Rozdział dziewiętnasty OSTATECZNA ROZGRYWKA

Dumonia, ze swoimi komputerami psychologicznymi, zbudował imponujący portret psychologiczny Waganta Laroo na przestrzeni lat, od momentu jego pojawienia się na Cerberze. Jak wszyscy możni tego świata, w jego długiej historii lękał on się przede wszystkim skrytobójstwa, a nawet przypadkowej śmierci. Ten lęk miał szczególne znaczenie na Cerberze, gdzie każdy mógł — przynajmniej potencjalnie — żyć wiecznie. Laroo był, praktycznie rzec biorąc, wszechmocny. Uczucie, że jest się podobnym bogom, a jednocześnie potencjalnie śmiertelnym, musiało być dla niego nie do zniesienia. Robot, o którym była mowa, był więc tworem, który mógł go najbardziej zbliżyć do bezpieczeństwa totalnego. Co więcej, pozwoliłby mu na opuszczenie Rombu Wardena i powrót do niego, gdyby zechciał. Uczyniłoby go to najpotężniejszym człowiekiem spośród członków tej podróżującej w kosmosie rasy. Otoczony niewielką armią podobnych mu, ale posłusznych robotów byłby praktycznie niezwyciężony. Uwolniony od wszelkich pragnień i potrzeb ciała i wyposażony w umysł zdolny działać z szybkością i pewnością najlepszego komputera, stałby się monstrum, jakiego ludzkość nie znała.

Wiedział to wszystko, a wiedząc to, o czym informowały wykresy dotyczące jego psychiki, musiał podjąć ryzyko. Fakt, iż jeden z Władców został zamordowany, i to Władca, którego najwyraźniej szanował i którego się lękał, musiał stanowić dla niego czynnik rozstrzygający.

Nie mogłem się powstrzymać od myśli, iż to Dumonia wpłynął w ogromnym stopniu na moje decyzje. Spotykałem się i nim — i to on doprowadzał do tego, że właśnie z nim — w związku z Sandą i Dylan, zanim wykonałem swe pierwsze posunięcie związane z Operacją Feniks. Jego działania doprowadziły też do tego, że nie uczyniłem nic dla Laroo, nim nie nadszedł właściwy moment psychologiczny. Dopiero wtedy i tylko wtedy skłonny byłem podjąć najwyższe ryzyko i zrobiłem to bez wahania i z pomocą Dylan. Zastanawiałem się, ile sugestii i zachęt otrzymałem od niego, zanim jeszcze w ogóle o nim usłyszałem.

Jednak teraz nie wydawało mi się to istotne. Teraz, albo wszystko ułoży się w sensowną całość… albo się rozpadnie. Nie miałem wątpliwości, że był doskonale zabezpieczony na obydwie ewentualności. Podejrzewałem też, że jeśli nam się nie uda, to pojawi się w pobliżu Cerbera przygotowany na tę okoliczność krążownik i spali na popiół Wyspę Laroo… a nas wraz z nią.

Spędziliśmy z Dylan prawie pełen tydzień w Zamku, głównie dobrze się bawiąc, choć zawsze pod czujnym okiem strażników i skanerów. Była zafascynowana ogromnymi połaciami zielonych trawników, których istnienia przedtem nie potrafiła sobie nawet wyobrazić, muzeum skradzionych przedmiotów, których pochodzenie i historię z przyjemnością jej objaśniałem.

Bezpośrednio po naszym przybyciu na wyspę zaprowadzono nas do dr Merton, która wykonała kilka testów weryfikujących naszą informację o zakodowanych rozkazach i o blokadzie. W przeciwieństwie do sytuacji podczas mojej pierwszej tutaj wizyty, tym razem nie blefowałem i testy to potwierdziły.

Wyjawiliśmy także, nie wiedząc nawet, co opisujemy, jakie urządzenia są potrzebne do procesu zmieniającego program. Merton sprawdzała tę informację z wielkim zainteresowaniem, najwyraźniej rozumiejąc jej treść. Zapewniła nas, że da się je zmontować w miarę szybko.

W końcu, bez najmniejszego ostrzeżenia, na frontowym trawniku wylądował duży pojazd powietrzny. Tak jak przedtem wysiadło z niego pięć osób, tyle że znacznie różniących się od tamtych pod względem fizycznym. Nastoletni chłopiec i dziewczyna. Atletycznie zbudowana kobieta około czterdziestki, o krótko obciętych, szpakowatych włosach. Niski, żylasty mężczyzna o bardzo ciemnej karnacji, i w końcu jakiś gość o wyglądzie typowego menadżera w garniturze i z krótko przyciętą, czarną bródką.

— Ma niezłą kolekcję — powiedziałem z aprobatą. — Nie rozpoznaję żadnego z nich.

— Poruszają się bardzo podobnie — zauważyła Dylan. Nawet kobiety poruszają się jak mężczyźni.

— Masz rację. To muszą być dobrzy aktorzy. Cholernie dobrzy.

— A jak się zorientujemy, które z nich jest prawdziwym Laroo? Albo czy też on w ogóle jest pośród nich?

— To proste — odpowiedziałem. — Prawdziwy to ten, który na koniec tego wszystkiego pozostanie przy życiu.


Zostaliśmy wezwani przez Policję Państwową do znajdującego się na dole kompleksu laboratoriów i natychmiast tam się udaliśmy. Czekała na nas cała piątka nowo przybyłych, siedząca na przygotowanych pięciu krzesłach, plus Merton i Bogen.

— Nawet zakładają nogę na nogę w ten sam sposób — szepnęła Dylan, a ja z trudem powstrzymałem śmiech.

Zatrzymaliśmy się. Tym razem biznesmen z kozią bródką poprowadził rozmowę.

— No tak, Qwin Zhang. Nie planowałem drugiego spotkania, ale ty zrobiłeś wszystko, żeby do niego doszło.

