Rozdział pierwszy ODRODZENIE

Po dłuższej rozmowie z Kregą i po drobnych zabiegach związanych z uporządkowaniem spraw osobistych — miało to przecież potrwać troszkę dłużej — zgłosiłem się do Kliniki Służb Bezpieczeństwa Konfederacji. Naturalnie byłem tam już wiele razy przedtem, nigdy jednak świadomie w tym właśnie celu. Było to przecież miejsce, gdzie programowano nas przed wykonaniem misji, dostarczając niezbędnej podczas jej wykonywania informacji, i gdzie doprowadzano nas do pierwotnego stanu po jej zakończeniu. Praca moja, co zrozumiałe, często była „pozalegalna” — termin w moim odczuciu bardziej właściwy od nielegalna, jako że ten drugi implikuje zamiar popełnienia przestępstwa — i tak delikatna, iż w żaden sposób nie można jej było ujawnić. By uniknąć ryzyka takiego ujawnienia, wymazywano z pamięci agentów pamięć o misji dotyczącej spraw delikatnych. Zdarzało się to każdemu z nas.

Życie takie, w którym delikwent nie wie nawet, gdzie był i co robił, może wydawać się dziwne, jednak ma ono swoje plusy. Skoro potencjalny wróg — czy to polityczny, czy militarny — wie, iż wymazano ci, co trzeba, po zakończeniu każdej misji możesz sobie żyć praktycznie normalnym, spokojnym życiem. Nie ma sensu cię likwidować, bo przecież nie posiadasz wiedzy na temat tego, co zrobiłeś, dlaczego to zrobiłeś czy dla kogo to zrobiłeś. W nagrodę za te przerwy w życiorysie, agent Konfederacji prowadzi żywot przyjemny i luksusowy, otrzymuje niemal nieograniczoną ilość pieniędzy i wszystko, co mu potrzebne do życia w komforcie. Ma też wszczepione czujniki, dzięki którym wiedzą, co i kiedy jest mu potrzebne. Nie raz zastanawiałem się, jak bardzo wyrafinowane technologicznie są owe czujniki. Myśl bowiem, iż cała służba bezpieczeństwa mogłaby oglądać moje ekscesy, z początku bardzo mnie irytowała, ale po jakimś czasie nauczyłem się w ogóle o tym nie myśleć. Życie, jakie mi oferowano w zamian, było bowiem bardzo przyjemne. A poza tym i tak nie mogłem nic na to poradzić.

Kiedy jednak przychodziła misja, nie można było przecież tak po prostu rezygnować z nabytego uprzednio doświadczenia. Wymazanie danych z mózgu bez ich zmagazynowania gdzieś indziej byłoby wielce niepraktyczne, bo przecież dobry agent staje się coraz lepszy dzięki temu, iż nie powtarza własnych błędów. Dlatego właśnie należało się udać do Kliniki Służb Bezpieczeństwa, gdzie przechowywano to wszystko, czego kiedykolwiek doświadczyłeś i pozwolić, by ci na powrót to wpisano, tak żebyś mógł być cały na duszy i ciele przed następną misją.

Zdumiewał mnie zawsze mój stan, kiedy wstawałem z fotela po przywróceniu mi pamięci. Nawet wyraźne wspomnienia rzeczy, których dokonałem, wprowadzało mnie w zdumienie. Dziwiło mnie bardzo, iż to ja właśnie, ze wszystkich ludzi na świecie, zrobiłem to czy owo. Tym razem wiedziałem jednak, że proces ten pójdzie o jeden krok dalej. Nie tylko cały ja wstanę z tego fotela, ale ta sama pamięć zostanie odciśnięta w innych umysłach, w innych ciałach — w tylu, ilu będzie niezbędnych do uzyskania właściwego rezultatu.

Zastanawiałem się, jacy oni będą; jakie będą te cztery wersje mnie samego. Fizycznie prawdopodobnie będą się ode mnie znacznie różnić — łamiący prawo, których tu spotykałem, na ogół nie pochodzili ze światów cywilizowanych, gdzie ludzi standaryzowano w imię równości. Nie, ci ludzie wywodzili się z pogranicza, spośród kupców, górników i wolnych strzelców, którzy egzystowali na obrzeżach cywilizacji i którzy dla ekspansji cywilizacji byli niezbędni, bowiem pełne zagrożeń warunki, w których żyli, wymagały olbrzymiej indywidualności, samodzielności, oryginalności i wyobraźni.

