Prolog OD NOWA

1

Lęk w zorganizowanym i uporządkowanym społeczeństwie światów cywilizowanych nie powinien był istnieć; było podobno nawet jakieś prawo, które na to nie pozwalało. Nie istniało zresztą nic, czego można by się lękać. A poza tym, w społeczeństwie takim jak to, każdemu, kto znał prawdziwe szaleństwo samozadowolenia, wszystko uchodziło bezkarnie.

Kurort Tonowah był całkowicie standardowy w tym standardowym społeczeństwie. Złociste plaże, obmywane ciepłą iskrzącą się wodą. Rząd wysokich, luksusowych hoteli otoczonych egzotyczną, tropikalną roślinnością, wyposażonych we wszelkie urządzenia służące rozrywce, o jakich tylko można zamarzyć — od tradycyjnych urządzeń pozwalających korzystać z pływania, wędkowania, hazardu i tańca, do najbardziej wymyślnych maszyn służących przyjemnościom, jakie tylko to zmechanizowane społeczeństwo mogło wymyślić. Organizacja wypoczynku była w Konfederacji olbrzymim biznesem, szczególnie że praca fizyczna praktycznie nie istniała, a ludzie pracowali jedynie dlatego, iż przywódcy celowo ograniczali wykorzystanie istniejących możliwości technologicznych, by dać im jakieś zajęcie.

Inżynieria genetyczna i społeczna osiągnęła swój najwyższy możliwy poziom. Ludzie nie byli do siebie podobni. Doświadczenia wykazały bowiem, iż zmniejszało to ich szacunek do samych siebie i zmuszało do walki — przy użyciu najdziwaczniejszych metod — o udowodnienie własnej wyjątkowości i niepowtarzalności. Jednakże, różnorodność utrzymywana była w pewnych granicach. Wszyscy byli doskonali pod względem fizycznym. Mężczyźni jednakowo sprawni, szczupli, muskularni i przystojni. Kobiety wybornie ukształtowane i zachwycające. Obydwie płci posiadały, ogólnie rzecz biorąc, ten sam wzrost, około 180 centymetrów, i ten sam brązowawy odcień skóry. Występujące uprzednio cechy rasowe i etniczne zlały się w jedno, nie pozostawiając miejsca na żadne skrajności. Ich rodziną było Państwo, wszechpotężna Konfederacja, kontrolująca siedem tysięcy sześćset czterdzieści dwa światy rozrzucone na ponad jednej trzeciej Galaktyki Drogi Mlecznej; światy te uformowano na podobieństwo Ziemi i upodobniono tym samym do siebie. Nauki medyczne poczyniły tak wielkie postępy, iż to, co kiedyś dolegało ludziom, mogło być teraz bez trudu naprawione, wymienione lub wyleczone. Każdy mógł pozostawać młodym i pięknym aż do śmierci, która nadchodziła w wieku około stu lat.

W świecie cywilizowanym dzieci praktycznie nie znano. Całą pracę związaną z utrzymaniem stabilności społecznej wykonywali inżynierowie. Dzieci przychodziły na świat w laboratoriach, a wychowywano je w konfederackich grupach rodzinnych, gdzie je uważnie obserwowano, starannie kształtowano i kontrolowano, by myślały tak, jak tego chciała Konfederacja, i zachowywały się tak, jak tego sobie życzyła. Wymagane skłonności programowano genetycznie, a dziecku dostarczano tego wszystkiego, co było niezbędne, by w przyszłości zostało uczonym, inżynierem, artystą, czy, być może, żołnierzem, jeśli takowy był Konfederacji potrzebny. Naturalnie, nie wszyscy pozostawali równi, ale życie w cywilizowanym świecie wymagało posiadania jedynie przeciętnej inteligencji i tylko wyjątkowe stanowiska i zadania przeznaczone były dla jednostek genialnych.

Społeczeństwo światów cywilizowanych było najbardziej egalitarnym społeczeństwem w historii ludzkości. Dla oczywistych aberracji znaleziono miejsce poza strukturą społeczną. Dla tych nielicznych, których wykryto zbyt późno, utworzono niewielką, wyspecjalizowaną grupę profesjonalistów, zwanych Skrytobójcami, których zadaniem było oddzielanie plew od ziarna i eliminowanie ewentualnych zagrożeń.

Poza światami cywilizowanymi istniały też inne — światy pogranicza, gdzie nic jeszcze nie uległo standaryzacji. Dokonane wcześniej bowiem przez Konfederację analizy wykazały, iż społeczeństwo takie, jakie stworzyła cywilizacja, niosło ze sobą stagnację, zagubienie kreatywności i utratę siły życiowej, a tym samym hamowało innowacyjność, postęp i w rezultacie mogło doprowadzić do unicestwienia rodzaju ludzkiego od wewnątrz. Aby temu zapobiec, pozwolono pewnemu niewielkiemu procentowi ludzkości przeć na zewnątrz, odkrywać i zdobywać nowe światy i żyć życiem prostym i prymitywnym. Podlegający starej i sprawdzonej metodzie przypadkowego doboru genetycznego, ludzie pogranicza nie byli do siebie podobni. Nie stosowano wobec nich ścisłej kontroli; nie ułatwiano im również życia. Trudne warunki, wszelkiego rodzaju braki, ostra konkurencja i wszechobecna agresja — wszystko to zmuszało do pomysłowości, będącej zaworem bezpieczeństwa dla ludzkości działającym sprawnie od dziewięciu wieków, tym bardziej iż nie napotkano żadnej obcej rasy, której nie dałoby de z łatwością podporządkować lub zlikwidować, żadnego konkurencyjnego imperium, które by zagrażało Człowiekowi i Jego własnemu imperium.

