Rozdział piętnasty WYSPA LAROO

Szedłem do biura ochrony portu z poczuciem nieuchronności losu, a jednocześnie z uczuciem intensywnego podniecenia, tak jak gdyby całe moje dotychczasowe życie stanowiło jedynie przygotowanie na ten moment. Z konieczności wiele musiałem pozostawić improwizacji, a świadomość, że staję przeciwko temu, co ta planeta ma najlepszego, dodawała wagi stojącemu przede mną wyzwaniu.

Oficer ochrony zdziwił się na mój widok, bowiem tego dnia nie było żadnych transportów, ale skinął jedynie głową i przyglądał mi się z zaciekawieniem.

— Chcę, byś skontaktował się z Koordynatorem Ochrony. Bogenem — powiedziałem. — Chciałbym się z nim zobaczyć tak szybko, jak to będzie możliwe.

— Bogen znajduje się na wyspie — odpowiedział ochroniarz. — Poza tym, wszelkie problemy bezpieczeństwa związane z pańską osobą należą do mojej kompetencji.

— Nie chciałbym cię urazić, ale znajdujesz się zbyt nisko na szczeblach hierarchii służbowej. Nie chodzi tu o naruszenie czyichś kompetencji. Jesteś świetnym policjantem, Hanak, ale ta sprawa znacznie cię przerasta.

To go dotknęło. — O czym ty, do diabła, gadasz, Zhang?

— Połącz się z Bogenem i powiedz mu, że muszę natychmiast z nim porozmawiać. Bądź tak miły i po prostu zrób to, Hanak. Nic cię to nie będzie kosztować.

— I tak cię nie przyjmie — rzucił ze złością. — Ma ważniejsze sprawy na głowie.

— Jeśli przekażesz wiadomość tak, jak ci podyktuję, to gwarantuję ci, że nie tylko się ze mną zobaczy, ale pobije wszelkie galaktyczne rekordy prędkości, żeby się ze mną spotkać.

— Jaka więc jest ta tak ogromnie ważna wiadomość?

— Powiedz mu… powiedz mu, że nigdy nie rozwiąże tego problemu likwidacji programu wstępnego i to niezależnie od ilości czasu, pieniędzy i wysiłku włożonego w Operację Feniks. Powiedz, że ja potrafię tego dokonać.

Hanak patrzył na mnie w zdumieniu. — Ty w ogóle nie powinieneś nic wiedzieć na ten temat.

— Wyślij to. I daj mi znać, kiedy on wyznaczy spotkanie. Mam sporo pracy we własnym biurze. — Powiedziawszy te słowa, odwróciłem się, wyszedłem z pokoju i udałem się do kompleksu administracyjnego. Nie miałem najmniejszych wątpliwości, że Bogen połknie przynętę. Absolutnie żadnych wątpliwości.

Po kilku minutach, ledwie zdążyłem zabrać się za swoje papiery, Hanak wpadł do mojego gabinetu.

— Słuchaj, ty ważniaku — powiedział. — Wysłałem tę wiadomość na wyspę i spowodowałem małe trzęsienie ziemi. Bogen jest w tej chwili na satelicie, ale wkrótce wyląduje, osobiście, tak jak sobie życzyłeś. Masz się z nim spotkać za dziewięćdziesiąt minut.

Skinąłem głową i uśmiechnąłem się do niego. — Gdzie?

— W jego gabinecie w Zamku.

— Na wyspie?

— A jest jakiś inny zamek? — Zamilkł na chwilę i przyglądał mi się jakoś dziwnie. — Wiesz, Zhang, albo jesteś najgłupszym facetem jakiego znam, albo najbardziej bezczelnym. No, którym z tych dwu jesteś?

Obdarzyłem go najszerszym uśmiechem, na jaki mnie było stać. — Zgadnij!

Trudniej mi było, niż sądziłem, skompletować załogę, jako że był to dzień wolny, ale wykorzystując służby dyżurne i alarmowe w ciągu pół godziny zamustrowałem na pokład kanonierki pełną obsadę. Zostawiłem też wiadomość dla Dylan, w której napisałem po prostu „zaczęło się” i popłynąłem na wyspę.

Bogen, choć przybywający ze stacji kosmicznej, prawdopodobnie wyląduje na niej przede mną, a co najmniej w tym samym czasie co ja, zakładając, iż wyruszył natychmiast po wysłaniu odpowiedzi. Szczerze mówiąc, jego „dziewięćdziesiąt minut” było dla mnie całkowicie nierealistyczne, chyba że udałbym się tam środkiem powietrznym, a na to ochrona raczej nie była przygotowana. Nawet przy największej szybkości, wynoszącej około siedemdziesięciu kilometrów na godzinę, podróż statkiem musiała trwać co najmniej owych dziewięćdziesiąt minut, a przecież wypłynęliśmy dopiero w pół godziny po otrzymaniu wiadomości. To mi jednak odpowiadało. Wolałem, kiedy ktoś na mnie czekał i irytował się co nieco — wytrąca to bowiem ludzi z równowagi i łatwiej wtedy ulegają emocjom, podczas gdy ja sam jestem wówczas całkowicie logiczny i spokojny, zgodnie zresztą z moim zawodowym przygotowaniem.

Niemniej, pokonanie tego kawałka oceanu wydawało się trwać całą wieczność. Przeżywałem jakieś koszmary, w których bytem atakowany przez borki, co samo w sobie mogło przecież zakończyć całą tę sprawę.

