Rozdział czwarty

Roland zatrzymał się za progiem mieszkania Rebeki i oniemiał ze zdumienia. Po powierzchownym sprzątaniu, jakie urządzili przed udaniem się do pani Ruth, w mieszkaniu panował zaledwie odrobinę mniejszy bałagan. Teraz królował tu nieskazitelny ład. Wszystek brud został zmieciony z podłogi, a samą posadzkę nie tylko wyszorowano, lecz także napastowano i wypolerowano na wysoki połysk. Rośliny stały zgrabnym, liściastym rządkiem na półce pod oknem. Podarte strzępy zasłon zostały… Roland oparł gitarę o ścianę, przeszedł przez pokój i przyjrzał im się z bliska. Wszystkie kawałki połączono drobniutkimi, prawie niewidzialnymi szwami.

– To niemożliwe – szepnął bardziej z przyzwyczajenia niż z innej przyczyny. Ta noc udowodniła mu bezsprzecznie, że słowo „niemożliwe” rzadko znajdowało zastosowanie. Odwrócił się, popatrzył, jak Rebecca zgarnia ze stołu miseczkę łupin po orzeszkach pistacjowych, i poszedł za nią do mikroskopijnej kuchni. Pomieszczenie lśniło.

– Co tu się stało? – spytał, znów się wycofując. Kuchnia była zbyt mała dla dwóch osób i rozmowy.

– Mieszkanie zostało wysprzątane – wyjaśniła Rebecca, wyrzucając łupiny do śmieci.

– Tak, to już zauważyłem. – Odetchnął głęboko. Nawet pachniało czystością. Nie środkami czyszczącymi czy detergentami, po prostu czystością. – Ale kto – czy co – to zrobił?

– Nie wiem. – Jej głos, dobiegający zza drzwi lodówki, był stłumiony. – Czy to ważne?

Roland rozejrzał się po nieskazitelnie czystym pokoju, westchnął i wzruszył ramionami.


– Chyba nie – przyznał. Biorąc pod uwagę wydarzenia dzisiejszej nocy, magiczna służba pokojowa sprawiała wrażenie rzeczy stosunkowo normalnej. Udzielił sobie w duchu pochwały za to, że tak łatwo pogodził się z kolejną osobliwością. Wtedy przypomniała mu się krwawa plama na łóżku.

Podwójne drzwi, które oddzielały wnękę sypialną i łazienkę od reszty mieszkania, były prawie zamknięte. Roland zauważył, że lewa ich część była nieruchoma. Ostrożnie pociągnął za prawą część.

Jedyną rzeczą, jakiej mógł być pewny w świetle padającym z dużego pokoju, był fakt, iż łóżko Rebeki stało w tym samym miejscu co poprzednio. Ostrożnie szedł wąskim przejściem pomiędzy posłaniem a ścianą, szukając po omacku ledwo zapamiętanego łańcuszka staromodnego kinkietu. Obmacywanie ściany w niemal całkowitej ciemności zajęło mu jakiś czas, lecz wreszcie natrafił palcami na łańcuszek i pociągnął.

Bladozielony koc – był pewien, że ten sam bladozielony koc – wyglądał jak nowy. Nic nie wskazywało na to, że tego samego wieczoru skonał na nim człowieczek imieniem Alexander. Roland mógł się założyć, że pościel pod spodem była równie czysta.

Tom podniósł głowę i popatrzył wrogo na światło.

– Myślałem, że wyszedłeś – mruknął Roland.

Tom ziewnął, zwijając delikatnie różowy język i najwyraźniej mając w nosie zdanie Rolanda. Ułożył się ponownie w zagłębieniu pomiędzy poduszkami z miną kota, który zamierza zostać na noc. Jedynie drżenie białego koniuszka ogona świadczyło o tym, że zauważał istnienie Rolanda.

Walcząc z chęcią pociągnięcia za ten kosmaty sztandar, Roland szybko wpadł do łazienki – tak jak przypuszczał, nienagannie czystej – i wrócił do dużego pokoju.

– Jeśli chcesz, żeby wyłączyć światło – powiedział do kota, mijając go – to wstań i sam je sobie zgaś.