Ta cholerna sonda sprawiała mi ból jak wszyscy diabli. Zazwyczaj odczuwałem jedynie mrowienie, po którym następowało uczucie senności i wreszcie sen, z którego budziłem się po kilku minutach w doskonałej formie. Tym razem mrowienie przeszło w ból, który wydawał się wwiercać do czaszki, skakać w jej wnętrzu i obejmować kontrolę nad moją cała głową. Było to tak, jak gdyby olbrzymia dłoń objęła mój mózg, ścisnęła, puściła, znowu ścisnęła, wszystko to w ogłuszającym bólem rytmie. Zamiast więc zasnąć, straciłem przytomność.


Przebudziłem się i jęknąłem cicho. Bolesne pulsowanie ustało, ale pamięć o nim była zbyt świeża i nazbyt żywa. Minęło kilka minut, nim znalazłem w sobie dość sił, by usiąść.

Napłynęły stare wspomnienia, a ja dziwiłem się sam, przypominając sobie niektóre z mych dawnych przygód. Zastanawiałem się, czy moje „sobowtóry” zostaną poddane podobnej procedurze, skoro ich pamięci nie da się wymazać po zakończeniu misji tak jak mojej. Uzmysłowiłem sobie, iż będą one musiały być zlikwidowane, posiadając całą zawartość mojej pamięci. W przeciwnym bowiem razie zbyt wiele tajemnic znalazłoby się na planetach Rombu Wardena i mogłyby one wpaść w ręce ludzi, którzy wiedzieliby, jaki z nich zrobić użytek. Ledwie zdążyłem o tym pomyśleć, kiedy nagle uświadomiłem sobie, że coś jest nie tak. Rozejrzałem się po małym pokoiku, w którym obudziłem się, i natychmiast zorientowałem się, co było źródłem mojego niepokoju.

To nie była Klinika Służb Bezpieczeństwa; to nie było żadne ze znanych mi miejsc. Było to natomiast malutkie pomieszczenie, około dwunastu metrów sześciennych objętości, przy czym sufit był trochę wyżej niż normalnie. Znajdowała się w nim koja, na której się przebudziłem, malutka umywalka, standardowy podajnik na jedzenie w ścianie i wysuwana ze ściany toaleta. To wszystko. Nic więcej, chociaż…

Rozejrzałem się wokół i bez trudu zauważyłem to, co było najbardziej oczywiste. Taaak, nie byłem w stanie wykonać żadnego ruchu, który nie byłby rejestrowany wizualnie i dźwiękowo. Drzwi były niemal niewidoczne i na pewno nie dałoby się ich otworzyć od wewnątrz. Pojąłem natychmiast, gdzie jestem.

Była to cela więzienna.

Co gorsza, odczuwałem delikatną wibrację, która nie pochodziła z żadnego konkretnego źródła. Uczucie było wielce irytujące; w rzeczywistości wibracja była tak słaba, iż prawie niezauważalna, ale ja wiedziałem, co ona oznacza. Znajdowałem się na pokładzie statku poruszającego się gdzieś w przestrzeni kosmicznej. Wstałem, zataczając się lekko pod wpływem nagłego zawrotu głowy — który przeszedł równie szybko, jak się pojawił — i spojrzałem na swoje ciało. Spojrzałem… i przeżyłem największy wstrząs swego życia.

Ujrzałem bowiem ciało kobiece. Na dodatek, ciało standardowej przedstawicielki Konfederacji. W tym momencie doznałem niewyobrażalnego uczucia wstrętu i odrazy. Byłem przecież niewątpliwym mężczyzną i to mi bardzo odpowiadało. Co gorsze, ciało to uzmysłowiło mi jeszcze jeden przerażający fakt: nie byłem oryginałem, tylko „zmiennikiem-sobowtórem”. Jestem jednym z nich! — pomyślałem w panice. Usiadłem na koi i powtarzałem w kółko, że to przecież niemożliwe. Wiedziałem, kim jestem, pamiętałem wszystko, najdrobniejszy szczegół mego życia i pracy.