Przeprawa odbyła się jednak bez żadnych przygód i wkrótce spośród drzew wynurzyła się błyszcząca wieża Zamku. Niebo pociemniało i poczułem chłód zwiastujący nadchodzący deszcz. Nie przeszkadzało mi to. Kat mógłby się martwić pogoda, ale przecież nie jego ofiara.

Podpłynęliśmy do nabrzeża i zacumowaliśmy szybko. Zszedłem po trapie i udałem się do budynku ochrony.

— Zhang — powiedziałem dyżurnej funkcjonariuszce. — Na spotkanie z Bogenem.

Zerknęła na ekran i skinęła głową. — Wolno panu udać się do jego gabinetu i nigdzie poza tym. Przy bramie czeka eskorta.

— Eskorta, hm? No, no!

Odwróciłem się, wyszedłem i udałem się w kierunku bramy, której nigdy przedtem nie miałem okazji przekroczyć. Musiałem założyć kask połączony ze skanerem i poczekać. W końcu urządzenie potwierdziło, że ja to ja, i otworzyło przejście, pozwalając mi przejść do następnej komory, gdzie cała ta procedura została powtórzona. W końcu przeszedłem do ostatniego pomieszczenia, gdzie czekało na mnie dwóch, ubranych w mundury khaki, członków Policji Państwowej; obydwaj byli potężnie zbudowani i uzbrojeni po zęby.

— Proszę iść pomiędzy nami i nigdzie nie zbaczać — powiedział jeden z nich.

Wskazałem gestem dłoni, by prowadził. Kiedy szliśmy ścieżkami, pomiędzy rzędami drzew dostrzegałem wszędzie wyraźne dowody specjalnego systemu ochrony. Zorientowałem się, że każdy nasz krok był uważnie obserwowany. Mimo to tuż przed wejściem do Zamku poddani zostaliśmy jeszcze raz podwójnemu sprawdzeniu i dopiero wówczas mogliśmy wejść na wewnętrzny dziedziniec.

Miejsce to wywarło na mnie olbrzymie wrażenie. Chociaż posiadało sztuczną nawierzchnię, podobnie zresztą jak port i nabrzeże, a teren uzyskano, przycinając starannie drzewa, to jednak od momentu opuszczenia Konfederacji nie widziałem nic równie imponującego. Sprowadzono tu bowiem skądś darń, prawdopodobnie z Lilith, która podobno była planetą-ogrodem, i założono olbrzymi, wspaniały, zielony trawnik, na którym rosły egzotyczne krzewy i kwiaty. Zacząłem doceniać Laroo; na jego miejscu ja sam zaplanowałbym coś w tym guście, a wiem, iż niewielu ludziom taki pomysł przyszedłby do głowy.

Jeszcze jedna kontrola przy wejściu do Zamku i znaleźliśmy się w wielkich, rozsuwanych drzwiach. Muszę przyznać, że chociaż znałem to wszystko z opowieści odesłanych konkubin, to jednak nie byłem przygotowany na widok, jaki się przede mną roztaczał. Szliśmy przez ogromne, otwarte przestrzenie, umeblowane, bardzo elegancko i komfortowo. Piękne dywany wspaniale harmonizowały z kanapami, fotelami i szezlongami pokrytymi czymś przypominającym wytworne futro. Na ścianach wisiały dzieła sztuki, zapewne oryginały, odpowiadające nastrojowi komnat. Jedynym zgrzytem byli policjanci, stojący praktycznie wszędzie; jak i świadomość ukrytych kamer podążających naszym śladem i widzących wszystko.

Nie zauważyłem żadnych schodów, choć takowe musiały się tam znajdować, chociażby ze względów bezpieczeństwa. Pojechaliśmy w górę obszerną windą, która miała formę szklanego walca owiniętego wokół słupa nośnego. Bardzo pomysłowe, pomyślałem sobie. Oni kontrolują wejście i wyjście z windy, widzą cię przez cały czas i są pewni, że udasz się tylko tam, dokąd ci wolno.

Wysiedliśmy na czwartym lub piątym piętrze, skąd przeszliśmy do budynku głównego po małej rampie — która wysunęła się ze ściany w momencie, kiedy pojawiliśmy się, i zagłębiła się w niej ponownie po naszym przejściu; jeszcze jeden subtelny chwyt. Znaleźliśmy się w kolejnym długim korytarzu. Piętro to złożone było z pokoi i pokoików przypominających jakieś muzea narodowe, pełne oświetlonych gablot. Znajdowała się w nich broń wszelkiego rodzaju, monety i klejnoty z wielu różnych światów; wszystko na swoim miejscu. Byłem pod wielkim wrażeniem tego, co ujrzałem. Wiedziałem też, że wszystko to nie jest własnością Waganta Laroo, a znajduje się jedynie pod jego opieką. Każdy z obiektów należał do tej kategorii, która była w stanie przetrzymać sterylizację likwidującą organizm cerberyjski, a wszystkie one zostały złożone w depozycie do czasu, aż ich właściciele będą ich potrzebować, czy też będą mieli możliwość, by z nich korzystać. Zrozumiałem teraz, co tak naprawdę znajdowało się pod stałą ochroną Bogena.

Doszliśmy wreszcie do końca korytarza. Rozsunęły się przed nami drzwi, ukazując nowoczesną poczekalnię wyposażoną we wszystko, co w takim miejscu być powinno — włącznie z recepcjonistą — choć nie zauważyłem, by było tam coś do czytania czy choćby do oglądania.

