Kilka dni później zabrałem się na łódź Karel i zachowując się w sposób typowy i rutynowy, popłynęliśmy tak daleko na południe, jak tylko się odważyliśmy. Pamiętałem uwagę Dylan o pościgu za borkiem na odległość wzroku od Wyspy Laroo i moje, związane z tym przypadkiem, pytania. Czułem bowiem, iż możemy dotrzeć tak daleko, ścigając naszego nie istniejącego borka, jak daleko dotarła ona w pościgu za prawdziwym.
„Wyspa” leżała na pełnym oceanie, z daleka od jakiegokolwiek lądu i wyglądała dokładnie na takie miejsce, które każdy dyktator chętnie obrałby na swoje schronienie i azyl. Tworzyła ją niewielka kępa ogromnych drzew o powierzchni około stu kilometrów kwadratowych. Nie był to więc teren zbyt rozległy. Kiedyś ta kępa niewątpliwie połączona była z głównym masywem roślinnym, ale musiało się coś wydarzyć, prawdopodobnie całe wieki temu, co spowodowało powstanie takich rozrzuconych na oceanie i całkowicie odizolowanych od reszty wysp. W tej okolicy znajdowało się ich kilka tuzinów i choć żadna nie leżała w odległości wzroku od innych, wszystkie razem tworzyły kształt strzały skierowanej ostrzem w kierunku naszego „lądu stałego”.
Opłynęliśmy wyspę tuż poza perymetrem jej obrony komputerowej, widocznym dość wyraźnie na urządzeniach namiarowych. Tworzyła ją masa pomarańczowego, fioletowego i złocistego listowia porastającego grube, czarniawe pnie, i nawet z tej odległości, wynoszącej około piętnastu kilometrów, moje urządzenia ukazały mi niezwykłą budowlę w samym centrum wyspy. Lśniąca srebrzyście w promieniach słonecznych przypominała zarazem bajkowy zamek i modernistyczną rzeźbę, coś jednocześnie anachronicznego i futurystycznego. Wypędzone konkubiny i sama Dylan dostarczyły mi jej opisu, ale obraz ten wypadał blado w porównaniu z rzeczywistością.
Niemniej, właśnie dzięki Dylan i dzięki kontaktom w Domach, do których zesłano kobiety Laroo, znałem ją całkiem nieźle. Znałem przynajmniej jej ogólny rozkład, lokalizację wind, centralnej siłowni, podstawowych systemów obronnych i tym podobnych elementów. Na podstawie tych danych doszedłem do wniosku, że była to — jak na cerberyjskie warunki — forteca nie do zdobycia.
Elektroniczne pola siłowe nie tylko tworzyły niewidoczną kopułę nad całym tym miejscem, ale sięgały na głębokość dwóch kilometrów do samego dna oceanu. Dysponując kilkoma milionami jednostek odpowiednich automatów i siłą ludzką, której zresztą nie dałoby się ukryć, można byłoby się pokusić o przekopanie tuneli poniżej osłony siłowej, ale nawet wówczas, po pokonaniu tej pierwszej bariery, byłaby to operacja ryzykowna. Istniały bowiem wewnętrzne osłony siłowe i obrona natury czysto militarnej. Wokół wyspy krążyły stałe patrole złożone z bezzałogowych i obsadzonych załogą, uzbrojonych okrętów i łodzi.
Karel, postawna, muskularna kobieta o głębokim i silnym głosie, miała wielką ochotę mi pomóc, a przecież co najmniej podejrzewała, jakie mogą być moje zamiary. Choć fizycznie różniła się znacznie od Dylan, w gruncie rzeczy była bardziej do niej podobna, co pozwoliło im współpracować blisko ze sobą przez ponad trzy lata.
— Załóżmy, że zagnalibyśmy tam borki? Całe ich mnóstwo? — zasugerowałem, rozważając przeróżne warianty planów.
Roześmiała się, słysząc mój pomysł. — Niewątpliwie byłoby przy tym dużo zabawy, ale nie pomogłoby ci to dostać się do środka. Owszem, istnieją sposoby przyciągania uwagi dużej liczby borków, jednak te osłony siłowe są bardzo potężne. Nie ugną się one tak łatwo i jeśli dwie nasze łodzie, prowadzone umiejętnie, zazwyczaj potrafią wykończyć zaledwie jednego borka, to zdziwiłbyś się, co ta obrona tutaj potrafi zdziałać nawet z ich tuzinem.
Skinąłem głową. — Tak, domyślam się. Chwileczkę! Wspominałaś coś o sposobach przyciągania borków?
Pokiwała głową. — Pewne wysokie dźwięki i pewne zapachy w wodzie są w stanie symulować występowanie kolonii skritu. W ten sposób, gdybyś miał szczęście, mógłbyś przyciągnąć trzy lub cztery, ale nie więcej. Zresztą nie ma ich tutaj tak wiele. W przeciwnym razie skrit nie miałby najmniejszej szansy przetrwania i rozpłodu.
Kiwałem potakująco głową, ale myśli moje błądziły już gdzieś indziej. Kiedy wrócimy na brzeg, popracuję nad tym problemem i zobaczę, co da się zrobić. Byłem pewien, że mając dość czasu — a nie miałem pojęcia, ile go posiadam — znajdę sposób, by przebić się poprzez owe osłony, co zresztą umożliwiłoby mi jedynie znalezienie się na wyspie, na której i tak praktycznie każdy wykonany krok związany był ze sprawdzaniem układów indywidualnych mózgu przez odpowiednie automaty.
Nie, musiał istnieć jakiś prostszy sposób.
— Dylan?
— Tak, Qwin?
— Na jakiej zasadzie działają torpedy na łodziach? To znaczy, co powoduje ich wybuch?
— Urządzenie detonujące, umocowane z boku i wyposażone w minikomputer. Polecenie uzbrojenia i wybuch przesyłane jest drogą radiową.
— Hmm. A skąd wiesz, która jest która? Innymi słowy, w jaki sposób za pomocą jednego urządzenia do zdalnego sterowania jesteś w stanie poradzić sobie z całą ich grupą?