Szok ustąpił miejsca wściekłości i frustracji. To kobiece ciało było nie tylko obce dla mnie i dla mojej osobowości, ale i jego umysł i osobowość nie stanowiły oryginału, a jedynie kopię kogoś innego, imitację kogoś, kto wciąż żyje i działa i kto, być może, obserwuje mój każdy ruch i zna każdą myśl. Nienawidziłem wtedy tego drugiego, nienawidziłem go z patologiczną siłą, nie mającą nic wspólnego ze zdrowym rozsądkiem. Siedzi tam sobie wygodnie i bezpiecznie i obserwuje moją pracę, obserwuje sobie to wszystko… a kiedy to się skończy, wróci do domu, by złożyć sprawozdanie, wróci do tego przyjemnego życia, podczas gdy ja…

Zamierzali rzucić mnie na któryś ze światów Rombu, zatrzasnąć mnie w pułapce jak jakiegoś superkryminalistę, uwięzić mnie tam na resztę żywota… przynajmniej na resztę żywota tego ciała. A co potem? Kiedy zadanie zostanie wykonane? Sam to pomyślałem tuż po przebudzeniu, sam wydałem na siebie wyrok. Zabiją mnie i tak po zakończeniu misji, choćby ze względów bezpieczeństwa.

Cóż, powiedziałem sobie, ten układ działa w obie strony. Wiedziałem przecież, w jaki sposób on myślał, jak oni myśleli. To monitorowanie też działa w obie strony. Zamierzałem być trudnym do zlikwidowania sukinsynem. Nie, pomyślałem, ponownie przygnębiony, nie synem. Czy rzeczywiście chciałem przeżyć resztę swego żywota w tym ciele? Naprawdę nie wiedziałem. Na pewno nie teraz, a tak w głębi — to nigdy. Gdzieś w kąciku mego mózgu narodziło się maleńkie podejrzenie, że chodzi im właśnie o taki mój stosunek do całej tej sprawy. O doskonałą podwójną pułapkę, w której się znalazłem. Jeśli tak rzeczywiście było, to popełnili błąd. Jeśli choć przez moment zacznę wierzyć, że zrobili to w tym celu, żeby zniechęcić mnie do życia po wykonaniu misji, to na złość im będą żył i tysiąc lat. Wiedziałem jednak, że najprawdopodobniej nie było to ich zamiarem. Albo więc mieli jakieś powody związane bezpośrednio z tą misją, albo w ogóle o tym nie myśleli. Bardzo chciałbym się dowiedzieć jak było naprawdę.

A co teraz? Na razie poczekam, zachowam spokój i dostosuję się do sytuacji. A swoją drogą to bardzo dziwne, że czuję się tak zwyczajnie i normalnie. Ramiona, nogi, głowa, wszystko na swoim miejscu. Trochę lżejsze, to prawda, ale to sprawa względna; a słabsze ramiona nie były czymś, co się dawało odczuć, szczególnie w pustej więziennej celi. Tylko chwilami miałem świadomość wystających partii ciała tam, gdzie przedtem nic nie było, i braku czegoś, do czego byłem przyzwyczajony. Wiedziałem, że tutaj, w tej odizolowanej celi, nie odczuję w pełni tych różnic. Dopiero później, tam, na dole, w tej piekielnej dziurze, do której mnie zrzucą, wśród innych ludzi… dopiero wtedy może być naprawdę ciężko.


Obudziłem się bardzo spragniony. Nad umywalką dostrzegłem szklankę, napełniłem ją kilkakrotnie i napiłem się do syta. Naturalnie woda przeleciała przeze mnie dość szybko, w związku z czym odkryłem, że siusiać się chce tak samo w każdym przypadku, tyle że teraz musiałem to robić na siedząco. Wyciągnąłem sedes ze ściany, wysiusiałem się… i przeżyłem następny szok.

Działało to na zasadzie kontaktu ze skórą — nie pytajcie mnie nawet jak. Nie mam zdolności technicznych. Nie było tak dobre jak programowanie, ale umożliwiało im przekazywanie dostępnej jedynie mnie informacji, a nawet przesyłać filmy, które również tylko ja byłem w stanie widzieć i słyszeć.

— Mam nadzieję, iż wyszedłeś już z szoku wywołanego odkryciem, kim i czym jesteś — doszedł mnie głos Kręgi, tak głośny i wyraźny, że wydawało się niemożliwością, żeby żadne z monitorujących mnie urządzeń go nie usłyszało.

— Jak zapewne pamiętasz, transfer osobowości przy pomocy Procesu Mertona jest niezbyt ekonomiczny, jeśli chodzi o ciała — na jedną udaną operację umiera ich około trzydziestu — aż czterech pierwszych, jakie się „przyjęły”, by tak rzec, jedno było tą właśnie kobietą. Zdecydowaliśmy się ją użyć z kilku powodów. Zmyli ona czujność władz Wardena w przypadku ewentualnych przecieków związanych z twoim przybyciem, a Cerber, planeta, na którą cię wysyłamy, posiada szczególne właściwości, które czynią płeć i wiek całkowicie nieistotnymi. Żeby cię uspokoić, powiem ci, iż Cerberejczycy stosują Proces Mertona w sposób naturalny; prawdę mówiąc, zawdzięczamy częściowo swoje osiągnięcia w tej dziedzinie badaniom prowadzonym na Cerberze. Innymi słowy, możesz się tam spodziewać częstej zmiany ciała, płci, wieku i całej reszty.