Aż do tej pory.

Aż do momentu, w którym objawił się koszmar przewidywany przez teoretyków. Aż do momentu pojawienia się nieprzyjaciela, który tak potrafił wykorzystać samozadowolenie i egotyzm Konfederacji, iż mógł przeniknąć do jej wnętrza praktycznie, kiedy tylko zechciał.


Juna Rhae 137 Dekoratorka nic o tym wszystkim nie wiedziała. Była ona typowym produktem świata cywilizowanego, osobą, której praca polegała na spotkaniach z obywatelami pragnącymi zmienić wygląd swego mieszkania lub domu. Zasiadała z klientami, by przedyskutować nowe rozwiązania, przepuszczała nowe dane i profile psychologiczne klientów przez komputer i proponowała im takie zmiany, które były w stanie ich zadowolić. Jej nazwisko świadczyło o tym, że do tego rodzaju zajęcia została przysposobiona, a ponieważ Konfederacja rzadko się myliła, kochała swą pracę i nie wyobrażała sobie, by mogła robić coś innego. Przebywała w Kurorcie Tonowah na tygodniowym urlopie, ponieważ wiedziała, iż wkrótce czeka ją dużo pracy. Miała przed sobą największe wyzwanie w swojej dotychczasowej karierze, redekorację Centrum Rodzinnego dla Dzieci w Kuro, które właśnie zmieniało swą funkcję i zamiast wychowywania przyszłych inżynierów miało zająć się przygotowaniem botaników, których, zgodnie z przewidywaniami komputerów, Konfederacji mogłoby zabraknąć za jakieś dwadzieścia lat. Dekoracja wnętrz była sprawą niezwykle istotną dla Centrów Rodzinnych, stąd i podniecenie związane ze stojącym przed nią wyzwaniem i uczucie satysfakcji wynikające z okazanego jej zaufania. Choć, z drugiej strony, na następne wakacje przyjdzie jej długo poczekać.

Popływała w przejrzystych wodach Tonowahu, a potem leżała na złocistym piasku. W końcu, całkowicie wypoczęta i odświeżona, skierowała się z powrotem do swego eleganckiego apartamentu, by wziąć prysznic i zamówić posiłek, a także pomyśleć o rozrywce na wieczór. Wykąpała się szybko i telefonicznie zamówiła posiłek — coś dla prawdziwego smakosza na ten wieczór, zadecydowała. Oczekiwanie skracała sobie, wystukując projekty strojów na urządzeniu zwanym Płytą Mody, a zawierającym ponad trzy miliony elementów ubrań, z których można było stworzyć własnoręcznie zaprojektowane stroje. Juna, jak większość przebywających w tym kurorcie osób, obywała się doskonale bez ubrania w ciągu dnia, ale wieczorem chciała wystąpić w czymś zaskakującym, bardzo osobistym, a jednocześnie wygodnym. W towarzystwie lubiła być przedmiotem zainteresowania, a mogła ten cel uzyskać jedynie przy pomocy strojów, skoro wszyscy wokół obdarzeni byli urodą fizyczną.

Dokończyła projektowanie wieczorowego stroju, którego główny element stanowiła obcisła szmaragdowozielona suknia i wystukała odpowiedni kod, wiedząc, że dzięki niemu za pół godziny wyjmie z pojemnika gotowe dzieło.

Usłyszała gong przy drzwiach wejściowych i zawołała: — Proszę wejść. — W drzwiach pojawił się ubrany na biało mężczyzna niosący złotą tacę. Kurorty miały zwyczaj zatrudniać anachroniczną już ludzką obsługę jako oznakę dodatkowego luksusu; zresztą mężczyźni i kobiety pracujący w usługach kochali swą pracą i nie zamieniliby jej na żadną inną.

Wszedł, nie zwracając najmniejszej uwagi na jej nagość, postawił tacę na stoliku, podniósł ją ponownie obydwiema dłońmi, włączając jednocześnie znajdujące się po jej obydwu stronach przełączniki. Usłyszała krótkie buczenie i spod tacy wysunęły się cienkie, mocne podpórki. Mężczyzna włączył zręcznie coś, czego położenie tylko on sam znał, i taca stała się nagle punktem centralnym eleganckiego, nowoczesnego stołu jadalnego. Podniósł pokrywę, a dziewczyna aż oniemiała z podziwu i uśmiechnęła się szeroko na widok specjałów.

Chociaż przygotowanie posiłków było całkowicie zmechanizowane, szefowie kuchni byli artystami najwyższej klasy, stale projektującymi nowe smakołyki. Pewne dania były wręcz nadzorowane przez nich osobiście, a nawet wykonywane ręcznie. Spróbowała pierwsze z dań, uśmiechnęła się zachwycona i skinęła głową z aprobatą. Mężczyzna odwzajemnił jej uśmiech, skłonił się, odwrócił i wyszedł.

Kiedy wrócił po pół godzinie, leżała nieprzytomna na kanapie. Podszedł do niej, sprawdził jej stan, pokiwał głową, po czym wyszedł i wrócił po chwili, pchając przed sobą duży wózek na bieliznę do prania. Uniósł jej bezwładne, nagie ciało, umieścił na wózku i przykrył prześcieradłami. Rozejrzał się, zauważył włączoną Płytę Mody, podszedł do niej, przycisnął guzik z napisem kasowanie, przeszedł do konsolety głównej i wcisnął przycisk sprzątanie i ścielenie łóżek. Usatysfakcjonowany, wyjechał wózkiem przez rozsuwane drzwi i podążył szerokim korytarzem w kierunku wyjścia służbowego.


