Dylan zdecydowanie prześladował pech, natomiast mnie szczęście jeszcze nie całkiem opuściło. Moja biedna dziewczyna udała się do Domu Akeba na swój obowiązkowy czyściec i pozostała tam troszkę dłużej, by — mając moje błogosławieństwo — odnaleźć stare przyjaciółki, uzyskać od nich pociechę i radę, lecz głównie porozmawiać o tym i owym. Nieszczęście, jak twierdzi Sanda, uwielbia towarzystwo, a nikt nie mógł być teraz bardziej nieszczęśliwy od Dylan. Niemniej, kiedy wreszcie wróciła, przyniosła mi ciekawe informacje. Sanda spędzała cały swój urlop, z nami i w ogóle tam ostatnio nie zaglądała.
— Jest tam kilka kobiet poddanych klauzurze — powiedziała. — I to takich, o których nigdy wcześniej nie słyszałam. Na dodatek, prześlicznych.
— Co to takiego ta klauzura?
— Oznacza ona, że nie mogą opuścić terenu Domu i że ich kary zostały unieważnione. Nie wolno im stamtąd wyjść. Zwyczajowo, jest to kara Syndykatu za jakieś wykroczenia, ale one mi nie wyglądają na takie. Zresztą nigdy byś nie odgadł, skąd się tam wzięły.
Wzruszyłem ramionami. — A cóż to za tajemnica?
— Są z Wyspy Laroo — powiedziała. — Były rodzajem… czego? Kurtyzan? Odalisek? Czymś takim.
Wiadomości te zainteresowały mnie bardzo i to z kilku powodów.
— A cóż takiego zrobiły? Pokłóciły się z tym starym draniem? Czy po prostu mu się znudziły?
— Same nie wiedzą. Pewnego dnia… ciach i cała grupa została rozesłana po różnych Domach położonych wzdłuż wybrzeża i wszystkie znalazły się pod klauzurą. Przypuszczają, iż to z powodu jakiegoś większego interesu, do którego Laroo potrzebna jest cała wyspa. Z tego, co mówią, pojawiło się tam ostatnio wiele nowych twarzy i mnóstwo jakichś urządzeń. — Pokręciła ze zdumieniem głową. — Jedna z nich zobaczyła nawet nazwę na skrzyniach, zresztą skrzyniach od Tookera.
Coraz lepiej. — Jaką nazwę?
— Operacja Feniks.
Uruchomiłem encyklopedię na monitorze pokojowym i sprawdziłem to słowo. W starożytnych kulturach Ziemi legendarny ptak, który całkowicie strawiony przez płomienie odradza się z popiołów.
— Czy możesz wejść na teren Domu zawsze, kiedy zechcesz?
— Jako członek Syndykatu, tak.
— Chcę, żebyś się tam udała. Chcę, żebyś zbliżyła się do tych kobiet i dowiedziała się od nich wszystkiego, co tylko można, o Laroo, o jego wyspie i owej tajemniczej operacji.
— Jak sobie życzysz — odpowiedziała. — Muszę cię jednak ostrzec, na wypadek gdybyś planował jakieś nowe intrygi. Jedna z tych rzeczy, które mi psycholodzy zapisali na stałe w mózgu, mogłaby pokrzyżować twoje plany. Nie potrafię kłamać. Nie potrafię okłamywać; i to nie tylko ciebie, ale nikogo.
Zastanowiłem się nad jej słowami. — A czy potrafisz nie powiedzieć prawdy? Jeśli ktoś zada ci pytanie, a ty nie chcesz udzielić odpowiedzi, czy potrafisz się od udzielania tej odpowiedzi powstrzymać?
Myślała przez chwilę. — Tak, na pewno. W przeciwnym razie każdy mógłby dowiedzieć się ode mnie wszystkiego o tobie, a to przecież byłoby niezgodne z prawem.