Na samą myśl o tym jęknąłem głośno i uniosłem się, co pociągnęło za sobą spłukanie toalety i powrót sedesu na miejsce w ścianie. Przez moment zmartwiłem się, że może przy okazji spłukałem cały instruktaż; ponieważ jednak powoli powracał mój profesjonalizm, domyślałem się, że ze stwierdzeniem tego będę musiał poczekać jakiś czas, żeby oddalić ewentualne podejrzenia ze strony moich niewidocznych strażników.

Podszedłem do koi i usiadłem na niej w nagle odmienionym nastroju. Podmieniacze ciał. To wszystko zmieniało! Wróciła mi nagle chęć życia — chęć życia, a wraz z nią, podniecenie.

Przeżyłem kilka okropnych wstrząsów, ale ostatni z nich był raczej krótkotrwały. Ten poprzedni — związany z odkryciem, iż nie jestem tym, kim sądziłem, a jedynie sztuczną kreacją — nie mijał. Życie, jakie znałem, jakie pamiętałem — mimo że nie doświadczałem go osobiście — minęło bezpowrotnie. Nigdy więcej nie ujrzę cywilizowanych światów, kasyn i pięknych kobiet; nigdy nie wydam już tych wszystkich łatwo dostępnych pieniędzy. A przecież, kiedy tak tam siedziałem, powoli dostosowywałem się do nowej sytuacji. Dlatego mnie zresztą wybrali. Z powodu mojej zdolności przystosowywania się i adaptowania do praktycznie każdej sytuacji.

Pamięć, myśl, osobowość — one tworzyły jednostkę ludzką, a nie ciało, w które obleczony był intelekt. Byłem ciągle sobą! Tyle że w wyjątkowo wyrafinowanym biologicznym przebraniu. Jeśli zaś chodzi o to, kim byłem rzeczywiście — wydawało mi się, że ta osobowość i ta pamięć były co najmniej w równym stopniu moje jak i tamtego. Przecież i tak do momentu, w którym wstałem z fotela w Klinice, byłem kimś innym. Wtedy już część mojej pamięci i moich doświadczeń przestała istnieć. Ten stary ja, z okresu pomiędzy poszczególnymi misjami, był tworem sztucznym. Ten nieciekawy playboy w rzeczywistości nie istniał, jego osobowość była rezultatem manipulacji. Prawdziwy ja zmagazynowany był w ich komputerach neurochirurgicznych, a pozwalano mu jedynie ujawniać się wówczas, kiedy był im potrzebny — i nie bez racji. Wypuszczony na wolność stanowiłem takie samo zagrożenie dla struktur władzy, jak i dla tych, przeciwko którym władza mnie wysyłała.

A byłem dobry. Najlepszy, jak twierdził Krega. Dlatego właśnie znalazłem się tutaj, w tym ciele, w tej celi, na tym statku. I tym razem nie wyczyszczą mi pamięci… i nie pozwolę się zabić; byłem tego pewien. Nagle przestałem odczuwać nienawiść do tego drugiego mnie, siedzącego gdzieś tam. Prawdę mówiąc, stał mi się obojętny. Kiedy to się skończy, jeszcze raz wymażą mu zawartość jego pamięci… być może zabiją, jeśli ja i moi bracia agenci na Rombie dowiemy się zbyt dużo. W najlepszym wypadku powróci do stanu ospałego i bojaźliwego mięczaka. Pełna osobowość. Też coś. Ja będę pełniejszy od niego.