Budziła się powoli, oszołomiona, nie rozumiejąc zupełnie nic z tego, co się wydarzyło. Ostatnie, co pamiętała, to wyśmienity posiłek i nagłe uczucie niewiarygodnego zmęczenia i zawroty głowy. Zastanawiała się przez moment, czy przypadkiem nie przesadza z nawałem zajęć i rozrywek, oparła głowę na oparciu kanapy, by dojść do siebie i nagle znalazła się…

Gdzie?

W jakimś całkowicie pozbawionym jakichkolwiek cech charakterystycznych plastikowym pokoju, bardzo małym, oświetlonym świecącymi ścianami i sufitem; w pokoju, którego jedyne umeblowanie stanowiło małe, prymitywne, rozkładane łóżko, na którym leżała. Część ściany zamigotała, a ona patrzyła z zaciekawieniem, lecz naiwnie, bez leku, na wchodzącego tamtędy mężczyznę. Otworzyła jedynie szeroko oczy ze zdumienia na widok jego przysadzistej budowy i prymitywnego stroju, a szczególnie widząc jego długie, kręcone włosy i przetykaną siwizną krzaczastą brodę. Była pewna, iż nie pochodzi ze światów cywilizowanych, i zastanawiała się, co to wszystko może oznaczać.

Chciała wstać, lecz powstrzymał ja ruchem dłoni.

— Odpręż się — powiedział niskim i szorstkim głosem, a jednocześnie dość obojętnie, jak lekarz do pacjenta. — Nazywasz się Juna Rhae 137 Dekoratorka.

Skinęła głową, coraz bardziej zaciekawiona.

Z kolei on pokiwał głową, bardziej jednak do siebie niż do niej. — W porządku, jesteś wobec tego właściwą osobą.

— Właściwą? W jakim sensie? — pytała, czując się już znacznie lepiej. — Kim jesteś? I co to za miejsce?

— Jestem Hurl Bogen, ale moje nazwisko nic ci nie powie. A jeśli chodzi o to miejsce, to znajdujesz się na stacji kosmicznej w Rombie Wardena.

Usiadła i zmarszczyła brwi. — Romb Wardena? Czyż nie jest to pewien rodzaj… kolonii karnej, czy coś w tym sensie, dla ludzi pogranicza?

Uśmiechnął się. — Można by tak to określić. Tym samym, domyślasz się chyba, kim ja jestem.

Nie odrywała wzroku od niego. — Jak się tu znalazłam?

— Zostałaś przez nas porwana — odpowiedział obojętnym głosem. — Nie masz pojęcia, co to za wygoda mieć swojego agenta w związku zawodowym pracowników kurortów. Wcześniej czy później każdy udaje się do kurortu. Podaliśmy ci narkotyk w jedzeniu, a nasz agent przemycił cię na czekający statek, którym przyleciałaś tutaj. Jesteś tutaj już prawie całą dobę.

Zachichotała. — To jakaś gra, prawda? Thriller na żywo? Takie rzeczy nie zdarzają się w prawdziwym życiu.

Uśmiechnął się szeroko. — Wierz mi, że jednak się zdarzają. Pilnujemy jedynie, by nikt o nich nie wiedział, a jeśli nawet Konfederacja się o nich dowiaduje, to sama dopilnowuje, by nikt o nich nic nie usłyszał. Nie ma sensu wywoływać zbędnej paniki.

— Ale dlaczego?

— To całkiem usprawiedliwione pytanie — przyznał. — Pomyśl o tym w ten sposób. Planety Wardena to świetne więzienie, ponieważ kiedy na nich lądujesz, zarażasz się chorobą, która nie istnieje poza tym systemem. I jeśli go opuścisz, umrzesz. Choroba ta wywołuje również zmiany wewnętrzne. Kiedy jest się pod jej wpływem, przestaje się być stuprocentowym człowiekiem. Weź teraz pod uwagę fakt, iż tylko najlepsi spośród najgorszych są tu zsyłani. Reszta jest likwidowana, poddawana praniu mózgów, czy coś w tym sensie. Masz, wobec tego, cztery światy pełne indywiduów nie pałających miłością do ludzkości i nie będących w pełni ludźmi. Wyobraź sobie teraz, że jakaś obca rasa natyka się przypadkiem na rasę ludzką i wie, iż te dwie grupy ludzkości nigdy się ze sobą nie porozumieją. A ludzie jeszcze nic nie wiedzą o istnieniu tych obcych. Rozumiesz to, co mówię?

Skinęła głową, ciągle jeszcze nie traktując poważnie jego słów. Usiłowała sobie przypomnieć, czy zamawiała tego rodzaju program rozrywkowy, lecz bez rezultatu. Gdyby tak zresztą było, nie mogłaby stwierdzić, co jest, a co nie jest częścią takiego programu.