— No cóż, kieruj się tedy zdrowym rozsądkiem, a jeśli ktoś zada ci pytanie, na które odpowiedź mogłaby spowodować jakieś problemy, powiedz, że nie wolno ci odpowiadać na takie pytanie.
— Jak sobie życzysz — powtórzyła bezbarwnym tonem.
Popatrzyłem na nią. — O co ci chodzi z tym „jak sobie życzysz”?
— To reakcja uwarunkowana. Muszę być posłuszna każdemu twojemu rozkazowi czy poleceniu, o ile nie stoją one w sprzeczności z przepisami Syndykatu lub z innymi zakazami zapisanymi w mym mózgu. Nie rób takiej sfrustrowanej miny… nie zmienisz reguł gry. Nie możesz nawet nakazać mi, bym ja je ignorowała, bo to również przewidzieli, niech ich wszyscy diabli! Mam wbudowany… przymus służenia. Uczynili ze mnie osobnika całkowicie biernego. Będę narażona na męczarnie psychiczne, jeśli nie będę otrzymywać ciągle jakichś poleceń, zadań… jednym słowem, jeśli nie będę stale zdominowana przez drugą osobę. Za każdym razem, kiedy wydajesz mi polecenie, a ja je wykonuję, odczuwam… przyjemność, zadowolenie i ważność tego, co robię. Jestem robotem w ludzkiej skórze… istnieję, by ci służyć, a ty musisz mi na to pozwalać. Musisz… dla mego dobra.
Przyglądałem się jej ze zdziwieniem. Czy to ta sama Dylan Kohl, która dzień wcześniej z lodowatym spokojem stała naprzeciw jednego z najbardziej przerażających potworów morskich? Czy to ta sama niezależna, odważna Dylan, która wyrwała się z kręgu macierzyństwa i ciężką pracą osiągnęła stanowisko kapitana? Ta sama, która pomogła mi oszukać komputer? Nie wyglądała na taką. Bez wątpienia coś z nią zrobili. Coś na swój sposób znacznie gorszego od lobotomii, o której sędzia przecież powiedział, iż nie należy już do cywilizowanych metod. Pod wieloma względami to coś było o wiele bardziej okrutne. Nie miałem pojęcia, jak mam sobie z tym poradzić.
— O jakich poleceniach i zadaniach mówisz?
— O przygotowywaniu twoich posiłków, sprzątaniu, załatwianiu drobnych spraw. O czymkolwiek i o wszystkim zarazem. Qwin, wiem, że to niełatwe dla ciebie, a ty na pewno zdajesz sobie sprawę z tego, jak trudne to jest dla mnie, ale to się już dokonało. Ja to akceptuję i ty również musisz zaakceptować tę sytuację. W przeciwnym razie pozostaje ci odesłać mnie do Domu i zapomnieć o moim istnieniu.
— Nigdy… chyba że sama byś tego pragnęła.
— Qwin, ja nie mam już żadnych pragnień. Zostały mi odebrane. Zabrano je, a pozostawiono jedynie potrzeby. Potrzebę służenia. Potrzebę macierzyństwa. Ja nie pragnę już niczego. Jeśli zechcesz, bym nago szorowała bez przerwy to mieszkanie, to będę to robiła, to będę to musiała robić.
— Do diabła! Muszą być jacyś przekupni psychiatrzy, których uda mi się zmusić do wymazania tego wszystkiego.
— Nie. Te nakazy zapisane są tak głęboko, że usunięcie ich w sposób choć minimalnie odbiegający od tego, w jaki zostały wprowadzone, zniszczyłoby mój umysł, czyniąc ze mnie bezmyślną roślinkę… a dokładna procedura ich wprowadzenia znajduje się jedynie w komputerze głównym. Nie robił tego zresztą jeden technik, lecz wielu, jeden po drugim, po to, by nie dało się tej procedury otworzyć; to jest ich dodatkowy perfidny chwyt. Tylko oni mogą przywrócić mnie do pierwotnego stanu. Tak długo, jak stanowię dla matek dobry przykład tego, co może się stać, jeśli któraś spróbuje zmienić swój los, pozostanę taką, jaką jestem. Mój pobyt w Domu nie zmieniłby tego stanu rzeczy, tyle że musiałabym wypełniać polecenia wszystkich znajdujących się tam kobiet.