— Postaram się więc, by przyniosło korzyści — zapewniłem go.

— Lepiej dla ciebie, żeby tak było — warknął. — Nie lubię ludzi, którzy usiłują być niezastąpieni. Powinieneś to rozumieć.

Skinąłem głową. — Masz wybór. Możemy to przecież odwołać i rozejść się do domów.

Zignorował mój komentarz i zwrócił swój wzrok na Dylan. — Bardzo mi miło. Ufam, że teraz już wszystko jest w porządku?

— Jak najbardziej — odparła z dawną pewnością siebie. Mogłem niemal czytać w jej myślach i kochałem ją za to. Podczas polowania na borki Wagant Laroo byłby jedynie przerażonym chłopczykiem.

Domyślacie się, że wpierw przeprowadzimy kilka, hm, testów?

Skinęliśmy głowami. — Jesteśmy gotowi — powiedziała Dylan. — Prawdę mówiąc, rozumiemy z tego wszystkiego niewiele więcej od was. — Popatrzyła na całą piątkę. — Kto będzie pierwszy?

— Żadne z nas. Na razie. — Ruchem głowy nakazał Bogenowi, żeby wyszedł. Po chwili dwóch techników wtoczyło urządzenie na kółkach, podobne do tego, jakie kilka dni wcześniej opisaliśmy Merton. Robiło wrażenie bezładnej składanki, ale skoro Merton uważała, iż będzie działało, cóż, skłonny byłem zawierzyć w tym względzie ekspertowi.

Maszyna w zasadzie przypominała wyglądem trzy suszarki do włosów na długich wysięgnikach prowadzących do stojącej z tyłu konsoli. Podprowadzili ją bliżej i — z pomocą Merton — podłączyli do całej baterii instrumentów stanowiących część stałego wyposażenia laboratorium. Merton sprawdziła wszystko po kolei i skinęła głową. — Gotowe.

Przyglądałem się temu urządzeniu i nie mogłem pozbyć się uczucia, że za chwilę zostanę stracony na krześle elektrycznym. Według opinii Merton była to jedynie odmiana normalnej psycho-maszyny, tyle że pozbawiona większości elektroniki i obwodów analitycznych. W rezultacie miała ona umożliwić Dylan i mnie, jeśli się odpowiednio skoncentrujemy, wysyłanie impulsów z naszych umysłów do jakiegoś trzeciego umysłu. Naturalnie, to, co mieliśmy zrobić, mogłoby być wykonane przez komputer, ale wówczas my bylibyśmy zbędni. Przyniesiono krzesła i ustawiono pod urządzeniem, a ponad naszymi głowami umieszczono coś na kształt hełmów.

— Co teraz? — zapytał Laroo.

— Potrzebny jest robot — odpowiedziałem. — Wpierw przekazujemy sygnał robotowi, po czym ty wślizgujesz się tam swoim umysłem przy pomocy starej, dobrej cerberyjskiej metody.

— Merton? — rzucił wyczekująco.

Uczona podeszła i otworzyła jedną z kabin, najwyraźniej przygotowana na taką ewentualność. Tym razem robot nie robił wrażenia trupa. Był już odpowiednio przygotowany i ożywiony. Niemniej, jego puste spojrzenie byłoby trudne do podrobienia przez człowieka.

Oboje z Dylan wydaliśmy w tym samym momencie jęk. — Sanda! — wyszeptaliśmy.

Nie, to nie była Sanda, ale doskonała kopia jej obecnego, a należącego poprzednio do Dylan, ciała.

— Widzę, iż nie doceniałem naszego staruszka — mruknąłem pod nosem. — Cóż za ohydny pomysł.

Laroo — cała piątka Laroo — patrzyła na nas z obrzydliwym zadowoleniem.

— Pomyślałem sobie, że jeśli wam przyjdzie do głowy popróbować jakichś sztuczek, to trudniej wam to przyjdzie, jeśli będziecie mieli do czynienia z kimś, kogo znacie i lubicie — powiedział.

— Zamierzasz ją uśmiercić po tym wszystkim — odezwała się oskarżycielskim głosem Dylan. — Wiesz, że nie mogę w tym wziąć udziału. I nie wezmę.

Jeden z pięciu znieruchomiał, zastanawiał się przez moment i skierował spojrzenie w bok. Przez chwilę pozostali również siedzieli nieruchomo. Wreszcie zobaczyłem, że nastolatka wyciąga rękę i drapie się po nosie. Posiadacz bródki wydawał się coś rozważać, patrząc w sufit. W końcu przemówił:

— W porządku. Rozumiesz jednak, iż bardzo utrudnisz nam przeprowadzenie testu, a bez niego nie będę tego wszystkiego kontynuował.

Wzruszyłem ramionami. — Nie patrz na mnie. To nie ja nalegałem na to, żeby zachować blokady psychiczne.

— To i tak nie miałoby znaczenia. I tak bym tego nie zrobiła — rzuciła ostro Dylan.

Laroo westchnął i ponownie się zamyślił. Wreszcie powiedział:

— Zostawcie nas na minutkę. Poczekajcie na zewnątrz.

— Sprawiłam wam trochę kłopotu, nieprawda? — powiedziała Dylan z satysfakcją w głosie.

Pociągnąłem ją za sobą, żeby powstrzymać od dalszych prowokacji. Niezależnie od jego portretu psychologicznego i rzekomej paranoi, Laroo był dostatecznie psychopatycznym typem, żeby to wszystko odwołać, jeśli tylko go za bardzo zirytujemy. Wyszliśmy więc na zewnątrz i stanęliśmy pod drzwiami.

— Nie prowokuj go — ostrzegłem ją. — Są dla niego rzeczy ważniejsze nawet od tego.

