Epilog

Obserwator odchylił się do tyłu, zdjął hełm i westchnął. Wyglądał na wyczerpanego, znużonego, a nawet trochę przedwcześnie postarzałego, z czego zdawał sobie sprawę.

— Jesteś zaniepokojony — zauważył komputer. — Nie widzę powodów do zdenerwowania. Było to przecież wspaniałe zwycięstwo, być może o kluczowym dla nas znaczeniu. Dzięki niemu będziemy posiadać własnego szpiega pośród Czterech Władców.

Nie zareagował. Komputer go irytował i tego również nie potrafił sobie wyjaśnić. Komputery i agenci byli dobrze do siebie dopasowani. Przedtem zawsze jakoś utożsamiał się z tym urządzeniem. Byli tak do siebie podobni. Zimni, pozbawieni emocji, logiczni, tworzyli doskonały zespół analityczny. Zastanawiał się, czy rzeczywiście irytował go ten komputer, czy też maszyna była takim odbiciem jego poprzedniego ego i wyobrażenia o samym sobie, że nie mógł już dłużej patrzeć w podsuwane mu zwierciadło? Nie miał pewności, ale jego umysł uchwycił na chwilę jedno ze słów: poprzedniego. Dziwne słowo. Czemu je użył? Czy tak bardzo się zmienił?

Nie zmieniłem się! — powiedział do siebie, waląc pięścią w oparcie fotela. To oni się zmienili. Nie ja!

Przecież oni to ty, oskarżał go własny umysł.

Cóż takiego innego było w tych misjach? Planety rzeczywiście były o wiele bardziej egzotyczne od większości stalowych i plastikowych światów, do których był przyzwyczajony, ale nie różniły się aż tak bardzo od kilku planet z pogranicza. A tamte nigdy przedtem nie wywołały w nim żadnych zmian. Co więc było tam, na dole… co mogło je spowodować?

Być może był to fakt, iż oni — te jego drugie „ja” — wiedzieli, że pozostaną tam na zawsze. Nie będzie dla nich powrotu, odprawy i odpoczynku przed następną misją. Nie będzie powrotu do wygodnego życie i tego wszystkiego, co Konfederacja miała do zaoferowania. Nie będzie zależności od Konfederacji i pracy dla kogoś innego prócz samego siebie.

Całe życie ćwiczono go w myśleniu kolektywnym. Jak najwięcej dobra dla jak największej liczby ludzi. Ochrona światów cywilizowanych przed zagrożeniem z zewnątrz. Tak długo, jak ludzkość w swej masie zyskiwała, uczono go, że nie było istotnym, iż zginie garstka, winnych lub niewinnych, czy nawet cała planeta. Ludzkość ulepszona. Chroniona. Ocalona.

Czy ciągle jeszcze w to wierzy? — pytał sam siebie.

Plastikowe światy. Czy wobec tego rodziły plastikowych ludzi? Czy rację miał Dumonia? Czy zagrożenie ze strony obcych właśnie dlatego stanowiło zagrożenie, że tak się zmieniliśmy?

A przecież światy cywilizowane pozwalały żyć całkiem szczęśliwie. Nie było nędzy, chorób, głodu i innych nieszczęść gnębiących ludzkość przez całe stulecia. Nawet pogranicze, dysponujące niezłą technologią, nie było tak biedne i niebezpieczne jak pogranicza z przeszłości. Wychował się w tej cywilizacji i — znając zapisy historyczne — wierzył w nią. Była lepsza od każdej poprzedniej, którą człowiek kiedyś stworzył. I na tym polegał ten męczący go stale problem. To było dobre społeczeństwo, pełne szczęśliwych, zdrowych, świetnie przystosowanych ludzi; ani złe, ani złowrogie.

Myśli te dodały mu nieco otuchy. Dumonia mylił się, twierdząc, że system ten ugasił wszelkie iskierki ludzkiej wielkości. One nie zgasły… czekały jedynie w uśpieniu na moment, w którym będą potrzebne. Dowodem był Romb Wardena.

Siła i nadzieja ludzkości leżały w tym uśpieniu. W fakcie, że w razie potrzeby ujawnią się rezerwy pozwalające przystosować się, zmienić, sprostać nowym wyzwaniom. Uśpione, ale żywe.

Ta myśl poprawiła mu samopoczucie, choć nie do końca. Wszystko to świetnie, jeśli chodzi o wspólnotę, ale nie o jednostkę. Szczególnie o tę konkretną jednostkę w pięciu ciałach.