I znów ten nieszczęsny komputer główny? Muszę pokonać Waganta Laroo! Po prostu muszę!
Wykorzystałem wszystkie swoje możliwości i koneksje u Tookera, zaczynając do Sugala, z którym odbyłem serdeczną rozmowę podczas lunchu.
— Potrzebujesz czegoś. Zawsze czegoś potrzebujesz, kiedy się zjawiasz — powiedział, w najmniejszym stopniu nie wytrącony z równowagi.
— Co to takiego Operacja Feniks?
Aż podskoczył. — A gdzie u diabła usłyszałeś tę nazwę?
— Po prostu usłyszałem, i chcę wiedzieć, co za nią stoi.
Zniżył głos do szeptu i nagle stał się bardzo nerwowy. — Człowieku! To niebezpieczne i wybuchowe sprawy!
— Co nie oznacza, że się z nimi nie zapoznam. I to obojętne jakimi metodami.
Westchnął. — Skoro w ogóle o tym usłyszałeś, to pewnie masz rację. Ale nie tutaj. Nie w miejscu publicznym. Postaram ci się o odpowiednie informacje.
Dotrzymał słowa, mimo iż tak naprawdę sam nie wiedział, o co w tym wszystkim chodziło. Zresztą ja nie polegałem jedynie na nim. By wyrobić sobie jakiś pogląd, wykorzystałem każdą możliwość i każde zobowiązanie, jakie tylko ktoś względem mnie posiadał, nie zapominając oczywiście o fascynującej sieci komputerowej Tookera, do której miałem dostęp. Wszystkie te elementy łamigłówki zebrane przeze mnie mogły dostarczyć mi odpowiedzi po przeprowadzeniu dokładnej dedukcji i analizy materiału.
Punkt 1. Jak było mi wiadomym, wszyscy eksperci komputerowi zabrani od Tookera na początku poprzedniego kwartału byli specjalistami w dziedzinie komputerów organicznych. Zarówno komputery organiczne, jak i badania nad nimi dawno temu zostały zakazane przez Konfederację, po tym jak pierwsze egzemplarze stworzone kilka wieków wcześniej okazały się zbyt podobne do człowieka i niewiele brakowało, by przejęły władzę nad ludzkością. Bezpardonowa, krwawa i kosztowna wojna spowodowała trwający do dziś dnia lęk przed podobnymi badaniami. Ci, którzy się takimi badaniami zajmowali, zostali zlikwidowani albo… zesłani na Cerber? Od Sugala i z innych źródeł dowiedziałem się, że nie byliśmy jedynymi, którym zabrano fachowców z tej dziedziny.
Punkt 2. Kilka miesięcy temu rozpoczęto na Wyspie Laroo poważne prace budowlane, między innymi przygotowując tam bezpieczne lądowisko dla wahadłowców. Sądząc jednak na podstawie zamawianych materiałów i liczby pracujących tam ludzi, prace budowlane były zakrojone na znacznie szerszą skalę.
Punki 3. Ustanowiono połączenia pomiędzy głównym komputerem Tookera i głównymi komputerami innych korporacji poprzez satelitę komunikacyjnego, z zastosowaniem niemożliwego do złamania kodu. Wyglądało na to, że całość ma również połączenie z Wyspą Laroo, choć oficjalnie istniało jedynie połączenie z kosmiczną stacja dowodzenia Władcy Rombu, znajdującą się na orbicie Cerbera. Narzucało się tu interesujące pytanie: skoro była to taka supertajna operacja, dlaczego nie umieszczono tego wszystkiego na stacji kosmicznej? Była prawie tak duża jak wyspa, a uwzględniając lądowisko ula promów, siłownię i budowle już znajdujące się na wyspie, posiadała ona przecież o wiele większą powierzchnię użytkowa.