— W każdym razie ci obcy muszą dowiedzieć tyle, ile tylko się da, o ludzkości, nim sami zostaną odkryci. Są zbyt niepodobni do ludzi, by robić to w sposób bezpośredni, a Konfederacja jest z kolei zbyt zuniformizowana, by wychowywać i kształcić własnych agentów. Co oni robią w tej sytuacji? Odkrywają w jakiś sposób Romb Wardena, kontaktują się z nami i, że tak powiem, wynajmują nas, byśmy wykonali za nich całą tę brudną robotę. Jesteśmy w tym najlepsi, a zapłata może okazać się całkiem niezła. Możliwe, że będzie to pozbycie się tego wardenowskiego przekleństwa. — Pojmujesz teraz?

— Zakładając przez chwilę, że wierzę w to wszystko, co zresztą nie jest prawdą — powiedziała — co to może mieć wspólnego ze mną? Powiedziałeś przecież, że żaden z waszych ludzi nie może opuścić tych czterech światów. A poza tym, dlaczego akurat dekoratorka? Dlaczego nie generał czy jakiś spec od spraw bezpieczeństwa?

— Och, naturalnie takich również posiadamy u siebie. Masz jednak rację… rzeczywiście nie możemy stąd wyjechać, przynajmniej na razie. Ale nasi przyjaciele posiadają zupełnie niezłą technologie. Za chwilę zobaczysz jednego z ich robotów. Tak podobny do człowieka, że to aż przerażające. Ten kelner, który ci usługiwał, był robotem, doskonałym zastępcą kogoś, kto kiedyś wykonywał tę pracę.

— Roboty — powiedziała z pogardą. — Na dłuższą metę nikogo nie są w stanie wprowadzić w błąd. Zbyt wielu ludzi je zna.

Ponownie się uśmiechnął.

— Jasne… gdy były jedynie zaprogramowane i pozostawione same sobie. Ale te nie są. W ich maleńkich, ohydnych móżdżkach znajdzie się cała pamięć, każda cecha osobowościowa, wszystkie sympatie i antypatie, każda dobra i niedobra myśl, jaka mogła powstać w twej głowie. One będą tobą, choć będą wypełniać nasze rozkazy i będą zdolne do myślenia i obliczania z szybkością tysiące razy większą niż twoja czy moja. Czasami przerażają mnie samego, ponieważ są w stanie stać się nami i całkowicie nas zastąpić. Na szczęście ich twórcy nie są tym zainteresowani.

Po raz pierwszy od przebudzenia doznała jakiegoś dziwnie nieprzyjemnego uczucia. Mało, że ta zabawa robiła wrażenie rzeczywistości — tego się mogła zresztą spodziewać — to była zarazem zbyt pasywna, zbyt przegadana, zupełnie niepodobna do thrillerów, do jakich była przyzwyczajona. Jednak alternatywa, iż mogła być ona rzeczywistością, jawiła się zbyt przerażającą, by ją w ogóle brać pod uwagę.

— Możecie więc podstawiać roboty w miejsce ludzi — wykrztusiła. — Po co wam jednak dekoratorka?

— Jeden z naszych agentów, pracujący w biurze, kilka tygodni temu zauważył przypadkiem zapis dotyczący twojego nowego kontraktu. Zważ, iż chodzi tutaj o redekorację fabryki dzieci. Zakładu, który, jak mi się wydaje, jest przeprogramowywany po to, by hodować w nim małych botaników w miejsce małych inżynierów, A co gdybyśmy to my włączyli się tam z naszym dodatkowym programem, podczas gdy ty zajmowałabyś się zmianami wystroju tego miejsca?

Wstrząsnął nią lodowaty dreszcz. To było zbyt potworne, by mogło być jedynie scenariuszem thrillera.

— Teraz jesteśmy już gotowi — ciągnął. — W momencie przybycia na Romb Wardena zostałaś zainfekowana. Otrzymałaś wręcz nadmierną dawkę. Jesteś przesiąknięta cerberyjską odmianą wardenowskiego zarazka. Przez jakiś czas niczego nie zauważysz, ale on tam jest i zasiedla każdą komórkę twojego ciała.

Drzwi ponownie zamigotały i pojawiła się kobieta, kobieta ze światów cywilizowanych, kobieta, która bardzo jej kogoś przypominała, choć wyglądała dziwnie blado, sztywno, prawie jak zombie — żywy trup.

Bogen odwrócił się i skinął głową w kierunku nowo przybyłej. Po czym ponownie zwrócił się do niej.

— Poznajesz tę kobietę?

Patrzyła osłupiałym wzrokiem, po raz pierwszy odczuwając prawdziwy strach.

— To… to przecież ja — wyszeptała z trudem.

Jej sobowtórka wyciągnęła ramię i podniosła ją z łóżka, stawiając na nogi. Siła uścisku jej dłoni była nadludzka. Ścisnęła teraz obie dłonie dziewczyny swą jedną dłonią jak imadłem, podczas gdy drugim ramieniem objęła ją mocno w talii. Za bardzo to bolało, by mogło być jedynie zabawą lub grą. Nigdy by czegoś podobnego nie zamówiła!

— Bo widzisz — powiedział cichutko Bogen — my, Cerberejczycy, dokonujemy wymiany umysłów.

2

Mężczyzna spoczywał w pozycji półleżącej na miękkiej i wygodnej kanapie, ustawionej przed pełną instrumentów i wskaźników konsolą, w niewielkiej kabinie we wnętrzu statku kosmicznego; podłączony był do tych instrumentów przy pomocy urządzenia przypominającego hełm. Wyglądał na zmęczonego, zaniepokojonego i bardzo czymś poruszonego.

— Zatrzymaj! — wykrzyknął.

Potężny komputer, otaczający go praktycznie ze wszystkich stron, wydawał się zastanawiać przez ułamek sekundy. — Czy coś jest nie w porządku? — zapytał głosem autentycznie przejętym.