Skinęła jedynie głową i uścisnęła mą dłoń. Nie musieliśmy długo czekać; już po chwili zostaliśmy przywołani z powrotem przez dr Merton.

— No dobrze — powiedział Laroo — zacznijmy od początku, krok po kroku. Najpierw spróbujemy oczyścić ciało neutralne, że się tak wyrażę. Potem Merton je sprawdzi, zobaczy, co się da zrobić, czego możemy się nauczyć. Czy to wam odpowiada?

Rozejrzeliśmy się dookoła i stwierdziliśmy, że robot Sanda został umieszczony w swej kabinie. Spojrzałem na Dylan i wzruszyłem ramionami.

Westchnęła. — Czy mamy jakiś wybór? Zgoda.

Nowy robot był imponujący Potężnie umięśnione, opalone na brąz ciało mężczyzny. Jeśli ktokolwiek z obecnych przypominał wyglądem supermena, to właśnie on.

Twarz jego nie wyrażała absolutnie niczego. Była pusta jak nie zapisana kartka. Merton i dwójka jej asystentów pomogli mu usiąść na krześle.

— Domyślam się, że kiedy są tu przysyłane, to ich program jest bardzo ograniczony — zauważyłem.

— Włączanie, wyłączanie, chodzenie do przodu i do tyłu, siadanie i wstawanie… to chyba z grubsza wszystko — powiedziała Merton. — Niewiele więcej im potrzeba, a ja mogę w każdej chwili dorzucić kilka podstawowych komend. Nie potrzeba wiele, skoro i tak umieszcza się tam skomplikowany umysł ludzki.

Miała naturalnie rację. Usiadłem więc obok niego, Dylan usiadła obok mnie, a Merton wskazała nam, który hełm jest czyj.

Osobiście, był to dla mnie najbardziej denerwujący moment, bowiem wiedziałem, że Laroo reprezentuje sobą totalne zło i nie ufałem mu ani troszeczkę.

Opuszczono hełmy. Poczułem, jak klamry i sondy zajmują swoje miejsca.

— W porządku — powiedziała Merton. — Jesteście gotowi; zgodnie z tym, jak mi to przedstawiliście. A teraz róbcie to, co do was należy.

Odprężyłem się, nabrałem kilka razy głęboko do płuc powietrza, słysząc jednocześnie, że Dylan postępuje podobnie, po czym skoncentrowałem się… nie, siłą woli… nakazałem transfer.

Poczułem chwilowy zawrót głowy, lekką dezorientację i już było po wszystkim. Tak szybko, że sam w to nie mogłem uwierzyć.

— Gotowe — powiedziałem. — Dylan?

— Chyba tak. Jeśli to dziwne uczucie ma o tym świadczyć.

Asystenci włączyli, co trzeba, i delikatnie usunęli hełmy z sondami — wszystkie trzy. Wstałem; Dylan też wstała i oboje patrzyliśmy na naszego „supermena”. Twarz miał równie pustą i bez wyrazu jak poprzednio.

Laroo spojrzał na Meron. — Jest coś?

— No cóż, coś zarejestrowaliśmy — odpowiedziała. — Kto jednak wie co?

Nagle to do mnie dotarło. Kantratak, pomyślałem. Ze strony Laroo. Przecież to Merton stworzyła Proces Merton, znany mi pod nazwą Procesu Mertona, dzięki któremu znajdowałem się tutaj… i jednocześnie w czterech innych miejscach. Proces, który nie dokonywał transferu, a jedynie rejestrował i kopiował informację zawartą w mózgu! Jeśli posiadała informacje z naszych dwu mózgów, to nie jesteśmy już Laroo do niczego potrzebni. To bardzo poważny błąd z mojej strony. Miałem nadzieję, że przynajmniej nie zostało to przegapione przez Durnonię i Urząd Ochrony Konfederacji.

Asystenci powrócili z dziwnie wyglądającym pionowym wózkiem. Podczas kiedy my się przyglądaliśmy, robotowi kazano wstać, przechylono go do przodu, podsunięto fachowo wózek pod jego ciało i wywieziono to sztywne ciało bocznymi drzwiami. Merton nadzorowała całą tę procedurę i również opuściła pomieszczenie.

— Dokąd oni go zabierają? — spytałem zaciekawiony.

— Najpierw podłączą go do urządzenia analitycznego, żeby sprawdzić, czy wymiana miała miejsce… i jeśli tak, czy możemy ją w ogóle dostrzec — poinformował nas Laroo. — Potem… no cóż, krok za krokiem.

Minęło kilka nerwowych minut i ponownie zjawiła się Merton. — Nie zmieniło się nic, co dałoby się jakoś zmierzyć — powiedziała. — Wydaje się, że wszystko jest tak jak przedtem.

Laroo westchnął. — No dobrze. Musimy przeprowadzić test na żywo. Czy Samash jest gotów?

Skinęła głową, podeszła do intercomu i połączyła się z kimś. Rozpoznałem głos Bogena i dostrzegłem w nim ton zdziwienia, kiedy usłyszał imię Samasha. Jednak po niecałej minucie wtoczono do laboratorium wózek z jakimś ciałem, w niczym nie przypominającym poprzedniego. Prawdę mówiąc, ujrzałem zapewne najstarszego człowieka na Cerberze, choć prawdopodobnie nie liczył on więcej jak pięćdziesiąt lat.

— Samash jest tu na wyspie technikiem — powiedział Laroo. — Jest bardzo lojalny i niezbyt inteligentny, ale mamy go pod ręką. Jak widzicie, dawno już należało mu się nowe ciało.

— Też mi nowe ciało — zauważyła Dylan.

— Będzie wyglądał tak jak trzeba.

— Czy jest… pod wpływem narkotyków?

— Liście Kabash, substancja, o której, jeśli dobrze pamiętam, też co nieco wiecie.

— Ooo!