Moja obstawa stała z moich obydwu stron, podczas gdy ja się przedstawiałem. Usłyszawszy moje nazwisko, recepcjonista skinął głową.

— Proszę wchodzić. Pan Bogen oczekuje pana.

— No myślę — mruknąłem pod nosem i podszedłem do drzwi gabinetu, po czym odwróciłem się i popatrzyłem na swoich strażników. — Nie wchodzicie?

Nie zareagowali, wobec czego otworzyłem drzwi i wszedłem do środka.

Gabinet był niewielki i robił wrażenie pomieszczenia, które jest w stałym użytkowaniu. Pełno w nim było wszelkiego rodzaju książek, czasopism, wydruków i innych materiałów porozrzucanych wszędzie dookoła, praktycznie zasłaniających biurko w kształcie litery L, na którym, z jednej strony, stały terminale komputerowe i leżał stos papierów, a z drugiej, wśród innych przedmiotów, widoczny był dyktafon. Bogen, w stroju roboczym, wyglądał jak ktoś, kto powinien się ogolić i wziąć prysznic. Najwyraźniej nie był przygotowany na taką sytuację. W jego oczach dostrzegłem gniew.


— Zwal te śmieci na podłogę i siadaj — rzucił ostro, wskazując mi krzesło.

Usiadłem, jak mi polecił, nie odzywając się ani słowem, a jedynie patrząc na niego przez cały czas.

— No więc? — warknął. — Co to za numer usiłujesz mi wywinąć, Zhang, czy jak tam się naprawdę nazywasz?

— Chciałem wskazać na pewien istotny punkt w waszej operacji i wydaje mi się, że dokonałem tego, sądząc po pańskiej reakcji — odparłem, kontrolując jednocześnie bicie serca, ciśnienie krwi i wszystko inne, by uczynić wrażenie, iż jestem całkowicie spokojny i odprężony.

— Chciałeś pokazać, że mój system ochrony jest do kitu? O to ci chodziło? Posłuchaj, mogłeś bez trudu usłyszeć nazwę Operacja Feniks od kogoś przypadkowego w porcie i dośpiewać sobie resztę o jakichś eksperymentach biologicznych, które tutaj rzekomo przeprowadzamy. Jednak ty wskazałeś paluchem na samo sedno badań, a to już jest rzecz po prostu niemożliwa. Poza Przewodniczącym, mną samym i sześcioma czy siedmioma innymi osobami tutaj, na Cerberze, plus trzech pozostałych Władców, nie ma nikogo, dosłownie nikogo, kto wiedząc, co robimy, mógłby opuścić tę wyspę. Chcę wiedzieć, skąd o tym wiesz, i chcę wiedzieć, dlaczego mnie o tym poinformowałeś, nim każę cię zabić.

— Czarujące — odpowiedziałem sucho. — Założę się, że taka odżywka musi robić wielkie wrażenie na wszystkich dziewczynach.

— Przestań błaznować, Zhang! Nie jestem w nastroju.

— A uwierzyłbyś, gdybym ci powiedział, że to wszystko wydedukowałem?

— Też coś! Niby z czego? Żeby tego dokonać, musiałbyś wiedzieć więcej niż ktokolwiek inny na całej tej planecie.

— Tak właśnie jest — odpowiedziałem chłodno. — Nie pochodzę z tej planety. A sądząc po twoim akcencie, ty też nie. Wiem o obcych, Bogen. O obcych i ich robotach.

— Skąd mógłbyś o tym wiedzieć? A może przyznajesz, że jesteś agentem Konfederacji, tak jak od początku sądziłem?

— Jestem agentem — przyznałem. — Moim poprzednim pracodawcą był Wydział Skrytobójstwa Urzędu Ochrony. Wzięli mnie i wykorzystując proces podobny do tego, który w naturalny sposób zachodzi na Cerberze, umieścili w ciele Qwin Zhang i wysłali tutaj.

— W jakim konkretnym celu?

— Zasadniczo dlatego, że podejrzewali, w jaki sposób te roboty mogą być tak doskonale zaprogramowane — powiedziałem, kłamiąc bez umiaru i wiedząc zarazem, że jestem przez cały czas obserwowany przez urządzenia do wykrywania kłamstwa najwyższej klasy. Nie przeszkadzało mi to. Nauczono mnie oszukiwać najlepiej.

— To kompletna bzdura i dobrze o tym wiesz! — rzucił wściekle. — Gdyby coś wiedzieli, zwaliliby się na nas, nie zwracając uwagi na żadne koneksje i powiązania.

— Wiedzą — zapewniłem go. — I jestem prawie pewien, że nie jestem jedynym agentem tutaj, choć osobiście nic nie wiem o innych. Jasne, że mogliby rozwalić tę waszą wymyślną stację kosmiczną, a może i usmażyć całą tę wyspę wiązką odpowiednich promieni… ale co by im to dało? Im chodzi o obcych, Bogen, a Cerber, jak do tej pory, jest jedynym łącznikiem do nich prowadzącym. Na pewno pewnego dnia nas usmażą, a może i całą tę przeklętą planetę… ale nie teraz, kiedy mogę więcej zyskać niż stracić.