Dwukrotnie już stąpał po bardzo niebezpiecznym gruncie. Dwukrotnie obserwował zachodzące w sobie zmiany — pod niektórymi względami bardzo radykalne — poddające w wątpliwość wyobrażenie o sobie samym, poświęcenie służbie i nawet ideały. We wszystkich przypadkach, raz na zawsze, pogwałcił osobiste normy, poczucie wiary w siebie jako samotnika, który wykorzystuje innych, ale niczego od nich nie oczekuje. To również było w nim uśpione i pojawiło się, kiedy… no cóż, kiedy spuszczono go ze smyczy. Ze smyczy, która wiązała go z Konfederacją, jej autorytetem, zasadami i ideałami. Był na niej kiedyś z własnej i nieprzymuszonej woli i nie sam się z niej zerwał, ale zerwanie jednak nastąpiło.

Najbardziej niepokoiła go myśl, że w dalszym ciągu uwiązany jest na tej smyczy. Myśl ta była dla niego potwornością, gwałcącą wszystko, co cenił i w co wierzył, ale była faktem, z którym musiał się zmierzyć. Ci, tam, na dole… uważali, że oni są w pułapce, a on jest wolnym człowiekiem. Mylili się. Tak jak oni zazdrościli jemu, on zazdrościł im.

Niemniej, istniała misja i istniał problem. I nawet oni ciągle tę misje usiłowali wypełnić. Mógł więc przynajmniej zrobić chociaż tyle.

— Ocena?

— Fascynująca korelacja z Lilith — odpowiedział komputer. — Istnieją pewne wspólne, całkowicie irracjonalne punkty styczne.

Skinął głową. — Dostrzegłem je.

— Naturalnie będziemy musieli posłać kogoś na Momrath, choć być może zrobiono już to za nas na podstawie uzyskanych danych. Należy także zwiększyć ilość i częstotliwość patroli w systemie Wardena, ponieważ gdzieś tam znajdują się punkty kontaktowe pomiędzy obcymi i ludźmi.

— Powinniśmy również wzmocnić kontrolę kurortów na terenie światów cywilizowanych — zauważył mężczyzna. — Najwyraźniej stamtąd właśnie porywają swoje ofiary. Są to osoby, które znikają na co najmniej tydzień do dziesięciu dni.

— To da się wykonać tylko do pewnego punktu — stwierdził komputer. — Warto byłoby wiedzieć, kto wybiera ofiary. Jak do tej pory, myśl ogólna, schemat działania, umyka mi głównie dlatego, że nie odkryliśmy wystarczającej liczby robotów-agentów, by móc skorelować ich pozycje. Wydaje się jednak, iż ci obcy postępują w sposób wielce subtelny.

— Od początku zdawaliśmy sobie z tego sprawę. Któż, do diabła, mógł wyobrazić sobie nieprzyjaciela wynajmującego element superkryminalny w celu wykonania całej zaawansowanej technologicznie roboty?

— Obawiam się, że to coś więcej niż jedynie zaawansowana technologicznie praca. Załóżmy istnienie jednego lub dwu warunków, dających się sensownie wyprowadzić na podstawie dostępnych faktów, nie zapominając jednocześnie, że mamy tutaj do czynienia z całkowicie obcymi umysłami, rozwiniętymi na nie znanej nam drodze ewolucyjnej, niekoniecznie zgodnej z naszym pojmowaniem logiki.

— Mów dalej.

— Załóżmy, iż ilościowo ich siły są o wiele mniejsze od naszych; ewentualnie, że nie chcą oni ryzykować strat, jakie pociągnąłby za sobą atak bezpośredni.

— To może być błędne założenie — zauważyłem. — Skoro mogą wyprodukować tego rodzaju superroboty, to mogliby przy ich pomocy prowadzić walkę.

— Być może. Skłonny jestem jednak sądzić, że procesy związane z doskonaleniem tych tworów są długotrwałe, pracochłonne i zbyt kosztowne, by produkować je na skalę masową. Uważam natomiast, że cała ich intryga może mieć właśnie subtelny charakter. A my braliśmy pod uwagę głównie opcję militarną.

— Hm? Co masz na myśli?