Mężczyzna wyprostował się. — Pozwól, że chwilę odpocznę przed następnym zapisem. Nie sądzę, bym był w stanie znieść dwa, następujące jeden po drugim. Pochodzę trochę, pogadam z ludźmi, odprężę się co nieco, może nawet zdrzemnę się i wtedy dopiero będę gotów. Konfederacja nie rozleci się, jeśli poczekam z tym wszystkim jakieś dziesięć, dwanaście godzin.

— Jak sobie życzysz — odparł komputer. — Uważam jednak, iż czas odgrywa tutaj ogromną rolę. Być może właśnie teraz dowiemy się tego, na czym nam tak zależy.

— Możliwe — westchnął mężczyzna, zdejmując hełm. — Tyle że gnijemy tu prawie już od roku bez żadnych rozrywek. Kilka godzin niewiele zmieni. I tak prawdopodobnie będą nam potrzebne wszystkie cztery raporty, a nikt nie wie, kiedy wpłyną następne dwa.

— Wszystko, co mówisz, jest logiczne i prawdziwe — przyznał komputer. — Mimo to zastanawiam się, czy twoje wahanie wynika rzeczywiście z tych powodów.

— Hm? Co chcesz przez to powiedzieć?

— Sprawozdanie z Lilith bardzo cię zaniepokoiło. Wskazują na to czujniki monitorujące funkcje twojego ciała.

Mężczyzna westchnął ponownie.

— Masz rację. Do diabła, przecież to byłem ja. Czyżbyś zapomniał? Ja tam wylądowałem, a ktoś, kogo prawie nie znałem, złożył to sprawozdanie. To duży wstrząs odkryć, że nie zna się siebie samego.

— Mimo to praca musi być kontynuowana — zauważył komputer. — Odkładasz ten raport z Cerbera, bo się go lękasz. To nie jest całkiem zdrowa sytuacja.

— Wobec tego go przyjmę! — warknął. — Daj mi tylko chwilę oddechu!

— Jak sobie życzysz. Wyłączam moduł.

Mężczyzna podniósł się i poszedł do swojej kwatery. Potrzebne mi coś, co uwolni mnie od depresji, mówił sobie w duchu. Miał gdzieś pastylki, ale wiedział, że nie tego mu teraz potrzeba. Potrzebne mu towarzystwo ludzi. Kulturalne towarzystwo ze świata cywilizowanego, z kultury, w której się wychował. Być może kieliszek alkoholu w barze. Albo dwa. Albo jeszcze więcej. I ludzie…


Dla systemu, którego podstawę stanowiły doskonały porządek, uniformizacja i harmonia, światy Wardena były domem dla psychicznie chorych. Haldem Warden, zwiadowca Konfederacji, odkrył ten układ planetarny przeszło dwieście lat wcześniej. Sam Warden był postacią legendarną, ze względu na ilość planet, jakie odkrył, choć osobiście uważano go za stukniętego i to nawet w tym towarzystwie, które wolało spędzać większość czasu pośród nie zaznaczonych jeszcze na mapach nieba gwiazd. Kochał swoją robotę, ale traktował odkrywanie jako swój jedyny obowiązek i zostawiał wszystko inne tym, którzy lecieli za nim. Zatrzymywał się tylko na krótko, by ustalić położenie i przesłać informacje w tak zwięzłej formie, jak to tylko było możliwe. Problem polegał na tym, iż był aż tak zwięzły, że ludzie nie mogli zrozumieć jego przekazów, dopóki nie zjawili się na miejscu — a w przypadku Rombu Wardena wykazał się najwyższą zwięzłością formy.

Pierwszym wysłanym przez niego sygnałem było pozornie proste „4AP”. Jednak znaczenie owego sygnału dalekie było od prostoty — było ono wręcz niemożliwe. Świadczyło bowiem o istnieniu pojedynczego układu planetarnego zawierającego aż cztery nadające się do zamieszkania światy. W galaktyce, w której tylko jeden na cztery tysiące układów słonecznych zawierał coś, co w ogóle mogło nadawać się do jakiegokolwiek użytku, statystycznie było to prawie że niemożliwe. Warden jednakże odkrył tę niemożliwość i nazwał ją własnym imieniem.


Charon — ma wygląd Piekła.

Lilith — wszystko, co piękne, musi mieć gdzieś ukrytego węża.

Cerber — wygląda jak prawdziwy pies.

Meduza — ten, kto tu mieszka, musi mieć chyba kiełbie we łbie.


I to wszystko. Tylko to — współrzędne i ostrzegawcze „ZZ”, oznaczające, że jest coś wielce dziwnego w tym miejscu i należy traktować je z maksymalną ostrożnością, choć trudno określić, na czym polega ewentualne niebezpieczeństwo.

Kiedy pierwsza grupa badawcza przybyła na miejsce, natychmiast dostrzeżono jeszcze jedną rzecz, która wyróżniała te właśnie planety spośród milionów. Wydawały się one mianowicie znajdować pod kątem prostym względem siebie na swych orbitach wokół gorącej gwiazdy typu F.

Naturalnie, później okazało się, iż ta konfiguracja była jedynie szczęśliwym zbiegiem okoliczności, jaki może przydarzyć się tylko raz na wiele pokoleń — nikt bowiem nie ujrzał już nigdy tak doskonałej formy rombu — ale nazwa pozostała: Romb Wardena.