Nie miałem jednak żadnych złudzeń. Zabiją mnie, jeśli będą mogli, o ile nie zrobię tego, na czym im zależy. Uczynią to zdalnie, z satelity-robota, bez najmniejszego wahania. Narażony na to jednak będę przez stosunkowo krótki okres, szczególnie na Cerberze, gdzie musieliby przecież ustalić, kim jestem w danym momencie i to bez pomocy biośladów czy innych fizjologicznych gadżetów. Zastanawiałem się, jak mnie zmuszą do składania raportów. Pamiętałem, że Krega mówił o czymś, co wszczepili mi do mózgu, ale przecież stanie się to bezużyteczne w momencie pierwszej zamiany ciał. Prawdopodobnie jest jakieś głęboko ukryte polecenie psychologiczne nakazujące mi składać sprawozdania; być może biorą w tym udział inni agenci lub płatni współpracownicy. Dowiem się tego, kiedy będę miał możliwość. Do tego czasu będę wykonywał dla nich ich brudną robotę. Nie miałem wyboru, o czym bez wątpienia doskonale wiedzieli. W tym pierwszym okresie — któż wie jak długim? — byłem ich własnością. Potem… cóż, zobaczymy.

Ogarnęło mnie podniecenie związane ze stojącym przede mną wyzwaniem, podniecenie, które towarzyszyło mi zawsze w takiej sytuacji. Należy rozwiązywać zagadki, osiągając wskazane cele. Lubię zwyciężać, a zwycięstwo jest zawsze łatwiejsze, kiedy nie ma się emocjonalnego stosunku do sprawy; kiedy ma się do czynienia jedynie z wyzwaniem, problemem i przeciwnikiem; i potrzebny jest fizyczny i intelektualny wysiłek, by sprostać wyzwaniu. Muszę dowiedzieć się czegoś na temat zagrożenia ze strony obcych. Prawdę mówiąc, nie przejmowałem się zbytnio tym zagadnieniem — i tak już byłem uwięziony na zawsze w świecie Wardena. Jeśli obcy zwyciężą w nadchodzącej konfrontacji, mieszkańcy Wardena przetrwają jako ich sojusznicy. Jeśli obcy przegrają, nie będzie to miało większego znaczenia; sytuacja będzie wyglądała dokładnie tak jak w tej chwili. Jednym słowem, cały ten problem obcych był dla mnie problemem czysto intelektualnym, co mi zresztą bardzo odpowiadało.

Drugi cel misji stwarzał podobną sytuację. Znaleźć Władcę Cerbera i zabić go — jeśli potrafię. W pewnym sensie, dokonanie tego będzie znacznie trudniejsze, jako że działać muszę na obcym terenie i dlatego potrzebne mi będzie więcej czasu i jacyś sojusznicy. Jeszcze jedno wyzwanie. A jeśli go dopadnę, poprawi to znacznie moją pozycję na Cerberze. Jeśli natomiast on mnie dopadnie, naturalnie rozwiąże to wszystkie problemy, ponieważ będę martwy. Jednak myśl o przegranej była dla mnie wielce odpychająca. Ustawiło to cały ten pojedynek, z mojego punktu widzenia, na najlepszej z możliwych płaszczyźnie. Zabójstwo poprzedzone wytropieniem ofiary było grą najbardziej wyrafinowaną i ostateczną, bo albo w niej wygrywałeś, albo umierałeś i tym samym nie musiałeś żyć z myślą o przegranej.

Przyszło mi nagle go głowy, iż jedyną rzeczywistą różnicą pomiędzy mną a tym Władcą Diamentu jest to, że ja pracuję dla prawa, a on — czy ona — przeciw niemu. Nie, to chyba nie tak. W jego świecie to on był prawem, a ja będę działał i przeciw niemu, i przeciw prawu. Doskonale. Pod względem etycznym wychodził mi remis.

Jedyną rzeczą, która mi się w tym momencie nie podobała to fakt, iż nie ułożono mi w głowie odpowiedniego psychoprogramu, zawierającego wszystko, co powinienem wiedzieć. Prawdopodobnie tym razem tego nie zrobiono, ponieważ mieli mnie na stole w czterech osobnych ciałach przeznaczonych na cztery różne misje, a proces transferu jest tak trudny, że nie chcieli już nic dodawać. Brak ten jednak stawiał mnie w wyjątkowo nieprzyjemniej sytuacji. Miałem nadzieję, że chociaż reszta zapisu z tego krótkiego przekazu kontaktowego nie została zmazana, kiedy podniosłem się z sedesu. W końcu to było wszystko, co posiadałem.

Pojawił się posiłek — gorąca taca pozbawiona wszelkiego smaku żarcia, a z nią plastikowy nóż i widelec, które rozpuszczą się zapewne po godzinie, tworząc kałuże lepkiej cieczy, by potem wyschnąć na sypki proszek. Standardowa procedura w przypadku więźniów.

Był to mój pierwszy posiłek od jakiegoś czasu, wkrótce więc musiałem ponownie skorzystać z toalety i przeżyć moment prawdy z gadającą toaletą.