Zorientowałem się natychmiast, o co chodzi. Była to substancja wymuszająca transfer w przypadku, jeśli komuś w pobliżu ją zaaplikowano albo był na transfer podatny. Samasha przewieziono do sąsiedniego pokoju, z którego po chwili powróciła Merton ze swoimi asystentami. — Dajcie mu, powiedzmy, jakąś godzinkę — powiedziała pewnym siebie głosem. — Zawiadomię was zresztą.

Po tych jej słowach zwolniono nas. Tak jak poprzednio, nakarmiono nas i muszę przyznać, że bardzo dobrze.

— Nie mogę przestać się martwić tym wszystkim — powiedziała Dylan.

— Zjesz coś jeszcze? — spytałem i opowiedziałem jej o moich obawach związanych z Merton.

Westchnęła. — Zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy, prawda?

— Zobaczymy. To jeszcze nie koniec.

Mniej więcej po godzinie wezwano nas ponownie do tego samego laboratorium, w którym jedyną zmianą było to, że na stole w środku pomieszczenia leżało teraz pogrążone we śnie tamto potężnie zbudowane ciało. Starego ciała nie widziałem. Domyśliłem się, że zmarło. Nie było już ono potrzebne. Choć potężny robot pogrążony był we śnie, nie ulegało wątpliwości, iż obecnie znajduje się w nim osoba. Wyglądał tak normalnie i naturalnie; jego twarz miała w sobie coś nieokreślonego, czego tam przedtem nie było.

— Obudźcie go — rozkazał Laroo.

Dr Merton i jej asystenci cofnęli się, a wokół rozległ się ogłuszający dźwięk przypominający dźwięk cymbałów. Ucichł szybko, a Merton zawołała.

— Samash! Obudź się!

Ciało drgnęło, a my cofnęliśmy się pod ścianę i wstrzymaliśmy oddech. Nawet cała piątka Laroo wydawała się znajdować w wielkim napięciu.

Sarnash otworzył oczy, a twarz jego przybrała wyraz zdumienia. Jęknął głębokim basem, potrząsnął głową, usiadł na wózku i rozejrzał się wokół.

— Co… co się stało! — wykrztusił z trudem.

— Popatrz na siebie, Samash — powiedział Laroo. — Zobacz, kim się stałeś! Zobacz, jaki dostałeś ode mnie prezent!

Samash spojrzał i aż go zamurowało na moment. Natychmiast jednak domyślił się, co się wydarzyło. Zeskoczył z wózka, przeciągnął się, uśmiechnął, rozejrzał wokół, a lekki uśmiech nie opuszczał jego twarzy. Nie podobał mi się ten uśmiech.

— Samash. Jestem Wagant Laroo. Kod Aktywacji AJ360.

Potężnie zbudowany mężczyzna zawahał się, jakby nie wiedział, o co chodzi, po czym roześmiał się.

— Samash, Kod Aktywacji AJ360! — powtórzył zaniepokojony Laroo.

Samash przestał się śmiać i przybrał groźny wygląd poirytowanego człowieka. Odwrócił się i wskazał palcem na mężczyznę z kozią bródką.

— Nie słucham twoich rozkazów — powiedział z szyderstwem w głosie. Nie słucham niczyich rozkazów! Sam nie wiesz, co zrobiłeś, Laroo! Jasne, że wiem, co oznacza Kod Aktywacji AJ360. Ale dla mnie on nic nie znaczy. Nie dla mnie. Tym razem spartaczyłeś robotę, Laroo. — Odwrócił się, jakby ignorując wszystkich obecnych, i powiedział głośno do samego siebie. — Nie znacie tego uczucia! Tej władzy! Tej mocy! Jak Bóg! — Ponownie zwrócił się do mężczyzny z bródką. — Większej niż ta, którą ty mógłbyś sobie wyobrazić, Laroo, którykolwiek z was nim jest. Jesteś teraz skończony! I wymawiając to ostatnie zdanie, rzucił się na siedzącą piątkę.

— Ochrona! — wrzasnęła spanikowanym głosem nastolatka, którą słusznie podejrzewaliśmy. Ku naszemu zdumieniu, pozostała czwórka, plus Merton i dwaj asystenci, skoczyli z błyskawiczną wręcz szybkością na olbrzyma. W ciągu kilku sekund przygnietli go do podłogi.

— O Boże! — wyszeptała Dylan. — Oni wszyscy są robotami!

Dziewczyna — Laroo, ten prawdziwy — podeszła nerwowo do ściany i włączyła intercom. — Mówi Laroo. Ochrona, zgłosić się tutaj natychmiast!

Zjawili się natychmiast; zostaliśmy dosłownie zalani tłumem wymachujących bronią funkcjonariuszy Policji Państwowej, z Bo-genem na czele.

— Odstąpić od niego! — wrzasnął Bogen. — Niech wstanie! Tak szybko jak przedtem na niego naskoczyli, tak teraz go puścili. W ułamku sekundy Samash był na nogach i ruszył do ataku na Bogena i policjantów.

Nie miał jednak najmniejszych szans. Mimo iż był szybki jak błyskawica, oni byli szybsi. Wiązki promieni pokryły całe jego olbrzymie ciało. Był to widok wręcz niewiarygodny. Każda z tych wiązek mogła ciąć metal, spalić, stopić i rozłożyć praktycznie każdy materiał, a jedyne, czego były w stanie teraz dokonać, to zatrzymać rozpędzonego Samasha. Właściwie nawet go nie zatrzymały, maksymalnie jedynie spowolniły jego ruch. Był już tuż przy nich, ale oni stali w miejscu i strzelali… i wreszcie dało się zaobserwować, że skoncentrowany ogień odnosi skutek.