W układzie znajdowało się zarówno mnóstwo kosmicznego śmiecia — asteroidy, komety i tym podobne — jak i typowe olbrzymy gazowe. Tym, co oczarowało wszystkich, były planety od drugiej do szóstej, licząc od słońca. Każda z nich mieściła się w strefie życia, jeśli chodzi o temperatury; wszystkie posiadały atmosferę zawierającą tlen i azot i wszystkie też posiadały wodę.

Charon, znajdujący się w odległości 158.551 milionów kilometrów od swego słońca, był gorącym i parnym światem dżungli, kipiącym błotem i trudnym do wytrzymania z powodu panującego na nim upału i wilgotności.

Lilith, odległa od słońca o 192.355 milionów kilometrów, była Edenem — ciepłym rajem. Zalesiona i pokryta bogatą roślinnością, zamieszkana była przez różne formy owadów, od bardzo malutkich do olbrzymów. Owoce miała jadalne, trawy różnorodne i nawet owady stanowiły źródło białka. Tak, to był raj, i ani śladu węża — na razie.

Cerber, odległy o 240.161 milionów kilometrów od swojej gwiazdy, był zimniejszy, bardziej surowy i najdziwniejszy z całej czwórki. Jego powierzchnię pokrywał olbrzymi, głęboki ocean, na którym nie było żadnych stałych lądów. Jednakże sam ocean pokryty był lasem gigantycznych roślin, wyrastających z dna oceanu, czasami z głębokości dwu do trzech kilometrów i sięgających wysoko ponad jego powierzchnię, tworzących swego rodzaju ekosystem. W koronach tych „drzew” można byłoby budować całe miasta, a w strefach umiarkowanych żyć zupełnie wygodnie, naturalnie jeśli chodzi o klimat. Z powodu jednak braku innych niż drewno surowców naturalnych i z powodu sposobu zamieszkiwania, do jakiego byliby zmuszeni ewentualni koloniści, planeta ta rzeczywiście robiła wrażenie pieskiego świata.

Ostatnią z tej czwórki była Meduza, krążąca po odległej o 307.768 milionów kilometrów od słońca orbicie — mroźna planeta, z niewielką ilością lasów, pokryta głównie tundrą i lodem. Jedyna, na której widoczne były oznaki działalności wulkanicznej; surowy świat, którego mieszkańcami był zbiór wędrownych roślinożerców i niewielkie ilości groźnych, dzikich drapieżców. Meduza była ponura, lodowata i naga w porównaniu nie tylko z Lilith, ale i z pozostałymi planetami. Pierwsi badacze musieli zgodzić się z opinią, iż ktoś, kto tam zechciałby na ochotnika zamieszkać, żyć i pracować, musiałby rzeczywiście mieć kiełbie we łbie.

Grupa Eksploracyjna na swą główną bazę obrała naturalnie Lilith. Przez około sześć miesięcy nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego. Żyli tam, pracowali, prowadzili badania, poddani surowej kwarantannie, chociaż dysponowali promem, który pozwolił im założyć bazy pomocnicze na pozostałych planetach. Zaczęli się już z lekka odprężać, kiedy wąż uderzył.

W momencie, w którym wszystkie maszyny przestały funkcjonować, było już za późno. Najpierw obserwowali wypływ mocy z maszyn i urządzeń, a potem już z przerażeniem patrzyli, jak te same urządzenia i wszelkie nie pochodzące z tego świata artefakty zmieniają się w złom i rozpadają w pył. Po tygodniu nie było najmniejszego śladu po tym, iż na tej planecie wylądował ktoś obcy; zniknęło wszystko, nawet wykarczowane przez nich polanki zarosły w niewiarygodnym tempie. Wkrótce nie zostało nic — nic poza sześćdziesięcioma dwoma wstrząśniętymi, zaskoczonymi, nagimi badaczami, którzy byli zbyt ogłupiali i przerażeni, by bez pomocy jakichkolwiek instrumentów naukowych próbować wyjaśnić, cóż takiego im się przydarzyło i czy przypadkiem nie zwariowali.

Pozostałe światy nie uniknęły podobnego losu. Wcześniej czy później bowiem każdy członek ekspedycji przebywał na Lilith i tym samym wąż zawleczony został na pozostałe trzy planety. W końcu, przy pomocy zdalnie sterowanych sond, połączone siły badawcze krążownika-laboratorium odkryły winnego, a okazał się nim obcy organizm, nie przypominający niczego, co znano wcześniej.

Wielkości submikroskopowej, żył on całymi koloniami wewnątrz komórek. Choć nie posiadał inteligencji — w rozumieniu człowieka — potrafił narzucić zadziwiający zbiór reguł całej planecie, tym bardziej że dysponował niewiarygodną wręcz umiejętnością ewoluowania w przypadku zagrożenia swojego ekosystemu, czym takie zagrożenie likwidował. Jego długość życia wynosiła zaledwie trzy do pięciu minut, ale jego zdolność ewoluowania w kierunku zgodnym z wymaganiami jego kodu genetycznego — by utrzymywać wszystko w niezmiennym stanie — była potężna. W ciągu sześciu miesięcy organizm poradził sobie z ludzkimi intruzami, adaptując ich do własnego symbiotycznego systemu, a także zaatakował i zniszczył wszystkie nietubylcze materiały.