— Jeśli zaś chodzi o te metodę — głos Kręgi kontynuował dokładnie od tego miejsca, w którym mu przerwałem, co przyniosło mi niewątpliwą ulgę — jesteśmy zmuszeni dostarczać ci informacji w taki właśnie sposób, ponieważ proces transferu jest bardzo delikatny i nie należy przesadzać. Och, nie przejmuj się, dokonał się na stałe. Wolimy jednak dać twojemu mózgowi tyle czasu, ile jest tylko możliwe, żeby zaadaptował się do nowej sytuacji bez zbędnych, dodatkowych wstrząsów. Ta metoda musi wystarczyć, a bardzo tego żałuję, ponieważ czuje, iż masz najtrudniejsze zadanie z całej czwórki.

Czułem, jak rośnie moje podniecenie. Wyzwanie… wyzwanie!

— Jak już powiedziałem, twoim celem jest planeta Cerber. Jak wszystkie kolonie Rombu, Cerber to dom wariatów. Trzecia, jeśli chodzi o odległość od słońca, posiada pory roku i zróżnicowany klimat, od tropiku do czap polarnych. Z fizycznego punktu widzenia, jej szczególną cechą jest brak mas lądowych; cała planeta pokryta jest wodą. Nie znaczy to jednak, iż pozbawiona jest życia. Wręcz przeciwnie, jest ono bardzo bogate. Historia geologiczna planety nie jest znana, ale prawdopodobnie pokrywała się ona wodami bardzo powoli, dzięki czemu olbrzymia ilość roślinności w odległej przeszłości geologicznej była w stanie utrzymać głowę nad powierzchnią wody, że tak się wyrażę. I stąd przeszło połowa powierzchni planety pokryta jest ogromnymi roślinami, tworzącymi skomplikowane struktury, a pnie niektórych mają dziesiątki kilometrów w obwodzie, co jest zupełnie zrozumiałe, jeśli uwzględni się fakt, że korzenie ich umocowane są w dnie oceanicznym na głębokości od kilkuset metrów do dwóch, trzech kilometrów. Na tych roślinach wybudowano miasto i osiedla Cerbera. Dokładniejszy opis jest zbędny, ponieważ dowiesz się szczegółów od przedstawiciela tamtejszych władz bezpośrednio po wylądowaniu. Uważamy jednakże, iż szczegółowa mapa fizyczno-polityczna może okazać się wielce użyteczna i dlatego odbijemy ją teraz w twoim mózgu.

Poczułem ostry ból, a po nim zawroty głowy i nudności. Wszystko to ustąpiło bardzo szybko i wówczas stwierdziłem, że rzeczywiście mam w głowie szczegółową mapę Cerbera. Na pewno się przyda. Następnie odebrałem nieprzerwany strumień faktów dotyczących tego miejsca. Obwód na równiku wynosił mniej więcej 40 000 kilometrów, a przyciąganie 1.02 normy, co oznaczało, iż będzie praktycznie niezauważalne. Temperatury letnie i podzwrotnikowe były przyjemne i wynosiły od 26 do 27 stopni Celsjusza; wiosenne i jesienne na średnich szerokościach geograficznych 12 i 13 stopni — dość chłodno, ale znośnie; zimowe i polarne spaść mogły poniżej 25 stopni, chociaż wody oceanu i usytuowanie osiedli wzdłuż ciepłych prądów, gdzie rosły te roślinne olbrzymy, powodowały, iż rzadko miano tam do czynienia z tak niskimi temperaturami i rzadko widziano pokrywę lodową. Doba miała 23.65 standardowe godziny, co nie mogło mieć żadnego wpływu na mój zegar biologiczny i w ogóle środowisko wyglądało na w miarę normalne — w każdym razie dla kogoś, kto lubi wodę.