Bogen zachichotał. — No cóż, przyjdzie im długo na to poczekać. Nie przypuszczam, by nawet sam Laroo spotkał osobiście któregoś z obcych. A jeśli już dotyczy to któregoś z Władców, to mógłby to być Kreegan z Lilith. W każdym razie, to wszystko to jego pomysł.

— To nam powinno zależeć, żeby się nikt o tym nie dowiedział… nam przede wszystkim. Nie mam ochoty być usmażonym, Bogen.

— Dla ciebie to i tak żadna różnica. Ty już jesteś trupem.

— Nie sądzę — odparłem na to głosem spokojnym, jak gdyby jego groźba nie zrobiła na mnie najmniejszego wrażenia. — Teraz ci coś powiem, a ty jesteś wystarczająco inteligentny, by ocenić, iż jest to prawda. Mógłbym złożyć raport władzom Konfederacji na temat Operacji Feniks i spowodować ich drastyczną reakcje. Nie zrobiłem tego. Wręcz przeciwnie. Powiedziałem tobie o nich.

— Mów dalej.

— Znasz ten odwieczny problem agentów wysyłanych na planety Wardena. Są one dla nas pułapką, tak samo jak dla was.

— Musieli być ciebie nadzwyczaj pewni, bo przecież nie mogli mieć cię ciągle na oku w sytuacji, kiedy dochodziło do wymiany ciała.

— Byli pewni… i mieli podstawy. Urodziłem się i wychowałem dla takich właśnie zadań. Są one jedynym celem mej całej egzystencji, dla nich żyję, jem, śpię i oddycham. Kiedy cel zostaje osiągnięty, sens dalszego istnienia znika. Słyszałeś przecież o Skrytobójcach.

Skinął głową. — Spotkałem nawet osobiście kilku z nich. To fanatycy. Z tego, co wiem, stary Kreegan też kiedyś do nich należał. Tak więc wiem, kim jesteś i jaki jesteś. Z twoich własnych ust wiem, że jesteś najbardziej niebezpiecznym człowiekiem na Cerberze dla mnie i dla mojego szefa.

— Ale coś spieprzyli — powiedziałem. — Wierz mi, zaskoczyło mnie to tak samo albo jeszcze bardziej, niż ich zaskoczy, ale popełnili gdzieś błąd. To miejsce… cóż, ono mnie zmieniło. Jest coś — poza tą misją — dlaczego opłaca się żyć, czy raczej dla kogo opłaca się żyć.

Bogen wydawał się teraz bardziej rozluźniony. Zauważyłem, że rzucał ciągle okiem na coś, co znajdowało się poza moim polem widzenia. Prawdopodobnie zerkał na ekran wykrywacza kłamstw. — To znaczy, że chcesz się teraz do nas przyłączyć i usiłujesz się targować, co? Niestety nie masz żadnych atutów.

— Sądzę, że jednak mam — powiedziałem ostrożnie. — Chodzi o to, iż oni byli tak podstępni, że zakodowali w mojej podświadomości polecenie składania im raportu i zapominania o tym fakcie. Nawet o tym wcześniej nie wiedziałem. Dopiero terapia u Dumonii w Medlam wykryła tę sprawę.

Bogen zesztywniał. — To możliwe, że już złożyłeś taki raport.

Pokręciłem przecząco głową. — Nie, przynajmniej nie o tym. Ostatni raport miał miejsce przeszło dwa miesiące temu, a od tego czasu nie znalazłem się w pobliżu agenta, który mógłby uruchomić takie polecenie. Teraz już wiem, kim on jest, i dlatego przestałem już być ich własnością.

— Kto to taki?

— A czy to ważne? Jeśli go zatrzymacie, przyślą tuzin innych — takich, których nie znamy. Nie, od chwili, w której się o tym wszystkim dowiedziałem, zacząłem mieć własne pomysły. Po pierwsze, jestem zdecydowany do was dołączyć. Nie podoba mi się status więźnia — tak jak nie podoba się on wam i całej reszcie towarzystwa — i nie chciałbym spędzić reszty życia pod opiekuńczymi lufami Konfederacji. Niezależnie od tego, czy odniósłbym sukces, czy poniósł porażkę i tak byłbym trupem, a ja nie chcę być trupem, Bogen; i nie chcę tego zastoju, w jakim znalazło się teraz moje życie, a to przecież jedyna dostępna mi alternatywa. Dlatego zacząłem myśleć o tobie i o Laroo, i o Operacji Feniks. Przyszło mi do głowy, że macie tu do czynienia z wytworem obcej technologii i wykorzystujecie ludzi, którzy nie mają zbyt wielkiego doświadczenia, nawet jeżeli chodzi o naszą własną technologię. Komputery organiczne są na indeksie, jak wiesz, stąd ograniczona liczba ekspertów w tej dziedzinie, a ci, którzy takimi ekspertami są, lepiej orientują się w ich przemysłowym zastosowaniu, takim jakie istnieje w Konfederacji. Brak wam ludzi i lat badań, by rozwiązać ten problem i sądzę, że zdajecie sobie z tego doskonale sprawę.

— W porządku. Nie zgadzam się w pełni z taką oceną, choć przyznaję, że postęp jest prawie zerowy. Wiemy w czym rzecz, ale nie możemy znaleźć sposobu na selektywne usunięcie części programu, a jeśli usunie się cały, tym samym się go zniszczy, bowiem wszystkie funkcje życiowe zależne są od molekuł programujących wewnątrz każdej poszczególnej komórki. Prawdę mówiąc, robotę taką mógłby wykonać jedynie potężny komputer organiczny, a nam od stuleci nie wolno się było nimi zajmować. Od czasu tamtej wojny.