— A co, jeżeli ich intryga polega na osłabieniu nas od wewnątrz? Na osłabieniu i zniszczeniu naszej infrastruktury, naszych instytucji, podstaw naszego systemu ekonomicznego i społecznego? Dobrze dobrany i właściwie umieszczony robot organiczny mógłby na dłuższą metę wyrządzić więcej szkód niż bezpośredni atak jakichś tam bojowników. Wystarczy, że popatrzę na twoje własne reakcje na Romb Wardena, by zauważyć, jak łatwo można nas podejść. Rodzaj ludzki i jego cywilizacja zniszczy się raczej sama, niż pozwoli się podbić komuś z zewnątrz. Istnieją wyraźne paralele z wczesnymi niepodległymi planetami, a nawet wcześniejsze, dotyczące narodów i państw na jednej tylko planecie. Często znajdowaliśmy się o krok od samounicestwienia jedynie dlatego, że nie chcieliśmy skapitulować. Atakujący nas bezpośrednio mógłby mieć przeto niewiele do zyskania.

— Sądzisz więc, że wybór Czterech Władców był czymś więcej niż zwykłym oportunizmem? Hmmm.,. Laroo sugerował, że za tym wszystkim stał Kreegan; a ten z pewnością przejawiał skłonności do obrzydliwych i podstępnych intryg i do takiegoż zachowania. — Wyprostował się w swoim fotelu. — Postawmy sprawę jasno. Sugerujesz, że obcy nigdy nie zamierzali zaatakować nas w sposób bezpośredni. Że wojna, którą wybrali, to ta, którą właśnie teraz prowadzą. Że ich celem jest nasze załamanie i upadek wywołane wykorzystaniem naszych słabości, a nie podbojem.

— To wydaje się najbardziej logiczne.

Skinął głową. — I najmniej kosztowne ze wszystkich możliwości. Żadne z ich ludzi nie jest narażone na niebezpieczeństwo. Romb, a za jego pośrednictwem roboty wykonują całą brudną robotę. Załóżmy, iż masz rację, przedstaw mi wobec tego analizę sytuacji.

— Jeśli Czterej Władcy kierują sprawami w ten właśnie sposób, dokonując właściwego i poprawnego wyboru, wówczas ta metoda przyniesie rezultaty. Nie natychmiast. Być może nie będziemy sobie zdawać sprawy z rozmiarów ich sukcesu, nie zauważymy go nawet, dopóki nie będzie za późno. Ale dzięki obietnicy tych robocich ciał i z szansą na ucieczkę, koniec nie nastąpi z powodu porywania kluczowych osób i zastępowania ich, ale poprzez mobilizację najlepszych umysłów przestępczych z ostatnich siedemdziesięciu lat, umieszczaniu ich w tychże ciałach i kierowaniu przeciw osłabionej już i pełnej obcych agentów Konfederacji.

Scenariusz ten przeraził go. — Chwileczkę. Przecież mogliby użyć jedynie umysłów Cerberejczyków. Te z pozostałych planet posiadają inne odmiany organizmu wardenowskiego, które nie ustąpią miejsca po to, by umożliwić cerberyjską wymianę umysłów.

— Czyżbyś zapomniał o Procesie Mertona?

Zagwizdał i potrząsnął głową. — W tej sytuacji odnalezienie obcych i wywabienie ich na światło dzienne jest naszą jedyną nadzieją. A nie mamy żadnej pewności, że znajdują się oni gdzieś w pobliżu systemu Wardena. Wszystko to może być przecież wykonywane przez roboty i osoby trzecie wynajęte przez Czterech Władców.

— Być może któryś z pozostałych dwóch powie nam coś pewnego — zasugerował optymistycznie komputer. — Jeśli zaś nie, to może nasze patrole wewnątrzsystemowe będą miały więcej szczęścia.

— Dokonaj korelacji tego, co mamy, i przekaż gdzie trzeba — rozkazał. — A nam nie pozostaje nic innego, jak czekać dalej.

— Wykonuję.


Mężczyzna wrócił do swojej kwatery w module wielkiego statku patrolowego i usiadł na łóżku z kieliszkiem w dłoni. Był bardzo zaniepokojony tym, co usłyszał od komputera, a mimo to nie mógł się skupić na dłużej nad tym wielkim problemem i wielką intrygą.

Cal Tremon… Qwin Zhang… Ti… Dylan Kohl…

Jak słowa piosenki, które utkwią ci w mózgu i słyszysz je w kółko, czy chcesz tego czy też nie.


Nie potrafię przestać o was myśleć.


KONIEC tomu 2
Загрузка...