— To żaden problem. Wszystko działa na tej samej częstotliwości, a torpedy są uniwersalne. Każda posiada swój kod. Wczytujesz każdy z tych kodów do swojego nadajnika i odpalasz je przy pomocy numerów kodowych, bo jedynie na nie reagują. Skoro już masz te numery w komputerze zawiadującym uzbrojeniem, nie musisz się o nic więcej martwić.
Skinąłem głową. — A kto wczytuje nowe numery? Czy znajdują się one na rachunkach i fakturach przychodzących z nową dostawą, czy jak?
— Chyba żartujesz. Ufałbyś w sprawach życia i śmierci jakimś fakturom? Nie. Każdy kapitan ładuje torpedy na swoją kanonierkę, po czym osobiście odczytuje numery i osobiście wczytuje je do komputera.
— Hmm. A gdzie wybite są te numery?
— Na pokrywie detonatora. Małych drzwiczkach zaspawanych na stałe po umieszczeniu wewnątrz minikomputera. Możesz iść do magazynu i obejrzeć to sobie dokładniej.
Zrobiłem to i byłem bardzo zadowolony z oględzin. Okazało się bowiem, że nie chciało im się wybijać wszystkich tych numerów i tylko je malowali. Z rozmów, które przeprowadziłem, wynikało, iż czasami zdarzały się niewłaściwe numery. Istniał jednak kod testujący, wysyłający sygnał do komputera uzbrojenia w celu weryfikacji numeru. Był on dość prosty: brałeś jakiś numer, powiedzmy FG7654-321AA i zastępowałeś ostatnią literę A literą T.
Ta informacja wielce mnie zainteresowała i zadałem Dylan w związku z nią kilka istotnych pytań. — Te minikomputery dostarczane są już wraz z programem i pokrywa jest zaspawana. Zakładam tedy, że przesyła się je na żywo, że się tak wyrażę?
Skinęła głową. — Nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Przed ich uzbrojeniem stosuje się specjalny test. Żaden z kodów nie jest powtarzany ani używany po raz drugi, stosowana częstotliwość jest używana tylko i wyłącznie do tego celu, a nadajniki stanowią integralną część łodzi i znajdują się pod kontrolą. Skąd to nagłe zainteresowanie torpedami? Czyżbyś coś planował?
— To, czego nie wiesz, nie jest w stanie pogwałcić twoich psychicznych rozkazów — powiedziałem. — Oczywiście, że coś planuję.
— Zwykła zmiana kodów nie wystarczy — zauważyła. — Nie przeszłyby testu.
Uśmiechnąłem się. — Jaki jest zakres nadawania sygnałów przez te urządzenia?
— Ze względów bezpieczeństwa tylko trzy kilometry. Dla dobrego kapitana to więcej niż dosyć.
— Dla mnie również, mój skarbie — odpowiedziałem ze śmiechem i ucałowałem ją serdecznie.
Następnego dnia wpadłem do Tookera i przejrzałem faktury oraz dokumenty dotyczące frachtu. Nawet jeśli Emyasail pracował teraz dla Laroo, to jednak ciągle była to nasza firma i korzystała z naszych dróg transportu. Naturalnie potrzebne jej były torpedy na wypadek napotkania jednego czy dwu borków po drodze, na Wyspę Laroo.
Nikt nie trzymał dużych zapasów torped, niezależnie od tego, za jak bezpieczne je uważał. Budziły one przerażenie służb przeciwpożarowych, a miejscowe władze z niechęcią myślały o nagromadzeniu materiałów wybuchowych w jednym miejscu. Niewielki pożar magazynów mógłby bowiem zdmuchnąć z powierzchni ziemi sporą połać zamieszkanego terenu.
Musiałem z wielką niecierpliwością czekać przeszło dziesięć dni, nim Ernyasail złożył kolejne zamówienie, a opiewało ono jedynie na dwadzieścia sztuk. Niemniej, była to ilość wystarczająca, uwzględniając fakt, iż miały one zastąpić jedynie te, które zostały już wystrzelone, nie stanowiły natomiast ilości niezbędnej do całkowitego przezbrojenia łodzi.
Niewielkie zmiany na formularzach spowodowały, że torpedy te musiały trafić wpierw do Hroyasail i do mojej skromnej osoby.
Dylan nie miała z tym wszystkim nic wspólnego. Nie wolno jej było uczestniczyć w czymkolwiek, co mogłoby wyrządzić komuś krzywdę. Sanda, natomiast, była bardzo zadowolona, że może być do czegoś przydatna.
Na początku obawiałem się reakcji Dylan na obecność Sandy w pobliżu, jednak okazało się, iż mamy do czynienia z odwróceniem sytuacji. Sanda miała ogromne wyrzuty sumienia i winiła się za wszystko, co się stało. Unikała mojej obecności, a szczególnie obecności Dylan, kiedy to tylko było możliwe. Zatrudniłem ją w porcie, gdzie pracowała przy malowaniu łodzi i tym podobnych zajęciach. Wydawała się być zadowoloną ze swego losu. Teraz wszakże miałem inną robotę malarską do wykonania i to taką, którą należy zrobić cicho i szybko.
Cały ten ich system związany z wykorzystywaniem torped posiadał jedną wadę — skoro były one praktycznie niepodatne na sabotaż, zostały poddane pełnej standaryzacji. Dzięki temu, Sanda i ja, pracując przez całą noc nad nowymi torpedami Emyasail, byliśmy w stanie usunąć numery i zastąpić je nowymi. Podziwiałem przy okazji sam proces produkcji tych pocisków: numery były wypalane i usunięcie ich było ciężkie jak wszyscy diabli, ale moje wierne komputery od Tookera pomogły mi w znalezieniu odpowiedniego rozpuszczalnika, który znacznie ułatwił całą tę pracę, chociaż nowe numery nie były umieszczone już tak solidnie jak stare. Och, wyglądały świetnie, ale nie były na pewno takie trwałe. Miałem jedynie nadzieję, iż nic się nie zetrze podczas transportu.