Skinąłem głową. — Jest tylko jedno miejsce, nie licząc obcych, gdzie istnieje potrzebna wam wiedza. Ty o tym wiesz i ja o tym wiem. Jestem przekonany, że wysłaliście tam kilka tych swoich robotów, ale dane okazały się zbyt rozrzucone, by móc się do nich dobrać. Złożenie ich do kupy zabrałoby całe lata i to przy założeniu, że uda się złamać kody. A nie sądzę, byście zechcieli poświęcić na to lata.

— Mów dalej.

— Bezpieka. Urząd Ochrony Konfederacji. Oni mogliby bez trudu dobrać się do danych, zebrać je razem i przesłać do odpowiedniej sieci komputerowej, zdolnej rozwiązać ten problem. A oni używają komputerów organicznych. Nie takich jak te… zupełnie nie takich. Ale korzystają z nich na swoich statkach i modułach. Oni mogliby rozwiązać dla was ten problem.

Roześmiał się. — Tak po prostu… prosimy ich o to, a oni się zgadzają, co? Nie bądź śmieszny!

Odprężyłem się nieco. — Naturalnie, że nie. Powiedziałem ci przecież, że wiem, kto jest agentem do spraw łączności. Jeśli pójdę do niego i zmuszę go, by mnie połączył, nie będzie ani użycia siły, ani środków przymusu, ani zapominania. Załóżmy, że zgłoszę się wyżej i powiem, iż mam sposób na zdobycie jednego z robotów obcych?

— Co?!

— No właśnie, i powiem im ponadto, jak tego zamierzam dokonać. I że zamierzam usunąć z niego cały program wstępny, po czym przejąć nad nim całkowitą kontrolę. Umieścić w nim swój umysł i zabrać go, i mnie poza Cerber.

— Nie uwierzą.

— A ja sądzę, że uwierzą. Nie zapominaj, iż nie mają możliwości sprawdzenia, czy mówię prawdę i wystarczy fakt, że sam przychodzę z tym do nich. Łatwo daję się zahipnotyzować, kiedy to jest dla mnie wygodne. Powiedzmy, że mówię im, że robot jest częściowo programowany tutaj, na tej wyspie — i tak już są prawie o tym przekonani — i że udało mi się wślizgnąć do tej operacji dzięki moim powiązaniom z Tookerem. Niektórym ekspertom pracującym nad tym problemem niemiłą jest myśl, iż pracują dla jakichś nieznanych im obcych. Tak więc uzyskam ich pomoc… jeśli wyciągnę stąd takiego robota. A jedynym sposobem wydostania go na zewnątrz jest wyjście stąd w jego postaci. Uwierzą. To byłoby bowiem zagranie w moim stylu.

Myślał przez chwilę nad moimi słowami. — Za duże ryzyko.

— Jeśli się nad tym dobrze zastanowić, to ryzyka nie ma. Już przecież wiedzą, że Cerberejczycy zajmują się programowaniem i niepotrzebny jest tutaj żaden superdetektyw, żeby domyśleć się, iż muszę to robić na stacji kosmicznej i na wyspie. Ja im dostarczam jedynie przekonywający scenariusz, który pozostaje w zgodzie z moimi poprzednimi raportami i z tym, co już sami wiedzą. Do nich należy wybór. Albo zgodzą się na ten plan i dadzą mi rozwiązanie — jeśli je mogę uzyskać — albo odmówią, bo stanowię zbyt duże ryzyko w przypadku informacji takiego kalibru. Ja ich znam. Tak długo jak są przekonani, że w razie czego są dość silni, by rozwalić całą tę planetę, zgodzą się. Przynęta będzie nie do odrzucenia.

— Załóżmy, że się zgodzą. Co stanie się z Cerberem, jeśli nie dotrzymasz umowy?

— My posiadamy klucz, a to rozwiązuje problem. Poza tym… no cóż, zadbałbym o bezpieczeństwo swojej żony i własne, a w końcu może i uzyskał własne roboty. Jeśli Konfederacja wykona jakiś ruch mający na celu rozpylenie Cerbera na atomy, zostaniemy o tym ostrzeżeni dostatecznie wcześnie. Nie podejmuje się łatwo tego rodzaju decyzji, tak że zawsze jeszcze będzie czas, by poprosić o pomoc tych obcych.

— A jeśli oni jej nie udzielą?

— To przynajmniej my uciekniemy.

Zastanawiał się teraz trochę dłużej. — To, co mówisz, jest prawdą… ale pewnie nie do końca. Moim zmartwieniem jest to, że — bez twojej zresztą wiedzy — to wszystko jest subtelną intrygą snuta przez Konfederację.

— Hm? A niby co ja mógłbym zrobić tobie?

— Ty — nic. Przypuśćmy jednak, że robią to wszystko, by uzyskać pozwolenie zniszczenia całej planety. Przypuśćmy, że tak naprawdę to o to im właśnie chodzi — bezpośredni powód, z którym mogą się udać do tych swoich Rad. Ich podstawowym i być może jedynym celem jest natomiast wyciągnięcie tych obcych z ukrycia. Być może chcą to osiągnąć poprzez zniszczenie Cerbera; a my nie mamy żadnych gwarancji, że obcy zechcą nas chronić, czy że w ogóle są do tego zdolni. Wydaje mi się bowiem, że gdyby byli w stanie pokonać Konfederację sami przy pomocy siły, to my do niczego nie bylibyśmy im potrzebni.