Punkt 4. Co ciekawe, obszar połowów dla trawlerów firmy Hroyasail został powiększony o prawie 50% na krótko przed tym, jak ja objąłem tam kierownictwo i nie byłbym tego w ogóle zauważył, gdyby nie zwiększone plany kwartalne, z którym to dokumentem dopiero teraz zapoznałem się nieco dokładniej. Firmie Seaprince of Coborn, działającej na południe od Wyspy Laroo — tak ja my działaliśmy na północ od niej — podobnie zwiększono plany kwartalne. Rzut oka na inne firmy korporacji i porównanie planów obecnych z tymi z poprzednich okresów pozwolił stwierdzić, iż cała firma połowowa Tookera — Emyasail wypadła z harmonogramów. Jej akweny przekazano firmie Hroyasail, co było zrozumiałe, i firmie Seaprince, OT już nie było tak oczywiste, skoro Seaprince było filią Korporacji Compworld, a nie Tookera. Nie daje się przecież z własnej woli cennych terenów połowowych konkurencji, z czego wynikało, iż Compworld musiał w zamian przekazać coś równie cennego i to coś takiego, czego nie wykazałyby żadne księgi firmowe. W rzeczywistości zapisy wskazywały raczej na nagły spadek połowów u Tookera wraz z początkiem kwartału, co musiałoby naruszyć rezerwy przyszłoroczne. Nie mogła to więc być transakcja przeprowadzona dobrowolnie, a wymusić ją mógł jedynie rząd.
Już tylko te fakty i moja wiedza o ludziach, którzy byli w stanie je zebrać, rysowały dość jasny obraz.
Punkt 5. Jedynymi istotami, o których wiadomo było, że korzystają z humanoidalnych komputerów organicznych byli nasi obcy i ich szpiegowskie roboty — roboty o znanych związkach z Rombem Wardena. Dlatego przecież się tutaj znalazłem. Jednak owe roboty obcych były tak doskonałe, że nie potrzebne były żadne specjalne projekty badawcze nastawione na ich ulepszanie, a nawet gdyby takie zaplanowano, nie prowadzono by takich badań tutaj, na Cerberze, ani na żadnym innym Świecie Wardena i na pewno nie robiliby tego nasi ludzie, którzy przecież pozostawali w tej dziedzinie daleko w tyle za obcymi.
Niemniej wniosek nasuwał się sam: Wagant Laroo przekształcił swą kwaterę i kurort w laboratorium organicznych komputerów i zatrudnił w nim swoich najlepszych ludzi, a trawlery Emyasail wykorzystuje jako statki transportowe i dostawcze. Dlaczego jednak transport morski, a nie powietrzny? Cóż, zapewne, żeby nie przyciągać zbytniej uwagi i robić na obserwatorach wrażenie, że na akwenie Emyasail nic się nie zmieniło. Poza tym, istniała jakaś niezrozumiała paranoja, jeśli chodzi o obecność zbyt wielu statków powietrznych w pobliżu Wyspy Laroo.
Przez kilka dni chodziłem w kółko po pokoju, po czym przedyskutowałem cały ten problem z Dylan, która — mając jeszcze mniej doświadczenia ode mnie w tych sprawach — niewiele z tego rozumiała. A jednak to jej ograniczone spojrzenie dostarczyło mi klucza, którego tak szukałem.
— Dlaczego zakładasz, iż obcy muszą mieć z tym coś wspólnego? — spytała. — A może to jakiś nowy pomysł samego Waganta Laroo?
Doznałem olśnienia. Nagle wszystkie kawałki łamigłówki znalazły się na swoich miejscach i miałem przed oczyma przynajmniej część całego obrazu.