Los intruzów na pozostałych planetach był nieco inny. Inna grawitacja, inna równowaga atmosferyczna i inne natężenie promieniowania — czynniki te były różne na każdej z planet i dlatego organizm Wardena nie mógł ich wszystkich po prostu zmienić w Lilith. Na Meduzie przystosował organizmy nosicieli do nowych warunków. Na Charonie i Cerberze wytworzył w organizmach nosicieli taki stan równowagi, który mu najbardziej odpowiadał, a który powodował u nich groteskowe skutki uboczne.

Co gorsze, organizmy Wardena wydawały się w jakiś sposób powiązane ze swoim systemem słonecznym. Kiedy je stamtąd usuwano, ginęły, zabijając tym samym swojego nosiciela, bowiem zagnieżdżając się w jego komórkach, przejmowały jednocześnie nad nimi kontrolę, dostosowując wszystko do swoich potrzeb. Bez tej kontroli następował błyskawiczny rozpad funkcji komórek, powodujący gwałtowną i bolesną śmierć nosiciela. Człowiek mógł tedy żyć na Rombie Wardena, podróżować wewnątrz systemu, ale już nigdy nie mógł go opuścić.

Wielu naukowców poświęciło swe życie i karierę zawodową rozwiązaniu tego problemu, celowo zamykając się w pułapce, jaką były światy Wardena i zakładając na nich kolonie naukowe, w których następnie ich potomkowie kontynuowali rozpoczęte przez nich badania. Rozwiązanie ciągle im jednak umykało — co naturalnie doprowadzało ich do furii i dopingowało do dalszej wytężonej pracy.

W końcu, to jednak nie uczeni badacze zasiedlili Diamenty Wardena; większość ich mieszkańców wywodziła się z klasy przestępczej. System utopijny, na tyle wyrafinowany, by podtrzymywać życie na pograniczu, nie chciał zmarnować tych ludzi, którzy potrafili znaleźć i wykorzystać istniejące w nim samym pęknięcia. Śmietanka kryminalistów w społeczeństwie technologicznym była często jednocześnie szczególnie utalentowana i innowacyjna, choć nie do zniesienia w świecie cywilizowanym i trudna do tolerowania nawet na jego obrzeżach. Do czasu odkrycia Rombu Wardena ludzie ci, dla dobra całej społeczności, musieli być likwidowani. Obecnie stało się możliwym zsyłanie tej elity przestępczej, wraz z przestępcami politycznymi i innymi elementami niepożądanymi, do miejsca, gdzie mogli swobodnie pozostać niemoralni, czy amoralni, nie tracąc nic z inwencji niezbędnej przy wymyślaniu czegoś, co się jeszcze mogło Konfederacji przydać.

Więzienie doskonałe. Tyle że gromadzące zarazem, w jednym miejscu, najbardziej błyskotliwych socjopatów i psychopatów. Oni i ich potomkowie zbudowali imperia. Każdy ze światów posiadał szczególne cechy, każdy był, pod jakimś względem, atrakcyjny dla tych, których Konfederacja i jej Skrytobójcy jeszcze nie dopadli. W bankach Cerbera i Meduzy można było przechowywać gotówkę, na Charonie i Cerberze można było ukryć wszelkiego rodzaju łupy. Nawet Lilith, która nie tolerowała obcej materii, była doskonałym magazynem tajemnic i informacji przekazywanych zaufanym członkom hierarchii z bezpiecznych satelitów na orbicie. Najsilniejsi, najbardziej inteligentni i najbardziej bezwzględni spośród zesłańców wdarli się na szczyty i zdobyli władzę nad syndykatami zbrodni sięgającymi swymi mackami aż do samego serca Konfederacji. Przywódcy tych syndykatów nazywali siebie samych Władcami Rombu. Wyrównywali oni rachunki jakie mieli wobec społeczeństwa, które ich tam zesłało. A teraz pracowali dla wroga z obcego gatunku, wroga będącego potencjalnie w stanie zniszczyć cały system, który to fakt Konfederacja odkryła dość późno i prawie przez przypadek.

Ludzkość posiadała niewielkie możliwości obrony, z czego obcy bez wątpienia zdawali sobie sprawę. Agentom wysłanym na Romb Wardena, w przypadku odkrycia, groziła pewna śmierć. A nawet jeśliby przeżyli, na zawsze zostawali uwięzieni, tak jak superkryminaliści, ich potomkowie i ich poddani. W tej sytuacji zapewnienie sobie lojalności agenta było olbrzymim problemem, bowiem nie istniało nic, co można mu było ofiarować w nagrodę za wysiłki, a jego misja była dożywotnia. Jeden z takich agentów, zresztą ochotnik, sam został jednym z Czterech Władców.

A przecież dla Konfederacji jedynym punktem ewentualnego kontaktu z obcym i zagrożeniem był właśnie Romb Wardena. Musieli więc tam wysyłać agentów — i to najlepszych — i w końcu udało im się znaleźć sposób, by to uczynić. Wzięli swego najlepszego agenta, o niewzruszonej lojalności i gotowego do poświęceń, i poddali go Procesowi Mertona, dzięki któremu osobowość i pamięć jednego człowieka mogły być zmagazynowane w komputerze, a następnie zapisane w innym ciele lub ciałach.

Mózgi oryginalne w tych ciałach zastępczych ulegały naturalnie zniszczeniu. W ten sposób zginęło jakieś dwadzieścia czy trzydzieści osób, nim przeszczep osobowości „się przyjął”, ale to nikomu nie przeszkadzało — i tak były to jedynie elementy aspołeczne. Natomiast ich najlepszy agent został „umieszczony” w czterech różnych ciałach i wysłany na cztery różne światy Rombu, Każdy z wysłanych miał działać samotnie i samodzielnie, by dowiedzieć się wszystkiego, co tylko możliwe, o zagrożeniu przez obcych, a przynajmniej wykonać swą podstawową misję Skrytobójcy, to jest, zabić każdego z Czterech Władców, wywołując tym samym kryzys w przywództwie i dając Konfederacji nieco czasu.