Była to myśl dość przygnębiająca i to na dodatek taka, która mi wcześniej nie przyszła do głowy. Biorąc pod uwagę, jak podstępni byli moi szefowie, czyżby rzeczywiście to był ich cel? Niewątpliwie to mógł być ich cel ostateczny, wykurzenie obcych z ukrycia, ale nie podobała mi się myśl, że to ja właśnie miałem być instrumentem jego urzeczywistnienia.

— Tak, to możliwe. I istnieje ryzyko. Przyznaję, że ogromne ryzyko. Ale co jest bardziej ryzykowne? Zaniechanie prób, rezygnacja z rozbicia tego kodu użytego przy programowaniu i czekanie, aż zajmą się nami? Bo w końcu to zrobią. Obaj o tym wiemy. Jeśli natomiast Konfederacja się zgodzi, to przynajmniej będziemy mieć jakąś szansę — wszyscy.

Bogen westchnął i pokręcił głową, a cała jego wojowniczość gdzieś zniknęła. — Wiesz, że to jest zbyt poważna decyzja, bym mógł ją podjąć samodzielnie. Muszę przerzucić całą odpowiedzialność na Laroo. Ty zresztą też.

— To mi odpowiada.


Powiadomiłem załogę, że pozostaną tutaj co najmniej przez najbliższą noc i przesłałem Dylan pokrzepiające wiadomości przy pomocy bardzo prostego kodu. Nie przejmowałem się tym, czy ludziom Bogena uda go się odcyfrować czy też nie; jeśli bowiem on sam nie wiedział już wcześniej czegoś o mnie i o mojej naturze, to nie zasługiwał na miano profesjonalisty.

Potem czekałem, aż Bogen skontaktuje się ze swoim szefem. Wreszcie wrócił.

— W porządku — powiedział — będzie jutro po południu. Wcześniej nie może. Masz tu zostać jako jego gość i czekać, aż cię wysłucha i podejmie ostateczną decyzję.

— A co z moją żoną? — spytałem zaniepokojony. — Pamiętasz przecież, że nie ma żadnego kredytu.

— Jutro zajmą się nią moi ludzie. A potem, cóż, zobaczymy. Nie zapominaj, że i twoja, i jej przyszłość wisi teraz na włosku.

Jakbym nie wiedział! Jednak nie było już odwrotu. — Skoro już jestem albo martwy, albo dopuszczony do spółki, to czy mógłbym obejrzeć jeden z tych cudów wszechświata?

Zastanawiał się przez moment. — Naturalnie. Dlaczego nie. Chodźmy.

Zjechaliśmy na dół jedną z tych przezroczystych wind, o wiele poniżej poziomu zerowego, głęboko w pień głównego drzewa.

Laboratoria były nowoczesne i robiły duże wrażenie. Po drodze natknąłem się na kilku pracowników Tookera, którzy zatrzymali się i pozdrawiali mnie serdecznie, ale Bogen nie był w nastroju, który pozwoliłby mu patrzeć spokojnie, jak odnawiam stare przyjaźnie.

W samym centrum znajdowało się niesamowite laboratorium złożone z dwóch części. Z jednej strony wyposażone w system monitoringu i panel kontrolny nieznanej mi konstrukcji i z rzędu niewielkich kabin wzdłuż całej ściany z drugiej. Młoda i bardzo atrakcyjna kobieta z długimi czarnymi włosami opadającymi na tradycyjny fartuch laboratoryjny sprawdzała wydruki z jakiejś maszyny w momencie, w którym tam weszliśmy. Zerknęła w naszym kierunku, a rozpoznawszy Bogena, wstała, żeby się z nami przywitać.

— Przedstawiam ci najlepszy umysł Cerbera i jeden z najlepszych w całej galaktyce — oznajmił z dumą Bogen.

Uśmiechnęła się i podała mi dłoń. — Żyra Merton — powiedziała.

Zaskoczony, uścisnąłem jej dłoń. — Qwin Zhang. Powiedziałaś Merton?

Roześmiała się sympatycznie. — Tak. Słyszałeś już to nazwisko?

— No pewnie. Choć zawsze kojarzyło mi się z brodatym starcem z grzywą wzburzonych włosów.

— Prawdę mówiąc, jestem dość stara — odparła z humorem. — Mam prawie sto osiemdziesiąt lat. Powodem, dla którego tu przybyłam przed dziewięćdziesięcioma laty, była nie tylko chęć badania procesu wardenowskiego na Cerberze, ale też i to, że w tamtym czasie był to jedyny sposób, by uratować życie. Niemniej, zapewniam cię, iż jestem i zawsze byłam kobietą.

Ja również się roześmiałem. Była ona bowiem czarującą i zaskakującą odpowiedzią na pytanie, kim naprawdę był Merton.

— Powiedz mi jednak, gdzie słyszałeś moje nazwisko? — spytała.

— Jestem produktem tego, co Konfederacja nazywa Procesem Mertona — odpowiedziałem.

Bardzo ją to zainteresowało. — Chcesz przez to powiedzieć, że rozwiązali te problemy? Sądziłam, iż kosztowało to życie zbyt wielu ludzi i dla zbyt wielu kończyło się szaleństwem, by mogło być stosowane w praktyce. Porzuciłam te badania i zaangażowałam się całkowicie w procesy cerberyjskie. To było — niech pomyślę-jakieś pięćdziesiąt lat temu.