— No nie — odpowiedziałem — obcy mają z tym wszystkim bardzo wiele wspólnego, tyle że o tym nic nie wiedzą.
— Hm?
Usiadłem. — No dobrze, wiemy, że obcy potrafią robić kopie ludzi, ludzi na wysokich stanowiskach w miejscach, do których pragną mieć dostęp. Wiemy też, iż owe organiczne roboty są tak doskonałe, że potrafią zmylić dosłownie każdego. Nie tylko maszyny skanujące, sprawdzające tożsamość, ale każdego. Bliskich przyjaciół. Kochanków. Ludzi znających oryginały od lat. Nawet automaty odczytujące indywidualne układy mózgowe! — Poczułem nagłe podniecenie. — Oczywiście! Oczywiście! Jak mogłem być tak ślepy?
Wyglądała na zaniepokojoną. — O czym tym mówisz?
— Posłuchaj. Więc najpierw ci agenci wybierają osobę, której kopię chcą wykonać. Wyszukują wszystkie dane osobiste, wykonują zdjęcia holograficzne i co tam jeszcze, i na tej podstawie nasi obcy przyjaciele budują organicznego robota — hodują byłoby chyba właściwszym określeniem — absolutnie identycznego pod względem fizycznym z oryginałem. Absolutnie. Tyle tylko, że skoro jest tworem sztucznym, to posiada również te wszystkie cechy, w które wyposażą go dodatkowo projektanci. Oczy widzące w podczerwieni i ultrafiolecie, ogromną siłę, jeśli taka jest potrzebna, i tym podobne. A ponieważ jest wykonany z niewiarygodnie twardego tworzywa, a nie z komórek — pokrytego jedynie czymś na podobieństwo skóry — i pobiera energię z otaczających go pól siłowych — mikrofal, pól magnetycznych i co tam jeszcze, może bez trudu przetrwać nawet w próżni. Ten, który przedostał się do Dowództwa Systemów Militarnych, posiadał zdolność przebudowy samego siebie; przecież wystrzelił się w przestrzeń kosmiczną. Mimo to oszukał i zmylił absolutnie wszystkich! Krwawił, kiedy to było potrzebne, znał prawidłową odpowiedź na każde pytanie, odtwarzał w najdrobniejszym nawet szczególe — włącznie z typowym zachowaniem — osobowość człowieka, którego udawał. A mógł to zrobić tylko w jeden, jedyny sposób.
— No dobrze, jakiż to sposób?
— Po prostu był osobą, którą udawał.
Pokręciła głową. — Przecież to nie ma najmniejszego sensu. W końcu to był robot czy człowiek?
— Robot. Absolutnie doskonały robot, którego składniki budowy były w stanie dostarczyć mu tego, czego w danej chwili potrzebował, czy to jako naśladowcy-imitatorowi, czy też jako urządzeniu wykonującemu swą misję, czy uciekającemu. Niewiarygodna maszyna, zbudowana z maleńkich, jednokomórkowych komputerów, posiadających niezależną kontrolę nad tym, czym są i nad tym, co robią… być może całe ich biliony. Jednak obcy rozwiązali problem, którego nam się nigdy nie udało rozwiązać, chociażby dlatego, że nie poświęciliśmy mu dość czasu i środków. Odkryli oni mianowicie taki sposób programowania wstępnego robotów, który pozwalałby im działać swobodnie i samodzielnie, a mimo to nie zbaczać z celu programu głównego, którym było szpiegowanie ludzkości. Budują je więc teraz na nasze podobieństwo i… co? Przysyłają je na Cerber. Nie, nie na Cerber, prawdopodobnie na stację kosmiczna.
Dylan zmarszczyła brwi, zaskoczona moimi słowami. — Chcesz przez to powiedzieć, że one są tutaj, wokół nas?