Tymczasem. Skrytobójca-oryginał krążył, wraz ze statkiem wartowniczym pilnującym przestrzegania kwarantanny, na orbicie, czekając na raporty swoich czterech alter ego, by skorelować uzyskane od nich dane z komputerem analitycznym.

Troje z tej czwórki miało wszczepione malutkie organiczne nadajniki, których sygnały mogły być odbierane i wzmacniane przez komputer i specjalne satelity, czyniąc z nich chodzące przekaźniki. Surowe dane wprowadzane były bez ustanku do komputera analitycznego, po czym w procesie zwanym integracją komputer i oryginalny agent łączyli się, a umysł agenta sortował dane, tworząc na ich podstawie raport subiektywny, który mógł być użyty do oceny tych danych. Nadajnik dostarczał tego, co alter ego na planecie mówił i robił; proces integracji zaś tego, co myślał.

Tym sposobem jeden człowiek mógł być w czterech różnych miejscach jednocześnie i w tym samym czasie dokonywać oceny informacji jako obiektywny obserwator. Każdy z agentów miał podjąć próbę zamachu na życie Władcy swego konkretnego świata; oryginał natomiast miał wykorzystać ich doświadczenia w celu rozwiązania zagadki, jaką stanowiło zagrożenie ze strony obcych.

Na Lilith jednak sprawy poszły i dobrze, i źle. Dobrze, ponieważ zadanie zostało wykonane, źle zaś, ponieważ pod wpływem doświadczeń, osamotnienia, nienawiści do swego drugiego ja tam, w górze, zmienił się — lub został zmieniony — wysłany tam agent.

Dwa raporty nadeszły jednocześnie. Ten z Lilith został przyjęty pierwszy i zachwiał on pewnością i wiarą w siebie obserwatora. Nic nie poszło tak, jak powinno było pójść. Misja wprawdzie poruszała się po prostym torze, ale gdzieś podczas tej podróży jego własne ego uległo wykolejeniu.

Raport z Cerbera miał być tym drugim, odczuwał więc wielką nerwowość przed jego przyjęciem. Nie obawiał się o misję — to była zupełnie inna sprawa. Lękał się tego, czego może się dowiedzieć o sobie samym. Jednak po nocy spędzonej w salonie statku i po głębokim śnie, który nic mu nie dał, wiedział, że tam wróci, wiedział, że podda się jeszcze raz temu procesowi. Nie bał się ani śmierci, ani wroga i prawdę mówiąc, dopiero teraz odkrył tę jedyną rzecz, której się rzeczywiście lękał.

Siebie samego.

W końcu znów zbliżył się do fotela. Powoli, z wahaniem, odprężył się, a komputer opuścił małe sondy i umieścił je wokół jego głowy, po czym zaaplikował mu odmierzone porcje iniekcji i rozpoczął przekaz zapisu głównego.

Przez chwilę unosił się w półhipnotycznej mgle, powoli jednak w jego mózgu poczęły powstawać obrazy, tak jak zdarzało się to już przedtem. Tyle że teraz wydawały się ostrzejsze, wyraźniejsze, bardziej podobne do jego własnych myśli.

Środki farmakologiczne i sondy neuronowe wykonały swoje zadanie. Jego własny umysł i osobowość ustąpiły pola, a ich miejsce zajął podobny, a jednak zupełnie inny układ.

— Agent jest świadom, iż w przypadku Cerbera nadajnik był wykluczony — przypomniał mu komputer. — Koniecznym było więc umieszczenie — przy pomocy zdalnego sterowania — odpowiedniego wyposażenia w ustalonych z góry punktach, a w czasie dokonywania odcisku świadomości zawarcie w nim bezwzględnego rozkazu przekazywania raportów co pewien określony czas. Subiektywnie rzecz traktując, dla ciebie ten proces będzie wyglądał dokładnie tak samo.

Agent nie zareagował, nawet nie myślał, po prostu przyjął tę informację. Nie był już bowiem sobą samym, ale kimś innym, kimś przypominającym go co prawda, lecz zarazem różnym pod wieloma względami.

— Agent ma się zgłosić z raportem — polecił komputer, przesyłając tę komendę głęboko w jego umysł, w umysł, który już nie był jego własnością. To, co miało teraz nastąpić, to przywołanie całkowitej informacji — pełnej zawartości pamięci jego alter ego znajdującego się na powierzchni planety — informacji, którą jego własny umysł posortuje, poklasyfikuje i zredaguje, czyniąc z niej konkretną całość.

Włączyły się urządzenia rejestrujące.

Mężczyzna w fotelu odchrząknął kilkakrotnie. Minęły przeszło trzy godziny, nim oprócz pomruków i dziwacznych słów czy dźwięków z ust jego zaczęły wydobywać się pierwsze sensowne sylaby, ale komputer był nieskończenie cierpliwy, wiedząc, iż umysł mężczyzny odbiera olbrzymie ilości danych i trudzi się wielce z ich sortowaniem i klasyfikowaniem.

W końcu jednak, niby we śnie, mężczyzna zaczął mówić równo i płynnie.

Загрузка...