W powietrzu pojawił się nagle gryzący, kwaśny zapach; Samash zatrzymał się ze zdziwionym wyrazem twarzy, wyraźnie zdezorientowany, po czym z jaskrawym błyskiem, który omal nas nie oślepił, zapłonął i stopił się, tworząc na podłodze ohydną małą kałużę kleistej mazi. W momencie zapłonu wszelka broń przestała strzelać, w tym samym ułamku sekundy, tak że żadna wiązka promieni nie zboczyła ani na moment. Niewiarygodny pokaz zręczności.

— Wszyscy — mówiła Dylan. — Nawet Merton, Bogen i policjanci. Wszyscy.

— Z wyjątkiem jej — zauważyłem, wskazując na ciągle jeszcze przerażoną twarz nastolatki. — To Wagant Laroo na dzisiaj.

Laroo odzyskał częściowo pewność siebie.

— To prawda. Wszystkie ważniejsze osoby na wyspie są robotami — przyznał. — Zazwyczaj w mojej grupie jest nimi tylko dwoje, ale tym razem nie zamierzałem ryzykować. Widzicie zresztą dlaczego.

Skinąłem głową. — A jednak zaryzykowałeś. O mało cię nie dopadł i to po przyjęciu kanonady zdolnej stopić cały Zamek.

Pokiwał nerwowo głową. — Następnym razem będziemy zabezpieczeni znacznie lepiej. Przyznam, że nie spodziewałem się czegoś takiego.

— Tak? A czego się spodziewałeś? — spytała Dylan z szyderstwem w głosie. — Nie jesteś najbardziej popularną osobą na Cerberze, a tu nagle dajesz staruszkowi taką moc i możliwość ataku.

— Dość tego! — warknął Laroo. — Wynoście się stąd. Idźcie na górę i czekajcie, aż was ponownie wezwę.

Jeśli nas będziesz ponownie potrzebował, pomyślałem niewesoło.

— No cóż, myślę, że przynajmniej udowodniliśmy, iż system działa — zauważyłem i ruszyliśmy oboje ku wyjściu, uważnie obchodząc policjantów, Bogena i dymiącą ciągle obrzydliwą kałużę kleistej mazi.

— Jak im udało się go zatrzymać? — zastanawiała się Dylan tego samego wieczora.

— Przypuszczam, że skierowali na niego różne rodzaje broni nastawionej na różne częstotliwości — odpowiedziałem! — Jego komórki dostosowywały się do jednego rodzaju ładunku, a już był atakowany następnym, tak że wreszcie zaistniało zbyt wiele wykluczających się wzajemnie warunków, by móc poradzić sobie ze wszystkimi jednocześnie. Jedna z wiązek przebiła się przez obronę, uszkodziła coś istotnego i uruchomiła mechanizm samozniszczenia znajdujący się w każdej jednostce komórkowej. Wzdrygnęła się. — To było okropne.

— Nie sądzę, byśmy mogli polubić Samasha — zauważyłem.

— Nie, nie o to chodzi. Chodzi o to, że oni wszyscy są robotami. Nawet ta sympatyczna doktor Merton.

— Rozumiem. Nawet ja o tym nie pomyślałem wcześniej, co tylko pokazuje, jakim paranoidalnym jest on typem. I do diabła, oni wyglądają tak cholernie normalnie! Bogen, Merlon. To byli prawdziwi ludzie. Zachowywali się tak naturalnie. Wyglądali, mówili, działali jak zwykli ludzie. — Zadrżałem. — Mój Boże! Nie dziwota, że nie wynaleziono jeszcze obrony przed tymi tworami!

— To co teraz robimy! — spytała.

Westchnąłem, — Odpoczniemy, prześpimy się, a rano okaże się, czy się obudzimy czy też nie.


Przebudziliśmy się jednak, a na dodatek podano nam doskonale śniadanie. Był to dobry znak. Po śniadaniu wezwano nas ponownie na dół do laboratorium. Laroo nie wymienił ciała i był teraz sam, nie licząc Merton, Bogena i jeszcze jednej osoby, którą natychmiast rozpoznaliśmy.

— Sanda? — zawołała Dylan.

Uśmiechnęła się na nasz widok. — Dylan! Qwin! Nikt mi nie powiedział, że tu jesteście! Co tu się dzieje? Nic nie pamiętam od momentu, kiedy wczoraj zasypiałam we własnym łóżku w Medlam.

Oboje z Dylan zastygliśmy nagle. Do głowy przyszła nam ta sama myśl. Zaskoczona Sanda, wyczuwając, że coś jest nie w porządku, również zamilkła.

— O co chodzi?

Zwróciłem się do Laroo: — A jednak to zrobiłeś.

Wzruszył ramionami. — Była już tutaj, przygotowana i pod ręką. Zdecydowaliśmy się zobaczyć, czy Proces Merton zadziała na podstawie tego, co uzyskaliśmy od was.

— Domyślam się, że nie zadziałał. Inaczej by już nas tutaj nie było — zauważyłem.

Sanda robiła wrażenie, jakby rzeczywiście nie wiedziała, o czym mówimy. — Qwin? Dylan? O co tu chodzi? O czym mówicie?

— Wystarczy, Sando — powiedział Laroo znużonym głosem. — Idź teraz na trzeci poziom i zgłoś się do działu gospodarczego.

Zachowanie Sandy uległo raptownej zmianie. Zapomniała o nas i o swoim zaskoczeniu, zwróciła się do Laroo i złożyła mu ukłon. — Jak sobie życzysz, mój panie — powiedziała i wyszła. Odprowadzaliśmy ją zdumionym spojrzeniem.

— Jak to działa, Laroo? — spytałem. — To znaczy, co powiada ten program, który my likwidujemy?

— Nie wiecie? Zasadniczo mówi on, że kochacie, podziwiacie, czcicie czy też robicie inne rzeczy nakazane wam przez tego, który podaje kod aktywacyjny. Chcecie spełniać wszelkie życzenia tej tylko osoby albo życzenia agentów wyznaczonych przez nią. To rodzaj zależności emocjonalnej, ale takiej, której złamać się nie da. Oni autentycznie darzą mnie miłością.

