.

Co nie było łatwe? zastanawiał się Gabriel, który zdążył zapomnieć, po co się na tym tarasie zebrali. Wtedy usłyszał szept Sol:

– Patrzcie! Czy to oni?

Wszyscy zerwali się z miejsc i patrzyli w dół, na skalisty krajobraz. Bardzo daleko w dolinie ukazały się cztery małe punkciki, które przybliżały się bardzo szybko i stawały się coraz większe.

– To oni – szepnęła Tun-sij. Zwróciła się do zebranych: – Bardzo was proszę, okażcie im jak największy szacunek. Shira i Mar dobrze znają ich siłę.

Mar skinął głową.

– Pamiętajcie, że one reprezentują samą Ziemię – powiedział.

– Udało nam się – rzekła znowu Tun-sij głosem, który miał brzmieć obojętnie, lecz szamanka nie była w stanie ukryć triumfu. – Dziękuję wam, moi pomocnicy, szamanowie! Pomyślcie tylko, do czego jesteśmy zdolni!

Jakby sama nadal nie mogła uwierzyć w swój sukces.

Gabriel popatrzył na cztery żywioły, które zbliżały się w wielkim pędzie, i zadrżał.

Загрузка...