Sanda nie bardzo wiedziała, co o tym myśleć, mimo to była podniecona samym faktem, że bierze udział w jakiejś nowej akcji.
— Nie rozumiem, co może dać zmiana numerów — skomentowała naszą pracę, bardziej z ciekawości niż z jakiegokolwiek innego powodu. — Po prostu nie przejdą testu i zostaną odrzucone, jak te trzy nasze, które tam leżą.
Uśmiechnąłem się. — Ale one przejdą swój test — powiedziałem. — My nie zmieniamy tak po prostu numerów. My je wymieniamy. Wszystkie numery są prawidłowe, tyle że znajdują się na niewłaściwych torpedach. Kiedy je załadują i kiedy będą je testować, otrzymają odpowiedź komputerów dotyczącą torped znajdujących się w magazynie, ale komputer główny nie będzie znał prawdy. W każdym razie im jej nie ujawni. Wypłyną przeto w morze z przetestowanymi torpedami pod pokładem, ale kiedy będą chcieli je użyć, okaże się, że nie działają.
— Wygląda na to, że zamiast tego ty wysadzisz ten port w powietrze.
— Nie. Jest mało prawdopodobne, by borki pojawiły się w odległości mniejszej niż trzy kilometry od lądu. Strefa niebezpieczeństwa zaczyna się zaś pięć kilometrów od brzegu. A to już za daleko. Niemniej, w przypadku jakiegoś drobiazgowego śledztwa, mogę wysadzić port w powietrze z którejkolwiek z naszych łodzi.
Patrzyła na mnie lekko wstrząśnięta. — O! — powiedziała jedynie.
Manipulacje z torpedami rozwiązywały tylko część problemu. Pozostawało upewnienie się, iż znajdzie się okazja do ich użycia. W tym celu zająłem się szczegółowym badaniem wszystkiego, co mogłoby podniecić borki.
Okazało się, że najpewniejsze i najskuteczniejsze środki były całkiem proste. Pewne rozpuszczalne siarczki przyciągały je natychmiast, o ile tylko znajdowały się w pobliżu, i wprawiały je w stan szału (zupełnie jak gdyby nie był to dla nich stan naturalny). Jednak dla przyciągnięcia ich z większej odległości potrzebne mi było coś innego. I znów rozwiązanie okazało się względnie proste. Jak większość stworzeń morskich na wielu światach, borki były nadzwyczaj wrażliwe na dźwięki wysokiej częstotliwości. Najwyraźniej używały ich same, broniąc swego terytorium, walcząc, łącząc się w pary (coś, co trudno nawet sobie wyobrazić, choć z drugiej strony, skądś się te wszystkie borki brały) i w tym podobnych sytuacjach. „Słownictwo” miały ograniczone, ale było ono dobrze ludziom znane i w związku z tym silniki na łodziach oraz inne urządzenia wykonywano zgodnie z obowiązującymi standardami w taki sposób, by nie emitować dźwięków tego rodzaju na akwenach, na których te stworzenia występowały.
W tej sytuacji nie poszedłem drogą okrężną, lecz wykorzystując bardzo prosty pomysł, osobiście kupiłem od Otaha kilka zmodyfikowanych nadajników UKF. Dokonując drobnych zmian w obwodach i mikroprocesorach, stworzyłem nadajnik, który mogłem nastawić na każdą wybraną przez mnie częstotliwość o zakresie działania od pięćdziesięciu do stu kilometrów. Sklepy, wyspecjalizowane w sprzęcie podwodnym, dostarczyły mi bez problemów odpowiednie wodoszczelne kasety, które zaadaptowałem do moich nadajników. Kilka hurtowni posiadało przeróżne standardowe związki chemiczne, które odpowiednio dobrane i połączone w moim domowym kuchennym laboratorium tworzyły bardzo dobry klej służący do przymocowania magnesów do wewnętrznych ścianek kaset. Nie chciałem bowiem, by odpadły one podczas akcji, co magnesom się zdarza, a magnes na tyle potężny, by móc się utrzymać niezależnie od warunków, jest zarazem wystarczająco potężny, by zostać wykrytym przez znajdujące się na statku instrumenty. Jeszcze trochę dłubaniny przy elektronice pozwoliło mi uzyskać ładunek, który również byłem w stanie odpalić zdalnie — wystarczająco silny, by stopić te małe nadajniczki w bezkształtną masę, nie uszkadzając jednakże przy okazji innych istotnych elementów. Choć wszyscy byli ciekawi, co ja takiego kombinuję, nie śmiałem poinformować ani Dylan, ani kapitanów czy załóg statków o moich zamiarach, bowiem Dylan bez wątpienia próbowałby mnie powstrzymać — w związku z jej psychicznym uwarunkowaniem wykluczającym jakąkolwiek przemoc — a marynarze na pewno odnieśliby się bez entuzjazmu do przygotowań, w wyniku których poniesie śmierć kilku ich współtowarzyszy. Mnie samemu to się nie podobało, ale wiedziałem, iż stawka jest znacznie wyższa niż życie kilkorga ludzi. To przecież Laroo był moim przeciwnikiem, a nie jakiś urzędnik czy pracownik straży pożarnej. Przy stosowanych przeze mnie metodach mieli oni przynajmniej jakieś szansę, tak jak i ja je miałem. Prosty sabotaż na statkach mógłby nie przynieść rezultatów, jakich oczekiwałem, a na pewno zaalarmowałby Laroo i jego siły bezpieczeństwa, budząc ich podejrzenia.
Potrzebny mi był jednak ktoś, kto podłożyłby te moje urządzenia tam, gdzie należy, a to oznaczało Sandę. Sandę, której nie byłem w stu procentach pewien. To prawda, że jak do tej pory nie sprzeciwiała się niczemu, ale przed akcją musiałem mieć pewność, że mnie nie zawiedzie w najmniej odpowiednim momencie — nie z własnej woli, to wiedziałem, ale nie miałem pojęcia, jakim uwarunkowaniom psychicznym ona podlegała i jakie rozkazy miała zapisane w swej podświadomości. Musiałem więc zobaczyć się z kimś, kto mógłby mi to powiedzieć.