— Chyba nie uruchamiasz ich wszystkich osobiście?

— Och nie. Wystarczy, iż jeden z moich osobistych robotów jest aktywatorem, a rezultat będzie ten sam. To jednak dość skomplikowany proces. Potrzebny jest komputer, żeby spamiętać, kto kocha kogo.

— No tak, domyślam się, że twój proces nie działa przy zapisie — powiedziałem z ulgą, po czym zwróciłem się do Dylan. — Nie martw się o Sandę. Jest tam cała i nie okaleczona. Po prostu kocha wreszcie kogoś innego.

Laroo westchnął. — Cóż, zrobiliśmy, co mogliśmy. Merton zapewnia mnie, że ten język to ciągle jeszcze bełkot. Nie ma żadnych powodów, dlaczego nie miałoby się to dać zapisać i mimo to działać… a przecież nie działa. Próbowaliśmy nie tylko z Sanda, ale i z trójką innych osób, zmieniając istotne czynniki. Nie działało w żadnym z tych przypadków. Ze smutkiem stwierdzam, że jesteście mi potrzebni.

Wracamy do mojego ruchu, pomyślałem. Dziękuję ci, doktorze Dumonia.

— Gotów jesteś sam spróbować? — Dylan spytała Laroo.

Skinął głową. — Potrzebuję jedynie jakieś pół godzinki na przygotowania. Jednakże, chciałbym was oboje ostrzec. Jakiekolwiek sztuczki, jakiekolwiek nieścisłości podczas programowania, nawet przypadkowe — cokolwiek — i nie pożyjecie ani chwili dłużej. Moje roboty rozerwą was na strzępy, powolutku.

— Nie będzie żadnego oszustwa — zapewniałem. — Nie zapominaj, że sami mamy w tym interes. Jesteśmy jedynymi łudźmy, którzy nie mogą stać się robotami i w tej sytuacji jesteś nam potrzebny jako ten, który dostarczy nam w odpowiednim czasie nowe ciała. To równoważna wymiana usług.

— Lepiej żeby tak właśnie było. — Głos ciągle należał do dziewczynki, ale miał w sobie niewątpliwy groźny ton.

Czekaliśmy z niecierpliwością na zakończenie przygotowań. Ku naszemu zdumieniu, ciało wybrane przez Laroo było dość nijakie. Przeciętne pod każdym względem. Mężczyzna odpowiadający standardom świata cywilizowanego, nic wyjątkowego; w tłumie nie wyróżniałby się absolutnie niczym.

— To logiczne — powiedziałem do Dylan. — Ostatnią rzeczą, jakiej by pragnął, to zwracanie na siebie uwagi.

— Nie jest takie złe — odparła dość krytycznie. — Tak naprawdę, to przypomina ciebie.

— Wielkie dzięki.

Wkrótce Bogen i dwaj asystenci przywieźli ciało dziewczyny i umieścili je w pomieszczeniu obok. Nie marnowaliśmy czasu. Odpowiednio wstrząsnęliśmy wybranym ciałem męskim przy pomocy znanego urządzenia z hełmami i obserwowaliśmy, jak wywożą je na zaplecze na tym samym pionowym wózku.

Zabijałem czas, rozglądając się po laboratorium i zadając kilka bezmyślnych i niepotrzebnych pytań, starając się zapamiętać jak najwięcej z otoczenia. Coś mnie niepokoiło. Laroo uległ zbyt łatwo, nawet jeśli wziąć pod uwagę stres, w jakim się znajdował. Coś się tutaj nie zgadzało. Rozgryzienie tego problemu zabrało mi dłuższą chwilę. Szepnąłem do Dylan.

— Jeszcze jedna sztuczka. Nie daj się na nią nabrać.

Zmarszczyła brwi i szepnęła tak cicho, że ledwie ją usłyszałem. — Skąd wiesz?

— Jestem pewien, że wczoraj pod sufitem były kamery, a teraz są tam działka laserowe.

— Jesteś pewien, że ich tam przedtem nie było?

— Najzupełniej. W przeciwnym razie użyliby ich na tego opalonego osiłka. Są tak zamontowane, że mogą sięgnąć praktycznie wszędzie wewnątrz laboratorium.

— To znaczy, że już w ciągu nocy dokonał wymiany.

— Aha. Szczwany drań. Ale trzymaj się. Mamy go. Jego ruch i żadnej riposty.

Po mniej więcej godzinie powtórzono ponownie całą tę procedurę budzenia. Tym razem przynajmniej zakryliśmy sobie uszy, kiedy zabrzmiały cymbały. Mężczyzna na stole doświadczył z grubsza tego samego co Samash poprzedniego dnia i kiedy zeskoczył na podłogę, rozejrzał się wokół zdziwiony.

— A niech mnie diabli!

Merton podeszła do niego: — Kod Aktywacyjny AJ360 — powiedziała.

Mężczyzna znieruchomiał, po czym uśmiechnął się i pokręcił głową. — Nic z tego. Odczuwani delikatne mrowienie, kiedy to mówisz, jakby coś chciało wydostać się na zewnątrz i nie mogło. — Westchnął. — Wiem teraz, co musiał odczuwać Samash. Jak Bóg! — Zwrócił się do Merton. — Nie masz pojęcia, co to za uczucie… och, naturalnie znasz je. Zapomniałem. To… niewiarygodne! — Zwrócił się teraz do nas. — I co? — powiedział. — Działa. Naprawdę działa! Nie wyobrażacie sobie mocy, jaką odczuwam. Zmuszam się do zwolnienia swych reakcji, żeby w ogóle móc z wami rozmawiać. Każda komórka w mym ciele żyje! Żyje i posiada inteligencję! Jest inteligentna… i posłuszna! Moc każdej z osobna jest fenomenalna! Nawet ja — aż do tego momentu — nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak potężne i wszechstronne są te ciała. I żadnego bólu! Każde ciało od chwili urodzenia odczuwa gdzieś ból. Ból jest stale obecny w naszym życiu. Ten nagły przypływ wolności, ten brak bólu, jest czymś wręcz zatrważającym!