Cerber był planetą uprzemysłowioną — nie mogłem się już doczekać, żeby zobaczyć te fabryki w koronach drzew — ale brakowało mu metali innych surowców. Większość rudy i innych surowców przemysłowych importowano z Meduzy w zamian za gotowe produkty i z księżyców jednego z położonych dalej gazowych olbrzymów. Konfederacja miała pilne baczenie na to, co działo się na Cerberze w zakresie technologii, i starała się utrzymywać tę technologię w stanie pewnego zapóźnienia. Dla mnie miało to istotne znaczenie, bowiem mogłem być pewien, iż nie napotkam tam urządzenia, z którym nie mógłbym sobie poradzić. Temu opóźnieniu technologicznemu sprzyjał także organizm Wardena, którego wymyślnej nazwy nikt nie używał, ani nawet pamiętał. Dostawał się on dosłownie do wszystkiego, do każdej cząsteczki najdrobniejszego ziarnka piasku, a przeciwstawiał się materiałom „importowanym”, to jest takim, które nie zawierały w ogóle żadnych organizmów Wardena, Dzięki pierwszym badaczom roznoszącym tę zarazę z Lilith, objęła ona nie tylko cztery światy Wardena, ale — ku memu zdziwieniu — również siedem martwych, lecz bogatych w minerały księżyców — upierścienionego olbrzyma Momratha, leżącego już poza strefą życia. Z niewyjaśnionych powodów to wardenowskie stworzonko mogło żyć tam, gdzie nic innego już żyć nie było w stanie. Nawet na Momrath — ale nie dalej. Dalej, tam gdzie kończy się układ planetarny, umierało.

— Władcą Cerbera jest Wagant Laroo — ciągnął Krega. — Był on kiedyś ważną postacią w kołach politycznych Konfederacji, ale około trzydziestu lat temu stał się zbyt ambitny, zapomniał o świętej przysiędze i usiłował zamienić cały jeden sektor galaktyki w swoje własne królestwo. Jak się należało spodziewać, uwzględniono jego pozycję i wkład w dobro Konfederacji i dano mu do wyboru: śmierć lub zesłanie. Wybrał to drugie. To megaloman, cierpiący na złudzenia własnej boskości, ale nie powinieneś go nie doceniać. Posiada jeden z najbardziej błyskotliwych talentów organizacyjnych w całej Konfederacji, na dodatek połączony z totalną amoralnością i bezwzględnością. Jego władza sięga daleko poza sam Cerber, ponieważ wielu przedstawicieli kręgów aspołecznych wewnątrz Konfederacji wykorzystuje tę planetę jako magazyn wszelkiego rodzaju zapisów i kartotek, miejsce przechowywania łupów, a nawet materiałów służących do szantażu. Muszę cię więc ostrzec, że gdyby nastąpiło to, co praktycznie wydaje się niemożliwe, to znaczy jakieś przecieki na twój temat, on będzie je znał. Żaden system zabezpieczenia nie jest doskonały i trzeba się z tym liczyć.

Pokiwałem głową. Pomimo patriotycznej frazeologii stosowanej przez Kregę wiedziałem, iż niewielu — o ile w ogóle — spośród klasy politycznej Konfederacji mogło nie obawiać się skandalu czy szantażu, a przecież ten facet był mistrzem.

— Odnalezienie Laroo może być praktycznie niemożliwe — ostrzegał Krega. — Organizm Wardena występuje na Cerberze, ale jest to jego postać zmutowana. Szczegółów dowiesz się już na miejscu, jednak już teraz musisz przyjąć do wiadomości, że ciała na tej planecie można zmieniać jak garderobę. Jeśli więc nawet zobaczysz Laroo, jeśli ci go pokażą, a nawet jeśli uściśniesz jego dłoń, nie możesz mieć absolutnej pewności, że to on.

Nie przejmowałem się tym za bardzo. Po pierwsze, jeśli Laroo był takim dyktatorem, ktoś musiał przecież wiedzieć, kim on jest, bo jakże inaczej wydawałby rozkazy i spodziewał się ich wykonywania. Co więcej, człowiek jego pokroju na pewno lubi całą tę otoczkę związaną z posiadaniem i ze sprawowaniem władzy. Poza tym, on sam nie mógłby mieć pewności, kim ja w danym momencie będę.

— Według ostatniego spisu, na Cerberze żyje około 18 700 000 osób — kontynuował Krega. — To niezbyt wiele, ale przyrost ludności jest duży. Pracy i przestrzeni do życia jest więcej, niż wynoszą potrzeby społeczeństwa. Od przejęcia władzy przez Laroo przyrost ludności zwiększył się dwukrotnie. Uważamy jednak, iż tylko częściowo spowodowane jest to przyczynami ekonomicznymi. W dużym stopniu wynika to również z faktu, że w społeczeństwie, w którym można wymieniać ciała, istnieje potencjalna nieśmiertelność, jeśli tylko jest wystarczająca podaż młodych ciał. Wydaje się, iż Laroo sprawuje pewną kontrolę nad tym procesem, co daje mu nadzwyczajną siłę polityczną. Naturalnie może to również oznaczać, że — o ile się go nie zlikwiduje — Laroo może rządzić wiecznie.