Większość lekarzy na Cerberze cierpiała z powodu nudy. Organizm Wardena był wielce skuteczny i utrzymywał tubylców w wyśmienitym zdrowiu. Niemniej, lekarze istnieli, choćby na wypadek jakiejś katastrofy. Część z nich prowadziła badania naukowe, a jedna ich kategoria, co zrozumiałe w takiej kulturze, była absolutnie niezbędna i nigdy nie brakowało jej pracy. Była to grupa, która najbardziej mnie interesowała, mianowicie psychiatrzy.
Naturalnie, prawie wszyscy byli zesłańcami i znaleźli się tutaj w związku z przeróżnymi przestępstwami. Większość nie miała nic przeciwko jakimś dodatkowym, nieoficjalnym dochodom. Kilka osób rekomendowało mi doktora Svarca Dumonię jako najwyższej klasy eksperta w dziedzinie psychiatrii, który jest gotów na wszystko za odpowiednią sumę, wobec tego poszedłem do niego, zabierając ze sobą Dylan — nie dlatego bym uważał, że jest w stanie jej pomóc, ale ponieważ jej osoba była świetnym pretekstem do wizyty i uzasadniała oferowane mu wysokie honorarium. Dylan miała więc przejść całą serię skomplikowanych i w większości niepotrzebnych testów, podczas gdy Dumonia i ja przeprowadzaliśmy naszą pogawędkę.
Doktor był chudym, żylastym, nerwowym człowieczkiem, noszącym okulary w rogowej oprawie. Zwróciłem na to szczególną uwagę, bowiem wszyscy mieszkańcy Cerbera mieli wzrok w tym samym stanie co i resztę swych ciał — niemal doskonałym. Zauważył moje spojrzenie i wzruszył ramionami.
— Okulary. Och, uważają to za przejaw afektacji. A ja chciałbym sądzić, że noszę je — szkła są naturalnie zwykłe, a nie korekcyjne — by podkreślić swą osobowość, by wyróżniać się spośród tłumu. Faktem jest, że na ojczystej planecie zaczynałem być lekko krótkowzroczny i nigdy nie miałem czasu, by zająć się tą sprawą. Kupiłem sobie jedynie okulary, a ponieważ spodobał mi się ich wygląd, zacząłem je nosić i noszę do dzisiejszego dnia. Czułbym się zresztą bez nich trochę nieswojo.
Uśmiechnąłem się lekko i usiadłem. Opinia, że każdemu psychiatrze przydałby się inny psychiatra, jeszcze raz znajdowała swoje potwierdzenie.
— Drogi doktorze — zacząłem ostrożnie — przyszedłem tutaj, ponieważ chciałbym lepiej zrozumieć proces tworzenia psychicznych odruchów warunkowych. Jak panu wiadomo, mam praktycznie stale do czynienia z jego rezultatami.
Skinął głową, przeglądając teczkę pełną papierów. Hmmm… interesująca kuracja, muszę przyznać. Twórcza. Zespół zajmujący się pańską żoną musiał być jednym z najlepszych. Wie pan, to profesja wymagająca wielkich umiejętności, a uzyskanie rezultatów odpowiadających zamówionym jest często prawie że niemożliwe. Za każdym razem, kiedy się zapisuje cokolwiek, co wykracza poza zwykłą komendę, jak — powiedzmy — w sugestii poshipnotycznej — tyle że utrwalonej na stałe, ryzykuje się zaburzeniami całego umysłu, całej osobowości. Informacja, jak pan wie, jest rozrzucona po całym mózgu w formie elektrochemicznych drobin. Składana zaś jest przez korę mózgową, która sięga z prędkością światła po to, co jej jest potrzebne, by stworzyć obraz holograficzny, osobowość, cokolwiek. By odtworzyć coś tak bardzo skomplikowanego, nie wystarczą technicy, potrzeba artystów.
— Ładni mi artyści — mruknąłem. — Przecież oni ją kompletnie zniszczyli.
— Och, bardzo przepraszam. Nie zamierzałem pana urazić, ale kiedy się tkwi w tym biznesie, widzi się to wszystko raczej w kategoriach abstrakcji matematycznej, a nie w kategoriach czysto ludzkich. No cóż, podziwia się tak, jak podziwiało się zręczną operację serca na ojczystej planecie. Kiedy nie zna się danej osoby, podziwia się pracę jako taką, nawet jeśli potem dowiadujemy się, że pacjent zmarł.
Przyjąłem to wyjaśnienie, a przynajmniej zrozumiałem jego intencje. — Niemniej, zrobiono z niej kogoś całkowicie odmiennego, i rezultat wydaje się, w pewnym sensie, znacznie gorszy od śmierci czy uwięzienia.
— Ależ nie! To zupełnie co innego. Tam, skąd obaj pochodzimy, ta procedura jest tak powszechna, iż spotkał pan zapewne setki, o ile nie tysiące ludzi, u których dokonano pewnych zmian w psychice, z czego w ogóle nie zdawali sobie sprawy. W psychiatrii, na przykład, możemy wniknąć do wnętrza umysłów i dotrzeć do najgłębszej psychozy, robić rzecz, o których nie śniło się nawet naszym przodkom. W tym zawodzie nie istnieją już tak zwane beznadziejne przypadki. A jeśli chodzi o przypadek pańskiej żony, to proszą pomyśleć o alternatywie. Pan mógł uważać, że nie zrobiła nic złego lub że prawo i sędziowie nie byli sprawiedliwi, ale któż by uważał inaczej i to w jakimkolwiek społeczeństwie? Czyż nie dlatego właśnie jesteśmy tu teraz razem?
Nie pozostało mi nic innego, jak uśmiechnąć się i skinąć głową.
— Jeśli chodzi o pańską żonę, to z punktu widzenia społeczeństwa, wzięli po prostu kogoś, kto pogwałcił prawo, i uczynili z niego wartościowego członka społeczności, to jest takiego, który nie przekroczy już żadnych praw. Przynajmniej żadnych istotnych praw.