— Zastanawiam się tylko… skoro ci obcy są tak inteligentni, to dlaczego pozostawili taki słaby punkt, taką furteczkę, przez którą możemy się prześlizgnąć? — odezwałem się. To pytanie autentycznie mnie niepokoiło.

Wzruszył ramionami. — Nie wiem. Mnie również to niepokoiło… ale teraz przestało. Nic — dodał ponurym głosem — nie będzie w stanie mnie zaniepokoić w przyszłości. Nic i nikt. — Popatrzył na nas. — A teraz powiedzcie. Podajcie mi choć jeden powód, dla którego miałbym wam pozwolić żyć choć jedną chwilę dłużej.

Dylan spojrzała na mnie pytającym wzrokiem, jak gdyby chciała zapytać, czy jesteś pewien, że to nie jest Laroo?

— Zaufaj mi — szepnąłem bardzo cichutko, po czym zwróciłem się ponownie do Laroo. Fałszywego Laroo, o czym byłem przekonany. — Zabezpieczenie — odparłem głośno, mając nadzieję, iż jego doskonały słuch i wzrok pomaga mu odczytać jej spojrzenie i mój komentarz jako pozbawiony jakichkolwiek złowieszczych kontekstów akt uspokajania. — Przypomnij sobie Sa-masha. I tego robota, którego odkryli w Dowództwie Systemów Militarnych. Trudne do zabicia, to prawda. Lepsze pod każdym względem — tak. Ale nieśmiertelne? Nie. Nie tylko to. Sądzę też, iż wiem, a przynajmniej domyślam się, na czym polega sposób, w jaki obcy się zabezpieczają.

Zarówno Merton jak i „Laroo” wyglądali na kompletnie zaskoczonych. — Mów dalej — poganiał.

— Oni… te ciała robotów. One się zużywają. Muszą się zużywać, niezależnie od tego, z jakich wykonano je materiałów. Cóż miałoby więc powstrzymać ten kawałeczek oprogramowania, którego nie śmieliśmy dotknąć, ten system autonomiczny, od — powiedzmy — nagłego zastopowania wszelkich funkcji w jakimś z góry określonym punkcie czasu?

Popatrzył nerwowo na Merton. — Czy to możliwe?

Skinęła głową. — Ale nie do nieprzezwyciężenia. Nie zapominaj, że zarejestrowałam zarówno twoje układy mózgowe, jak i te należące do innych kluczowych osób. Tak długo, jak okresowo się je uaktualnia, co zresztą czyni wywiad Konfederacji, możesz umrzeć, nawet wielokrotnie… a mimo to żyć od nowa.

To wyjaśnienie zadowoliło go. Mnie również. — Czy mógłbym jednak zwrócić uwagę na fakt, że jeśli nie ma kogoś, kto wymazałby ten następny program robota, to będziesz musiał powrócić ponownie do ludzkiego ciała.

— Przenigdy! — rzucił ostro. — Skoro raz już się znalazłeś w jednym z tych, nie masz powrotu. Ani na moment! Nigdy! — Zdał sobie nagle sprawę z implikacji własnych słów. — No dobrze. Masz rację. Ale wy pozostaniecie tutaj na wyspie jako moi stali goście. Na zawsze. Mówicie, że chcecie zachować przy sobie swoje dzieci i sami je wychowywać. Proszę bardzo, róbcie to tutaj, pośród luksusu.

— Masz na myśli luksusowe więzienie — powiedziała Dylan. Wzruszył ramionami. — Jak sobie życzysz. Ale aksamitne i pozłacane. Niczego wam tutaj nie będzie brakować. Nic więcej nie mogę dla was uczynić. I wy, i ja wiemy, że Konfederacja szybko się zorientuje, że zdradziliście. Będą was chcieli dopaść za wszelką cenę, żeby wymazać te informacje, co zapewne łatwo jest uczynić przy pomocy zwykłego kodu słownego… wobec czego nie mogę wam pozwolić na kontakt z kimkolwiek poza moimi ludźmi.

— A jeśli spalą wyspę? — spytała Dylan.

— Nie spalą — odparł pewnym głosem. — Nie zrobią tego dopóki nie będą pewni. A my im dostarczymy ciała, które będą sobie mogli obejrzeć i przygotujemy przekonującą historyjkę, nie mówiąc już o demonstracyjnej likwidacji Operacji Feniks. Wszystko powróci do normy. Będą się domyślać, iż coś jest nie w porządku, ale nasze działania będą przekonywujące. Możecie mi wierzyć.

Westchnąłem i wzruszyłem ramionami. — A czy mamy jakiś wybór?

— Żadnego — odparł gładko.

Zauważyłem, iż w tym momencie pośrodku pomieszczenia stoi jedynie on i nikt więcej. Działka laserowe otworzyły ogień i po jakimś czasie on również został stopiony. Popatrzyłem w bok na brązową plamę, która pozostała po Samashu, mimo wysiłków włożonych w jej usunięcie. Mój ruch… sukces, i szach.

Dylan zaczerpnęła głęboko powietrza, po czym wyszeptała. — Miałeś rację! — I po krótkim wahaniu dodała. — Jak teraz rozpoznamy prawdziwego?

— Nie rozpoznamy — odpowiedziałem. — Zaufaj mi.