Nieśmiertelność, pomyślałem sobie, i zabrzmiało mi to bardzo przyjemnie. A jak długo ty sobie pożyjesz, mój ty oryginalny alter ego? Jeśli o mnie chodzi, to całą wieczność. W końcu może nie była to jednak taka najgorsza misja.

Pozostałe informacje Kręgi były czysto rutynowe. Po zakończeniu przekazu podniosłem się z sedesu i umieściłem go wewnątrz ściany. Usłyszałem odgłos spłukiwania i kiedy następnym razem korzystałem z toalety, odkryłem, że tym razem sam przekaz również został spłukany. Ponieważ była to bezpośrednia transmisja wprost do układu nerwowego, to — mimo przerwy — nie trwała ona dłużej niż jakąś minutę czy dwie.

Nadzwyczajnie kompetentni są ci chłopcy z bezpieczeństwa, mruknąłem do siebie. Nawet wiecznie czujni strażnicy znajdujący się z drugiej strony tych wszystkich soczewek i mikrofonów nie przypuszczali, iż mogę być nie tym, za kogo mnie uważają.

A jeśli już chodzi o to, kim byłem. Znajdowałem się w ciele Qwin Zhang, lat czterdzieści jeden, byłej specjalistki od transportu towarów, a zarazem eksperta od przemytu, wirtuoza skomputeryzowanych systemów załadunku i inspekcji. Oszust technologiczny — trzeba przyznać, że pozostawało to w dużej zgodności z wieloma moimi prawdziwymi umiejętnościami.

Położyłem się na pryczy i wprawiłem w lekki trans, przebiegając w myślach te nowe informacje, sortując je i zapamiętując. Qwin faktycznie trochę mnie niepokoiła. Znałem szczegóły jej życia i kariery zawodowej, ale ciągle mi coś umykało. Urodzona i zaprogramowana na swoje stanowisko, normalne standardowe wychowanie, żadnych oznak odchyleń od drogi, jaką szły miliony obywateli Konfederacji — drogi wyznaczonej już przy urodzeniu, drogi, którą nie tylko należało podążać, ale którą iść się musiało. Prześledziłem w myślach całą tę jej drogę i nie znalazłem tam niczego niezwykłego, niczego, co by mi w ogóle zasugerowało, czego tak naprawdę szukam.

A przecież kradła. Kradła fachowo, metodycznie i skutecznie, używając do tego systemów komputerowych, nie tylko po to, by uszczknąć co nieco z samych ładunków, ale wręcz by kierować całe przesyłki do paserów na pograniczu. Kradła niemal od początku swej kariery, a robiła to tak znakomicie, że dopiero przypadkowy wypadek na frachtowcu, na którym okazało się być więcej ładunku niż w dokumentach, spowodował dokładną inwentaryzację i zaalarmował służby bezpieczeństwa. Obserwowano ją, sondowano i badano, ale nie odkryto niczego znaczącego. Kradła, bo mogła, bo miała okazje. Nie czuła się winną, nie miała wyrzutów sumienia — w związku z tą „zbrodnią przeciwko cywilizacji” — i nie miała pojęcia, co zrobi w przyszłości z tą masą pieniędzy, którą udało jej się uzbierać.

W którym momencie zaczęło się zepsucie? Nie potrafiłem wskazać takiego punktu, w czym zresztą nie różniłem się od psychologów. Jakie były twoje marzenia, Qwin Zhang? — zastanawiałem się. Co wywołało twoje rozczarowanie i sprowadziło cię ze ścieżki cnoty? Jakiś egzotyczny romans? Jeśli tak, nie znajdę żadnych śladów w tych danych, które mi udostępnili. Nie ma tam ani słowa o zainteresowaniach erotycznych jakiegokolwiek rodzaju. Być może odpowiedź znajduje się gdzieś głęboko, w czyichś teoriach seksualnych psychiki nienormalnej, ale na zewnątrz jest ona niewidoczna.

A jednocześnie Qwin był nikim. Od tego zresztą zależał sukces jej przestępstw, a przestępstwa te były później ukryte, nie przedstawiono ich opinii publicznej — żeby przypadkiem inni nie zaczęli mieć podobnych pomysłów. Ponieważ miała przeciętny wygląd i przeciętną osobowość, istniało minimalne prawdopodobieństwo, by ktoś na Cerberze mógł o niej słyszeć. To mi odpowiadało. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnąłem, to wpaść na jednego z jej starych kumpli. Nie miałem przecież odpowiednich wspomnień, o których moglibyśmy pogadać.

Загрузка...