— Istotnych dla kogo?
— Oczywiście dla państwa. Żeby zrozumieć mą pracę, musi pan pamiętać, że naszym zadaniem jest przywracanie ludzi nienormalnych normalności. Normalność nie jest jakimś obiektywnym standardem, ale pojęciem subiektywnym narzucanym przez każdą społeczność jej członkom przy pomocy prawa i kultury. Kultury starożytne składały ofiary z ludzi, by przebłagać swych bogów. W tamtych społeczeństwach, ktoś, kto przeciwstawiałby się takim ofiarom lub wątpił w istnienie tych bogów, uważany byłby za nienormalnego. Struktura społeczna cywilizowanych światów wydawałaby się potwornie nienormalna dla wielu spośród naszych przodków, ale jest to jednak nasza struktura. W niej się urodziliśmy i zaakceptowaliśmy wiele z jej wartości, nawet jeżeli mamy wątpliwości co do niektórych, a inne wręcz gwałcimy. Kultura cerberyjska jest jedynie modyfikacją kultury świata cywilizowanego, zaadaptowana do miejscowych warunków i ograniczeń. Zapewne w głębi duszy doskonale pan to rozumie.
Taki przebieg rozmowy trochę mnie niepokoił, choć nie wiedziałem dlaczego.
— Wracając do przypadku pańskiej żony — kontynuował — mamy tu kogoś, kto z punktu widzenia państwa jest nienormalny. Po pierwsze, odrzuciła macierzyństwo, czyli uczyniła coś, co kulturowo jest zabronione i co stanowi zagrożenie dla samych podstaw społeczeństwa cerberyjskiego. Skoro jednak każdy, kto zajmuje tutaj poważniejsze stanowisko, zdobył je poprzez złamanie jakichś reguł, a ona jedynie je lekko nagięła, nie mogli jej wiele zrobić bez podważania wartości, które wyznają. Poza tym, zrekompensowała swój uprzedni żywot w klauzurze, obierając zawód, który większość cerberejczyków uważa za samobójczy.
— Zrekompensowała?
Skinął głową. — Oczywiście. Kobiety, dla których macierzyństwo jest nieszczęściem, dzielą się zasadniczo na dwie kategorie: te, które rzeczywiście nie nadają się do tej roli i na ogół poddawane są kuracji psychiatrycznej, oraz romantyczki. Bardzo inteligentne i bardzo ograniczone przez narzuconą im rolę. Dylan miała tylko jeden widok ze swojego Domu — widok na port i promieniejących przygodą marynarzy. Fantazjowała na temat tego, co wiedziała i widziała oraz na temat tego, co rzeczywiście było prawdziwą Hroyasail. Kiedy jednak udało jej się stamtąd wyrwać i spełnić marzenia, okazały się one nie takie, jakich się spodziewała. Fantazja była o wiele bardziej romantyczna od rzeczywistości. Ta druga była albo tak nudna jak macierzyństwo, albo potwornie niebezpieczna. Kiedy się podejmuje ryzyko dzień po dniu, znając stawkę, w końcu i to nie przynosi już zadowolenia. Jak większość ludzi pływających na tych statkach, przekroczyła już ten punkt, do którego jeszcze jej na czymś zależało. Macierzyństwo było nudne i męczące, ale jej fantazje okazały się równie nudne i prawie tak samo męczące. Działała więc dalej rutynowo, nie wiążąc z przyszłością większych nadziei, ze świadomością, iż wcześniej czy później opuści ją szczęście i zginie. Zginąć na stanowisku — to była jej następna romantyczna fantazja.
Byłem tym wszystkim lekko wstrząśnięty. — Chce pan przez to powiedzieć, iż miała skłonności samobójcze?
Popatrzył na rozłożone przed nim papiery. — W pewnym sensie, tak. Och, nie chodzi o to, że próbowałaby się zabić, ale sama zapewne panu powiedziała, że zostaje się kapitanem głównie z powodu pewnego rodzaju znużenia. Każdy lubi rzeczy podniecające, ale przy takim prawdopodobieństwie śmierci, jakie występuje w jej zawodzie, trzeba tej śmierci pragnąć. Widać to zresztą wyraźnie w jej profilu psychologicznym.
Pokręciłem ze zdumieniem głową. — Trudno mi w to uwierzyć.
— Ale to prawda. W rzeczywistości jej profil sugeruje, tak naprawdę to chciałaby być tym, kim była — matką. Ale matką pełną, taką, która nie tylko rodzi, ale i wychowuje swe dzieci w stylu pogranicza. W rzeczywistości bowiem, pomimo całego tego logicznego tłumaczenia i uzasadniania, wystąpienie nowego czynnika w jej życiu, wtedy kiedy jej szansę były najmniejsze, stanowiło mechanizm wyzwalający i prowadzący do podjęcia tej akcji, którą podjęła.
— Nowego czynnika?
Skinął głową. — Pana. Zakochała się w panu. I nagle stwierdziła, że coraz trudniej i trudniej jest wypływać na codzienne polowania. Po raz pierwszy zaczęła się bać, ponieważ po raz pierwszy nie miała ochoty umierać przy sterze, by tak rzec. Kiedy przywrócił jej pan chęć do życia, zmniejszył jednocześnie o pewien ułamek jej szansę przetrwania. Nie była bowiem w stanie świadomie przyjąć tego wszystkiego do wiadomości, ale jej podświadomość wiedziała i właśnie dlatego uległa… pogwałciła prawo… i wzięła tę dziewczynę Sandę ze sobą tamtego dnia. Naturalnie, była wówczas w swojej najwyższej formie, bo musiała chronić i pana, i Sandę, a pan nie zdawał sobie sprawy z ryzyka, jakie pan tamtego dnia podjął. Jestem przekonany, że jedna jej połówka pragnęła iść na dno z tymi, których kocha. Pragnęła takiego porządnego, romantycznego zakończenia. Nie zrobiła tego, ponieważ zbyt mocno pana kochała.