— Cóż, udało im się częściowo rozwiązać ten problem — powiedziałem. — Choć nie zredukowali ilości ofiar.

Wyglądała na rozczarowaną i nawet nieco rozgniewaną. — Niech będą przeklęci! Niech ja sama będę przeklęta! Zawsze najbardziej żałowałam, że udało mi się to zapoczątkować i że przekazałam dane w tak niekompletnej formie. A przecież w tamtych czasach było tu tak niewielu ludzi, tak skromna technologia i uboga struktura administracyjna, że musiałam polegać na dostawach z zewnątrz, by uzyskać znaczące rezultaty. Niemniej, chciałabym kiedyś zbadać cię dokładnie, by stwierdzić, jak daleko udało im się dojść. Obawiam się jednak, że poza tym, o czym powiedziałeś, istnieje już tylko ślepa uliczka.

Zdecydowałem, że nie powiem jej, za jak wielki sukces Konfederacja uważa uzyskane rezultaty. Nie chciałem wyjawiać zbyt wiele, chociażby z szacunku do moich odpowiedników przebywających teraz na Lilith, Meduzie i Charonie.

— Chętnie służę swoją osobą… kiedyś, później — powiedziałem zupełnie szczerze. Jeśli był ktoś na tej szalonej planecie, komu mógłbym zaufać, to tą osobą była prawdopodobnie ona, choćby ze względu na jej obiektywizm naukowca.

— Zhang interesuje się naszymi przyjaciółmi — powiedział Bogen. — Czy mogłabyś przeprowadzić dla nas niewielką demonstrację?

Skinęła głową. — Z przyjemnością. Mam tu jednego, który już prawie dojrzał.

— Dojrzał?

— Jest ukończony. Kompletny. Gotowy wyruszyć. — Podeszła do swoich instrumentów i wcisnęła kilka przycisków, przekazując instrukcje. Nad jedną z kabin rozległ się dźwięk cichego brzęczyka i zapaliło się czerwone światełko. Po chwili czerwone światełko zgasło, zapaliło się bursztynowe — oznaczające zapewne oczekiwanie — i wreszcie zielone.

Odeszła od konsolety, podeszła do kabiny i otworzyła jej drzwi. Widok, jaki ujrzałem, zaskoczył mnie. Było to bowiem ciało wysokiego, muskularnego mężczyzny, odpowiadającego standardom świata cywilizowanego. Wyglądał na niedawno zmarłego.

— Dwa jeden dwa sześć siedem… obudź się i wyjdź — rozkazała.

Nieboszczyk poruszył się, otworzył oczy i rozejrzał się, a w jego ciało w jakiś niesamowity sposób wlewało się życie, następowało pełne ożywienie. Wyszedł z kabiny, robiąc niespodziewanie całkowicie naturalne wrażenie.

Podszedłem i przyjrzałem mu się. Było mi trochę nieprzyjemnie, bo była to jednak osoba, a nie przedmiot, a przyglądałem się jej, jak gdyby była rzeźbą.

— Najbardziej zdumiewające połączenie chemii organicznej, komputera i biologii molekularnej, jakie w życiu spotkałam — powiedziała Merton.

— To jest robot?

Skinęła głową. — Muszę ci powiedzieć, że nie przychodzą tutaj w takim dokładnie stanie. Przysyłają je w kształcie z grubsza humanoidalnym, wszystkie o takiej samej masie — i to wszystko. Z próbek komórek nam dostarczanych jesteśmy w stanie wyhodować skórę będącą dokładną repliką skóry osoby, z której komórek korzystamy. Materiały przez nas używane są podobne do tych, które stosowane są przy budowie całego obiektu i zdolne są do korzystania z kodu genetycznego oryginału. Kiedy mamy pod ręką oryginał, możemy dodać blizny, znamiona i inne znaki szczególne, by uzyskać kompletną kopię.

— Jakże, do diabła, możecie tego dokonać? — spytałem zdumiony.

— Nie możemy i nie robimy tego. Konfederacja mogłaby, gdyby chciała. Ale nawet i wówczas konstrukcja byłaby inna. Dokładne badanie nie pozostawia wątpliwości, że obiekty te są produktem społeczeństwa i cywilizacji całkowicie nam obcych. Naturalnie żadne prawa naukowe nie są tutaj gwałcone. Jednak cała ewolucja wiedzy aż do tego punktu przebiegała w sposób całkowicie odmienny.

— Skąd wobec tego tak naprawdę one pochodzą?

Wzruszyła ramionami. — Mamy ich tutaj zaledwie kilka, częściowo dla celów dojrzewania i częściowo dla eksperymentów. Nie pozwalają nam mieć ich zbyt wielu na raz i dostarczają ich jedynie wtedy, kiedy już mamy upatrzonego osobnika, który ma posłużyć jako oryginał. Są bardzo ostrożni.

— Ale czy wszystko robi się tutaj? Całe te zmiany dotyczące wyższych funkcji mózgowych?

— Och nie. Można je przeprowadzać gdziekolwiek w systemie Wardena, byle nie dalej jak jakieś sto sześćdziesiąt milionów kilometrów poza orbitą Momratha. Musi to być bowiem w atmosferze zawierającej jedynie cerberyjską odmianę organizmów Wardena. Bliższych szczegółów nie znam.