Pokręciłem przecząco głową. — Nie. Dalej, dzieje się mniej więcej tak. Cel-oryginał jest porywany i uprowadzany. Prawdopodobnie podczas wakacji. W każdym razie, w takim okresie, kiedy jego lub jej nieobecności nikt nie zauważy przez kilka tygodni. Ofiarę transportuje się na stację kosmiczną i infekuje cerberyjską wersją organizmu Wardena, dając trochę czasu na adaptację. Po czym… czy przypominasz sobie ten narkotyk, który ukradłaś, by się wyzwolić od macierzyństwa?
Skinęła głową. — Ja… ja dostałam go od pilota wahadłowca.
— Doskonale! Wszystko się świetnie zgadza. Po krótkim okresie adaptacji ofierze aplikuje się nieco tego narkotyku i przedstawia się ją robotowi w podobny sposób zainfekowanemu. Umysł i osobowość oryginału przechodzą do robota, który już przeszedł wstępne programowanie agenta.
— Podobne do tego, któremu ja zostałam poddana — powiedziała Dylan bezbarwnym głosem.
Skinąłem głową. — Jedynie metoda jest o wiele — bardziej wyrafinowana. Automat nie mógłby tego dokonać, bo potrzebna im jest pełna osoba… i zmiana dotyczy tylko stosunku tej osoby do rzeczywistości. Nie, jestem pewien, że wszystko to znajduje się w programie pierwotnym robota dostarczonym mu podczas jego tworzenia.
— W jaki jednak sposób ten robot jest w stanie zastąpić oryginał? — spytała? — Czy nie uległby zniszczeniu przez organizmy Wardena w razie opuszczenia Rombu?
— Niekoniecznie. Nie zapominaj, iż są już pewne produkty, które można wysterylizować. Widocznie roboty należą do tej grupy. Zasadniczo muszą się one jedynie wydostać z tego systemu. Nastąpi wówczas śmierć organizmów Wardena, a te komponenty quasi komórkowe robotów posiadają takie możliwości przystosowawcze, iż natychmiast przystępują do niezbędnych napraw ewentualnych uszkodzeń. Kopia oryginału powraca do pracy z „wakacji” już jako absolutnie doskonały agent-szpieg. To śliczny pomysł.
— Za bardzo przypomina to, co się mnie przydarzyło — zauważyła.
— Przepraszam cię — powiedziałem łagodnie. — Podziwiałem jedynie „pięknie oszlifowany klejnot”. Nie traktuje lekko całej ludzkiej tragedii, jaka wiąże się z tym wszystkim. Biorąc jednak pod uwagę rozmiary i złożoność Konfederacji, wydaje się niemożliwością zablokowanie do niej dostępu, a poza tym szkody zapewne zostały już poczynione.
— A Operacja Feniks naszego Laroo?
Zastanawiałem się przez chwilę. — Znajduję tylko jedno wyjaśnienie i jest ono pod wieloma względami przerażające. Nie ma powodów, dla których obcy mieliby korzystać z tej wyspy, a jeszcze mniej jest powodów, by korzystali z personelu mniej się znającego na ich robotach od nich samych. Zlokalizowanie jakiejkolwiek ich operacji bezpośrednio na którymś z wardenowskich światów doprowadziłoby do przecieków informacji, a przecież wiedzą dobrze, że na Rombie robi się i bez tego trochę dla nich za gorąco. Nie, żeby odpowiedzieć sobie na to pytanie, trzeba myśleć tak jak Wagant Laroo, z perspektywy Rombu, a wówczas odpowiedź stanie się oczywista.
— Nie dla mnie — powiedziała.
— W porządku… przez cały czas zastanawialiśmy się nad tym, co takiego mogli obcy ofiarować Czterem Władcom poza oczywistą zemstą. Proszę bardzo, oto sposób zapłaty. W przypadku zwycięstwa, Czterej Władcy i ci, których oni wybiorą — być może nawet cała ludność tych czterech planet — otrzymają nowe ciała. Ciała doskonałe, ciała organicznych robotów. Rozumiesz teraz, co zaoferowano Czterem Władcom? Drogę wyjścia. Ucieczki. Wolność. Możliwość opuszczenia Rombu. Jeśli mogą to uczynić te roboty, to każdy może. Jest tutaj jednak pewna komplikacja, którą ktoś o tak paranoicznej osobowości jak Laroo musiał natychmiast dostrzec.