— Chce pan przez to powiedzieć, iż wiedziała, że zostanie złapana?
— Twierdzę jedynie, że chciała, by ją złapano. Gdyby jej tym razem nie złapano, zrobiłaby coś innego. Chciała z tym skończyć. Nie chciała żyć z cieniem nieuniknionej śmierci przed sobą i z perspektywą nieuniknionego rozstania z panem.
Poczułem się jednocześnie wzruszony, zaniepokojony i pełen wątpliwości. — Mogła się przecież wycofać. Znalazłbym jej jakieś stanowisko w firmie.
— Nie, nie. Tego świadomie też nie mogła zaakceptować. Podejrzewam, że taki pomysł nigdy nie przyszedł jej do głowy, bowiem bała się także stracić pana. Podziwiał pan jej odwagę, mimo obawy o jej życie. Lękała się więc, że tego rodzaju ruch z jej strony mógłby zostać przez pana zinterpretowany jako objaw tchórzostwa i mógł doprowadzić do pańskiego odejścia — a to była jedyna rzecz, która dla niej miała jakąkolwiek wartość. Pan.
— Ależ to niedorzeczność. Ja nigdy bym…
— Prawdopodobnie nie — przyznał — ale umysł ludzki to coś więcej niż komputer i stąd zresztą obecność psychiatrów. Jesteśmy indywidualistami obdarzonymi emocjami i myśleniem irracjonalnym, które czynią człowieka wielkim i są zarazem jego największą słabością.
— Mimo wszystko nie potrafię tego zaakceptować — powiedziałem.
— Ach! Miłość! — westchnął. — Najbardziej szalona z naszych wad Niemal całkowicie zlikwidowana na światach cywilizowanych i tak rzadka również tutaj, na Cerberze. Ale daj choć niewielką szansę, daj jej niewielką szczelinę, przez którą mogłaby się wślizgnąć, a podniesie swą głowę. Proszę posłuchać, Zhang, wiem, iż nie przepada pan za kulturą cerberyjską, ale obok pogranicza to przecież światy wardenowskie — wszystkie cztery — umożliwiają coś, co czyni je, jak przypuszczam, lepszymi. Tutaj ciągle jeszcze marny marzenia, ciągle możemy fantazjować i śnić romantyczne sny. Na planetach cywilizowanych zostało to kompletnie wymazane i wszyscy o tym wiedzą. Stąd też zgoda na istnienie pogranicza. To jedyne miejsce, gdzie ludzie mogą marzyć. Wszelki postęp ludzkości — od momentu, w którym jej praprzodek zszedł z drzewa na starożytnej, pierwotnej Ziemi — był rezultatem marzeń, fantazji i wyobraźni. Podobnie jednak jak w przypadku światów cywilizowanych, u podstaw których leżały najwspanialsze marzenia, rzeczywistość okazała się bardziej prozaiczna. Pusta. Jeśli poszuka pan w głębi siebie, przekona się pan, że to prawda.
Roześmiałem się sucho, bez odrobiny wesołości. — Teraz rozumiem, dlaczego pan się tu znalazł.
Jego śmiech z kolei był autentyczny, nie udawany. — Popełnili błąd. Wysłali mnie na pogranicze na krótki pobyt, bo brakowało im akurat lekarzy. Kiedy wróciłem do światów cywilizowanych, nie chciałem uwierzyć, iż są tak jałowe i puste — te same miejsca, które kochałem i do których tęskniłem zaledwie rok wcześniej. Zyskałem pewność, że ta cywilizacja, którą znam, będzie trwała jedynie siłą rozpędu, tak jak i inne starożytne imperia trwały, ale będąc jałową, będzie równocześnie bardzo kruchą. Wiedziałem, iż rozsypie się w przypadku poważniejszego ataku z zewnątrz i zapoczątkowałem kampanię mającą na celu przywracanie jej wigoru i zdrowia psychicznego. — Rozłożył ramiona. — I znalazłem się tutaj. I wie pan co? Nigdy tak naprawdę tego nie żałowałem.
— To ma pan szczęście — powiedziałem. — Rozumiem pańskie poglądy, choć nie akceptuję ani tych wniosków, które dotyczą światów cywilizowanych, ani tych, które odnoszą się do Dylan.
— Ciekawa metafora, taka, która do mnie przemawia. Pańska żona i nasza stara cywilizacja. Ostatecznie to historia udowodni, że miałem rację, jeśli chodzi o światy cywilizowane, natomiast już teraz, bez trudu, potrafię udowodnić słuszność mojej opinii na temat Dylan.
— A jak niby miałby pan tego dokonać? Czytając profile psychologiczne wykonane na podstawie jednej tylko nocy?
Uśmiechnął się krzywo jak człowiek, który ma za chwilę zacisnąć komuś pętlę. — Nie, ponieważ wiem z pańskiej relacji dotyczącej jej osoby, co powiedziała panu, iż z nią uczyniono. Natychmiast zorientowałem się, że było to niemożliwe — ten rodzaj całkowitej przemiany trwa całe tygodnie, być może i miesiące, jeśli w ogóle można jej dokonać. Sprawdziłem więc rezultaty testów, co potwierdziło jedynie moje przypuszczenia.
— To znaczy?
— Uwzględniając krótki czas, była to mistrzowska robota, jednakże nie mogła być ona aż tak rozległa. Dyian wierzy, iż zrobili to wszystko; jest o tym przekonana. Jednak to, co zrobili psychiatrzy i psychologowie, miału dużo mniejszy zakres i o wiele subtelniejszy charakter. Po prostu, tu ją delikatnie popchnęli, tam poklepali, bardzo subtelnie wpłynęli na jej podświadome pragnienia, do których sama przed sobą nie chciała się przyznać. Ona dokonała reszty, próbując przekonać siebie i pana, że wszystko, co chciała robić i kim chciała być, zostało jej narzucone z góry. Proszę posłuchać, Zhang, gdybyśmy byli w stanie wykonać taką robotę w ciągu jednej nocy, syndykaty nas wszystkich przepuściłyby przez te maszynkę i dobrze pan o tym wie.