— I nie przeszkadza ci to? Że używamy ich w celu szpiegowania Konfederacji?

— Prawdę mówiąc, nie za bardzo. A niby dlaczego miałoby mnie to niepokoić? Wszystko, co rząd robi, zamienia się w popiół i pył, z ludźmi włącznie. Posiadamy całkowicie nową, świeżą technologię będącą rezultatem obcej ewolucji i to jest o wiele bardziej interesujące. Nie mogę ich winić za to, że nie otworzyli się przed Konfederacją. Każdą obcą cywilizację, której dotknęliśmy, w rezultacie zamordowaliśmy, dosłownie lub kulturowo i cywilizacyjnie.

— Za wygłaszanie podobnych słów zesłano by cię tutaj, gdybyś nie wyemigrowała z własnej woli — zauważyłem.

— To bardzo prawdopodobne — roześmiała się. — Nigdy się tego nie dowiemy. W każdym razie nie żałuję.

Patrzyłem na nią i zastanawiałem się. — I ty nie byłaś w stanie rozwiązać tej całej zagadki z programowaniem? Jeśli ty tego nie potrafisz, to czy ktoś inny potrafi?

Spojrzała pytająco na Bogena, który skinął głową, i zwróciła się ponownie do mnie: — To nie takie proste. Proszę, podejdźmy do skopu.

Podeszliśmy do grupy instrumentów. — Nie rozpoznaję żadnego 2. tych urządzeń — powiedziałem. — Czyje to konstrukcje? Twoje własne?

— Nie. One również zostały dostarczone przez producentów. I na tym polega część naszego problemu. Popatrz na ekran.

Spojrzałem i zobaczyłem zbliżenie komórki. Nie, nie komórki. Raczej czegoś, co wyglądało jak jakieś zwierzę jednokomórkowe, podobne do ameby.

— To jest jednostka komórkowa jednego z robotów — powiedziała Nie jest to w rzeczywistości komórka, chociaż zachowuje się identycznie jak ona. Jest to kompletny, samodzielny mikrokomputer wykorzystujący molekuły organiczne i organiczne struktury.

— Poruszyła pokrętłem i drobina zniknęła, a jej miejsce wypełniła cała masa drobniutkich stworzeń pływających w przezroczystej rzece.

— Problemy chemii molekularnej to koszmar — powiedziała.

— Nie chodzi o to, że widzimy tu coś niezwykłego. Nie ma tu jakichś szczególnych cząsteczek, takich, których nigdy przedtem nie widzieliśmy; nic z tych rzeczy. Ale połączone są one ze sobą w sposób, który trudno nam sobie nawet wyobrazić. Nie można — zgodnie z naszą wiedzą — zbudować czegoś takiego z tych wszystkich pierwiastków i związków chemicznych i spowodować, by to działało. Na przykład, mogę wziąć łańcuchy węglowe, siarkę i cynk, potas i magnes, setkę innych pierwiastków i związków, złożyć z nich jakąś całość, ale nigdy nie uzyskam niczego, co byłoby podobne do tego. — Nastawiła ostrość na ścianę komórkową i powiększyła ją do ogromnych rozmiarów. — Czy widzisz te drobniutkie, włoskowate obiekty? To łączniki elektryczne z otaczającymi komórkami. Jak nerwy, a jednak inne. Połączone ze sobą tworzą świadomy system łączności pomiędzy komórkami. Mózg jest w stanie polecić każdej komórce i każdej grupie komórek, co mają robić, jak wyglądać… wymyśl cokolwiek, a one to zrobią. Potrafią naśladować praktycznie wszystko. Nawet funkcje. To wręcz niemożliwe. Nie do wyobrażenia. Nawet w naszych najlepszych czasach wojny robotów nie posiadaliśmy niczego, co byłoby zdolne do takich rzeczy. Ale mogliśmy to mieć potem, gdyby nie zakazano dalszych badań.

— Rozumiem. Chcesz przez to powiedzieć, że nawet Konfederacja nie potrafiłaby przeprogramować tych rzeczy.

— Skądże znowu! Mając jeden egzemplarz spośród tych, zapewne by to zrobili. Jednak my… my tutaj znajdujemy się w ślepej uliczce. Jesteśmy w stanie zobaczyć, jak to jest zrobione, ale sami nie potrafimy tego zrobić… czy chociażby zmienić programu. A co najgorsze, nie potrafimy odróżnić programu niezbędnego od zbędnego. Teraz rozumiesz?

Tak, teraz rozumiałem. — Ale ty uważasz, że Konfederacja mogłaby sobie z tym poradzić?

— Tylko dlatego, że sami posiadają już większe i szybsze urządzenia półorganiczne. Nie sądzą, by potrafili to skopiować, ale prawdopodobnie umieliby wydawać temu polecenia. Dlatego właśnie każda z tych komórek ma wbudowany mechanizm uruchamiający proces samozniszczenia. W przypadku uszkodzenia lub niebezpieczeństwa schwytania przez wroga cały ten obiekt po prostu się roztapia. Cały.

— Dość już zobaczyłeś? — spytał Bogen z niecierpliwością.

Skinąłem głową. — Na razie tak. Muszę przyznać, że to wszystko robi duże wrażenie. — W rzeczywistości było to coś więcej. Odczuwałem autentyczne przerażenie.

Загрузка...