— To jestem w stanie zrozumieć. Cóż miałoby powstrzymać tych obcych przed wstępnym zaprogramowaniem również i tych robotów mających stanowić zapłatę i tym samym zyskaniem całej populacji niewolników o nadludzkich możliwościach?
— Doskonale. Moje uznanie. Masz tedy drogę ucieczki i nie śmiesz z niej skorzystać. Co ty byś uczyniła w takiej sytuacji?
Zastanawiała się przez chwilę. — Badała bardzo dokładnie ich roboty i budowała swoje własne.
— Zgoda. Trudno byłoby jednak to przeprowadzić bez potężnych zakładów, które nie uszły by uwagi szpiegów Konfederacji. Poza tym, potrzebne by były materiały, które nie występują na planetach Rombu i które mogą być wręcz nie znane naszej stronie. Co byś zrobiła nie mogąc wybudować nawet jednego robota?
— Cóż, zapewne zamówiłabym kilka u obcych i odpowiednio je wykorzystała.
— I znów doskonała odpowiedź! Jednak te, które byś otrzymała, poddane byłyby już programowaniu wstępnemu za pomocą metod nie znanych naszej nauce. By mogły działać, musiałabyś odkryć, jak są zaprogramowane i usunąć ten program. Niełatwe zadanie, skoro ten program jest prawdopodobnie zintegrowany z instrukcjami funkcjonowania robota, które przecież musiałabyś zatrzymać. Pozostaje ci więc jedynie mieć nadzieję. Zebrać wszystko, co się da, i wszystkich, którzy wiedzą cokolwiek na ten temat, zamknąć ich na wyspie razem z robotami, laboratorium, połączeniami komputerowymi i czym tam jeszcze, i próbować znaleźć odpowiedź, i na tym właśnie polega Operacja Feniks.
— Laroo nie tylko mści się w ten sposób na Konfederacji — powiedziała Dylan z podziwem w głosie — ale również oszukuje i zdradza obcych!
Skinąłem głową. — Trudno go za to nie podziwiać. Zresztą nie chodzi tu pewnie o samego Laroo, ale o wszystkich Czterech Władców. I wydaje mi się, że wiem wreszcie, w jaki sposób roboty tu przylatują i odlatują. Musi to być związane z systemem wahadłowców. Nie licząc samego Rombu, udają się one tylko do jeszcze jednego miejsca — na księżyc Momratha. Gdzieś tam, możliwe, iż na orbitach tych księżyców, spotykają się obcy i ludzie z systemu Wardena.
Usiadłem wygodnie z uczuciem satysfakcji. W jednej chwili rozwiązałem co najmniej połowę wardenowskiej łamigłówki. To prawda, że nie wiedziałem nic o obcych, ani o naturze i zakresie ich planów, ale rozumiałem przynajmniej — byłem tego pewien — naturę ich powiązań z planetami Wardena.
— I jakiż możesz mieć pożytek z całej tej informacji? — spytała Dylan. — Nic na to wszystko nie poradzisz.
Poczciwa i praktyczna Dylan! Jej uwaga była bez wątpienia celna. Cóż mogłem zrobić? Lub mówiąc bardziej ściśle, co byłem skłonny zrobić?
Zabić Laroo i obalić ten system — zgoda, ale nawet jeśli wymyślę jakiś skuteczny i pewny sposób, czy rzeczywiście chcę załamania się Operacji Feniks?
W tej chwili wiedziałem tylko jedno. Na Wyspie Laroo ma miejsce największe przedsięwzięcie w wardenowskiej historii i ja chcę mieć w nim swój udział.