Czy twierdzi pan, że nie ma żadnego zakodowanego rozkazu, który kazałby jej słuchać wszelkich moich poleceń? Żadnego rozkazu zabraniającego brać udział w polowaniach na borki?
— Twierdzę stanowczo, że nie ma. Po pierwsze, ta sprawa posłuszeństwa wynika częściowo z jej wcześniejszych doświadczeń, częściowo z wewnętrznej potrzeby, a częściowo z całkowitej zależności finansowej od pańskiej osoby. Jest przekonana, że taki rozkaz istnieje, ale w rzeczywistości pochodzi on jedynie z jej podświadomości, przez co zresztą nie jest dla niej mniej realny. Co więcej, nic nie zabrania jej zbliżać się do statków i łodzi, z wyjątkiem przepisów rządzących macierzyństwem, ale dla niej jest to doskonały sposób, by nie dopuścić do siebie faktu, że po prostu nie chce się do nich zbliżać. Bo widzi pan, ona wzięła te wszystkie sprawy, których nie chce dopuścić do swojej świadomości, i przeniosła je na stronę trzecią — psychiatrów. Tym sposobem ona jest w stanie je zaakceptować, a tym samym pan musi akceptować ją.
Już podnosiłem się z krzesła, ale teraz znów usiadłem. — Innymi słowy, twierdzi pan, iż żyje ona całkowicie w świecie wyimaginowanym. Takim, który sobie sama stworzyła.
— Do pewnego stopnia — przyznał. — Możemy teraz ustalić serię spotkań, które pozwolą jej zaakceptować prawdę, choć może to zająć sporo czasu. Z pańską pomocą pozwolimy jej zobaczyć siebie taką, jaką jest, co uczyni z niej ponownie pełną osobę ludzką. Niemniej, będzie ona bardziej obecną Dylan niż Dylan z przeszłości — chyba pan to rozumie?
Skinąłem głową, z lekka oszołomiony. — W porządku. Ustalmy harmonogram tych sesji. Jednak mimo wszystko jestem… ogłuszony. Jakie tedy rozkazy zostały zakodowane w jej umyśle?
— Cóż, zakaz zabójstwa kogokolwiek jest rzeczywisty i właściwie stanowi standard przy wyrokowaniu — odpowiedział. — Chroni on i ją, i pana. Jest tam także rozkaz zabraniający jej odejścia, z własnej woli, od macierzyństwa, choć ten polega głównie na wzmacnianiu, skoro i tak, zgodnie z wyrokiem, nie wolno jej wymieniać z nikim ciała. Reszta, jak już wspomniałem, to subtelności. Mózg wyzwala odpowiednie hormony i tym podobne, wzmacniają jej naturalne popędy, że się tak wyrażę, zdeterminowane tym ciałem. Sympatycznym skutkiem ubocznym tego wszystkiego jest wzmocnienie jej uczuć do pana, co jest wielce inteligentne, bowiem to z kolei daje pożywkę jej psychozom, dzięki czemu mają one również moc rozkazów.
— Z tego, co pan mówi, wynika, że może byłoby lepiej pozostawić ją w tym stanie — zauważyłem. — Twierdzi pan bowiem, iż jest szczęśliwa.
— Nie. Nigdy nie będzie szczęśliwą, dopóki nie uświadomi sobie, że właśnie tego chce i dopóki nie będzie przekonana, iż to, czego pragnie, pozostaje w zgodzie z pańskimi życzeniami. Pozostawienie tych przekonań samym sobie, szczególnie tego drugiego, na dłuższą metę uczyni z niej właśnie tego robota, o czym sądzi, że już się nim stała. Co zresztą byłoby sytuacją dobrą dla państwa i państwowych psychiatrów, ale nie dla niej i nie dla pana.
— W porządku, przekonał mnie pan. A co z głównym celem mojej wizyty?
— Sanda Tyne. Interesujący przypadek, całkowicie odmienny od poprzedniego. Należy do tych jakby stworzonych dla macierzyństwa, ale nie posiada dość potencjału intelektualnego czy wizji świata, by stać się kimś ważnym na zewnątrz, choć ma wielkie marzenia. Lubi dreszcz grozy i przygodę, ale na sposób dziecięcy, bez pełnego zrozumienia niebezpieczeństw grożących jej i innym. Tak jak w przypadku Dylan, wykorzystano jedynie to, co już w niej tkwiło. Chociaż trudno w to uwierzyć, Sanda jest typem bardziej psychotycznym niż Dylan.
— Co takiego?!
Skinął głową. — Tak naprawdę, to nie odczuwa ona żadnych wyrzutów sumienia w związku z tym, co przydarzyło się Dylan. W rzeczywistości jest nieco rozczarowana tym, że nie zajęła miejsca Dylan w pańskim życiu. Ma ciągle nadzieję, że to jeszcze nastąpi. Takie są granice jej ambicji i jej wizji. Rozumie pan teraz, dlaczego nie odwiedza was częściej.
— Zazdrość?
— Głównie zawiść. Jej całe życie składało się z zawiści. W sensie fizycznym i intelektualnym przeżyła być może dwadzieścia lat, ale pod względem emocjonalnym nie ma więcej jak jakieś osiem czy dziewięć. Psychiatrzy stłumili jedynie te resztki ambicji i tę żywą wyobraźnię. Wzmocnili zawiść, ale jednocześnie zakodowali zakaz zabraniający jakichkolwiek przy tej zawiści manipulacji. To przytłumienie i przeorientowanie pozwala jej być szczęśliwą nawet wówczas, kiedy jej działalność ograniczy się jedynie do zdrapywania starej farby i sprzątania śmieci, bo i tak pozostanie w niej przekonanie, iż pewnego dnia jej księże… pan… przyjdzie po nią.
— A co z tą sprawą nie czynienia krzywdy ani sobie, ani innym? Powiedział pan, że to standard.