Sytuacja powtórzyła się trzykrotnie i za każdym razem była ona co najmniej równie przekonywająca jak ta pierwsza. W każdym przypadku następowało nagłe stopienie robota. Zastanawiałem się, czy byłyby tak pewne siebie, gdyby Laroo powiedział im, co się przydarzyło ich poprzednikom.

Jednakże czwarty — tak samo odpowiadający standardom świata cywilizowanego i równie przeciętny jak pozostałe — zachował się inaczej. Pod koniec długiej i dziwnej rozmowy uśmiechnął się i westchnął.

— W porządku. O to mi chodziło. Dość już tej zabawy i gier. Przekonaliście mnie. — Odwrócił się i wskazał gestem, byśmy szli za nim. Szliśmy nerwowo, omijając kałuże, zerkając podejrzliwie na działka. Tym razem jednak wszyscy opuściliśmy laboratorium.

Na zewnątrz czekał Bogen, który ukłonił się i spytał: — Czy wszystko poszło dobrze, mój panie?

— Doskonale. Choć trudno mi w to uwierzyć, wygląda na to, że nasi tu obecni przyjaciele rzeczywiście dostarczyli tego, czego od nich oczekiwałem. Zaopiekuj się nimi troskliwie, Bogen. Daj im wszystko, co zechcą… z wyjątkiem łączności ze światem zewnętrznym. Rozumiesz?

— Jak pan sobie życzy — odpowiedział z szacunkiem.

Szliśmy korytarzem, a ja zacząłem nucić sobie rymowankę, której przedtem ani nie pamiętałem, ani nie znałem, ale której funkcję i znaczenie zupełnie dobrze rozumiałem.

„Było smaszno, a jaszmije smukwijne

Świdrokrętnie na zegwniku wężały,

Peliczaple stały smulcholijne

I zbłąkinie rykoświstąkały…[1]


Laroo zatrzymał się i obrócił zaciekawiony w moją stronę. — Co to takiego?

— To tylko rymowanka z mojego dzieciństwa — odparłem. — Nie zapominaj, w jakim cholernym napięciu żyłem przez tych kilka ostatnich tygodni. Teraz już mi przeszło.

Pokręcił głową zdziwiony. — Hm. Wariackie sprawy.

— Zobaczymy się jeszcze, prawda? — spytała Dylan naiwnym głosikiem.

— Och tak, bez wątpienia. Nie zamierzam jeszcze wyjeżdżać.

— Może za jakiś miesiąc — podsunąłem z nadzieją. — Moglibyśmy przynajmniej porozmawiać o naszym życiu tutaj.

— A tak, naturalnie. Za miesiąc.

I tym skończyła się nasza rozmowa. On z Bogenem poszedł dalej, a my udaliśmy się na poziom mieszkalny.

Wolni wreszcie od ciągłej obecności strażników wyszliśmy na trawnik. Usiedliśmy w samym jego środku, kąpiąc się w słońcu i cieple, po czym rozebraliśmy się i położyliśmy obok siebie. Jakiś czas milczeliśmy oboje. Wreszcie odezwała się Dylan.

— Czy rzeczywiście przejęliśmy kontrolę nad Władcą Cerbera? — spytała z powątpiewaniem w głosie.

— Nie jestem pewien. Za miesiąc będziemy wiedzieć na pewno — odparłem. — Jeśli przeżyje i opuści tę wyspę, to znaczy, że jest tym prawdziwym. Jeśli nie, będziemy powtarzać cały ten proces w kółko, aż uzyskamy właściwy rezultat. Sądzę jednak, iż to on jest tym prawdziwym.

Zachichotała. — Za miesiąc. Mamy cały miesiąc. Sami, tutaj i spełnią każdą naszą zachciankę. Co za ulga. A potem…

— To wszystko będzie nasze. Cały Cerber. Dobry, stary doktor Dumonia.

Jej mina wyrażała zaskoczenie. — Kto?

— Doktor Du… chwileczkę, dlaczego wspomniałem właśnie jego?

— Wzruszyła ramionami. — Nie mam pojęcia. Na pewno nie będzie nam potrzebny psychiatra. Chyba że będziesz chciał usunąć sobie z głowy ten rozkaz zobowiązujący cię do składania raportów.

— Tak. Przypuszczam jednak, że równie dobrze mogłaby to zrobić doktor Merton. Mam przynajmniej taką nadzieję.

Odwróciła się do mnie. — Czy wiesz, dlaczego cię kocham? Zrobiłeś to wszystko sam! Bez żadnej pomocy z zewnątrz! Jesteś niewiarygodny!

— No wiesz, przecież Konfederacja musiała się zgodzić na ten pian.

— Phi. Od początku wiedziałeś, że się zgodzą. Zrealizowałeś każdy ze swoich szalonych, wariackich, nonsensownych pomysłów. W ciągu roku zaledwie z zesłańca stałeś się prawdziwym Władcą — Lordem Rombu.

— Nie zapominaj, że sama jesteś Lady Rombu.

Leżała przez chwilę milcząc, po czym powiedziała. — Ciekawe, czy zaszokowałoby to kogoś, gdybyśmy się teraz zaczęli tutaj kochać?

— Pewnie tylko roboty — odparłem — a dobrze wiemy, ile one są warte.

Roześmiała się. — Szokujące. Chociaż… pamiętasz jak nam zasugerowano, żebyśmy zajrzeli wzajemnie do swych umysłów? Kto to był?

Pokręciłem głową. — To było tak dawno temu. Zupełnie nie pamiętam. Zresztą to i tak nie ma teraz żadnego znaczenia. Dlaczego właśnie to przyszło ci do głowy?

Roześmiała się. — Bo to nie było konieczne, i tak jestem teraz częścią ciebie. A wierzę, że ty jesteś częścią mnie. Przynajmniej ja nie potrafię usunąć cię z mojej głowy.


KONIEC RAPORTU. PRZEKAZAĆ DO OCENY. KONIEC TRANSMISJI.

Загрузка...