— Tak, to prawda, ale w ciągu kilku godzin niewiele można zdziałać, choć oni zrobili wyjątkowo dużo. Nie może wyrządzić Dylan krzywdy, bowiem mogłaby się narazić tym panu. Poza tym, jest pewna, że wcześniej czy później porzuci pan Dylan i spostrzeże swe błędy. Nie skrzywdzi pana, bo jest cierpliwa tak długo, jak długo jest blisko pańskiej osoby. A posiadając przekonanie, że w końcu zwycięży, nie zrobi także krzywdy sobie samej. W konsekwencji kodowanie tego rodzaju zakazów było zbędne. Prawdę mówiąc, jestem w stanie wyobrazić sobie tylko jedną sytuację, w której mogłaby wyrządzić komukolwiek krzywdę przed upływem obowiązywania wyroku, wobec czego nic panu nie grozi.
— Czyżby? A jakaż to sytuacja?
— Kiedy pan ją o to poprosi. Uczyni wszystko, by pokazać, iż popełnił pan błąd.
Uśmiechnąłem się, czując się nieco lepiej. — Naturalnie nie może być mowy o czymś takim.
— Naturalnie — zgodził się ze mną Dumonia.
Torpedy znalazły się w firmie Emyasail, gdzie zresztą powinny były być od samego początku, a moje urządzenia czekały gotowe do użycia. Przekonany, że Sanda będzie ze mną współpracowała bez żadnych zastrzeżeń, udałem się tam z nią pewnego wieczora, żeby obejrzeć sobie wszystko na miejscu. Stwierdziłem, że rozkład jest podobny do tego, jaki mieliśmy w Hroyasail, w czym zresztą nie było nic zaskakującego, skoro obydwie firmy były filiami tej samej korporacji i wybudowano je w tym samym czasie i dla tych samych celów.
Oczywiście wszędzie kręcili się strażnicy wspomagani przez elektroniczne urządzenia, ale cała ta ochrona nastawiona była głównie na budynki magazynu.
Sanda, jak wszyscy Cerberejczycy, dobrze pływała. Kiedy żyje się na ogromnych drzewach wiecznie otoczonych oceanem, pływanie jest pierwszą umiejętnością, jaką człowiek musi opanować.
Używaliśmy najprostszych kombinezonów dla płetwonurków i aparatów do oddychania. Obawialiśmy się bowiem, że bardziej skomplikowane urządzenia mogłyby zdradzić naszą obecność pod wodą, gdzie zapewne znajdowały się odpowiednie automaty wykrywające dźwięki mechaniczne i tym podobne odgłosy. Włożyliśmy nasze stroje i startując z odległości jakichś dwustu metrów od doków, podpłynęliśmy do statków, przepłynęliśmy pod nimi starając zapoznać się z terenem. Znaleźliśmy kilka czujników wzdłuż nabrzeża, ale nie było nic, co broniłoby nam dostępu do dna statków; wręcz przeciwnie, cały ten teren był oświetlony reflektorami, dzięki czemu sylwetki statków rysowały się wyraźnie na tle ciemnego nieba, co bardzo ułatwiało nam zadanie.
Zresztą niby dlaczego Laroo miałby podejrzewać jakiś sabotaż? Jakie miałyby z niego wynikać korzyści? Przecież na pewno zostałby wykryty. A nawet jeśli nie, najwyżej zwolniłby nieco prace — łodzie i statki można w razie potrzeby ściągnąć skądinąd. Jedyne, czego nie dałoby się zastąpić czymś innym, roboty organiczne, przybędą drogą powietrzną bezpośrednio na nowe lądowisko. Wszyscy inni zainteresowani byliby bardziej magazynami, które były silnie chronione, niż łodziami, skoro — o czym wiedział każdy dobry oficer ochrony — atakowanie tych drugich nie miało praktycznie żadnego sensu. Nie tylko można je było zastąpić, ale zatapiając je, traciło się także ładunek. Akcja taka nie mogła więc przynieść najmniejszych korzyści.
Nie mieli racji.
Następnej nocy wróciłem tam z Sanda, tym razem z torbą pełną drobiazgów, które poskładałem z materiałów uzyskanych od Otaha i z innych źródeł. Sprawnie i cicho przymocowaliśmy te urządzenia i to nie tylko do samych kanonierek, ale też i do kilku spośród największych trawlerów.
Praca okazała się tak łatwa, iż Sanda była całkiem rozczarowana. Była męcząca, to prawda, ale nie niosła ze sobą dreszczyku emocji. Szczerze mówiąc, była równie łatwa jak napisanie listu.
Urządzenia mogły być włączane z dowolnych miejsc, ja zaś nastawiłem je tak, by można je było uruchomić z naszych łodzi, kiedy znajdą się one w ich zasięgu, podczas rutynowych operacji. Naturalnie, nikt na naszych łodziach nie miał pojęcia, że sam przykłada do tego wszystkiego ręki, ale to nie miało najmniejszego znaczenia. Jedyne, nad czym nie miałem kontroli, to moment, w którym te „uszkodzone” torpedy zostaną załadowane i użyte. Mogłem natomiast dać im do rozwiązania taki skomplikowany problem taktycznej rozprawy z borkami, który spowodowałby nadzwyczaj szybkie ich zużycie. Poza tym, pozostało mi zajęcie się swymi codziennymi sprawami i czekanie. Nie usłyszę nawet owych pełnych dramatyzmu opowiadań. Miałem jedynie nadzieję, że pokłosie ich kłopotów w żaden sposób nie zostanie połączone z moją osobą. Był to najprostszy, choć i najmniej pewny, sposób.
Najlepszym bowiem sposobem przeprowadzenia tego, co chce się przeprowadzić, jest stworzenie takiej sytuacji, w której twój nieprzyjaciel zaprasza cię, wręcz ci rozkazuje, byś zrobił dokładnie to, co od początku właśnie zamierzałeś zrobić. Na tym polegała obecna intryga. Jeśli ona się powiedzie, wówczas i rozwiązanie problemu przedostania się do fortecy Laroo okaże się prawidłowe. Najłatwiejszym sposobem wtargnięcia do niezdobytej fortecy jest bowiem otrzymanie zaproszenia od jej właściciela.