Rebecca wychylała się do połowy przez okno.

– Co robisz?

Dziewczyna wyprostowała się i odgarnęła spadające na twarz kosmyki włosów.


– Wystawiam miskę z mlekiem dla skrzatów.

– Co takiego?

Cierpliwie powtórzyła.

– W porządku. Dlaczego?

– Bo one to lubią.

Zrobił głęboki oddech. Dlaczego nie? Od tej pory będzie musiał przywyknąć do braku odpowiedzi w swym życiu.

– Jesteś pewna, że Adept Światłości przybędzie?

– Tak. Nawet jeśli Iwan nie powie, kto go przysłał, i nie poda mojego adresu – a nie przypuszczam, żeby go znał, więc nie może tego zrobić – mamy sztylet, a to powinno go przyciągnąć.

To brzmiało rozsądnie. W rzeczy samej, gdyby się nad tym zastanowić, to brzmiało bardzo rozsądnie, choć do dzisiejszej nocy Roland był przekonany, że Rebecca i rozsądek wzajemnie się wykluczają. Albo była bystrzejsza, niż wskazywały na to wcześniejsze obserwacje, albo on nie radził sobie tak dobrze, jak mu się zdawało.

Albo jednego i drugiego po trochu, kazała mu przyznać uczciwość.

Torba, wciąż zamknięta na zamek błyskawiczny, leżała na środku podłogi. Roland wepchnął ją pod stół czubkiem turystycznego buta. Nie ma sensu zostawiać jej na widoku, gdzie mogłaby przyciągnąć nie tylko Światłość. Rzucił podejrzliwie okiem na ziemię w doniczkach.

Rebecca ziewnęła i Roland nagle poczuł się zmęczony.

– Idę do łóżka – oznajmiła. – Światłość może mnie obudzić, kiedy się zjawi.

Oboje zdawali się zakładać z góry, że Roland zostanie na noc.

– Chcesz spać ze mną?

Roland zamknął usta, zaczerpnął głęboko tchu i surowo upomniał się za brudne myśli rodem z rynsztoka. Jej oblicze było niewinne i szczere jak u dziecka, otwarte i ufne, odrobina piegów na nosie i policzkach potęgowała wrażenie zdrowia – lecz jej ciało… Miała ciężkie piersi, których sutki odznaczały się zarówno przez biustonosz, jak i podkoszulek, górna część biustu była również lekko usiana piegami. Poniżej zdumiewająco szczupłej talii biodra rozszerzały się, a następnie zwężały, przechodząc w muskularne uda. W dzisiejszej dobie anoreksji była nieco pulchna, ale ciało miała jędrne, a kształty niezaprzeczalnie kobiece. Kiedy ta mała mówi o spaniu, ma na myśli sen, nic więcej, ty zboczeńcu. Nic więcej.

– Nie, dziękuję. Prześpię się na kanapie.

– W porządku. – Rebecca znów ziewnęła i poszła do łóżka. – Dobranoc, Rolandzie.

– Dobranoc, dziecino, miłych snów.

– Ja zawsze mam miłe sny.

Roland uśmiechnął się szeroko. W tym spokojnym zapewnieniu odnalazł znajomą Rebeccę i potrafił już zapomnieć o bujnych kształtach tej drugiej. Sprawdził, czy drzwi są zamknięte, wyjął Cierpliwość z futerału i zgasił światło. Rozsiadł się na kanapie – ogromnym, starym meblu, wystarczająco długim dla osoby jego wzrostu – i zaczął cicho brzdąkać jakąś melodię. Od lat nie potrzebował światła do grania.

Usłyszał skrzypienie materaca, gdy Rebecca położyła się do łóżka, a potem jej poirytowany szept:

– Posuń się, Tom, zagarnąłeś całe miejsce dla siebie.

Całe szczęście, że nie skorzystałem z jej propozycji.

Tylko jeszcze mi potrzeba walki z kotem na zakończenie tego wieczora.

Jego dłonie poruszały się bez udziału świadomości, dopiero po kilku chwilach zdał sobie sprawę, że gra stary przebój Irish Rovers.

Och, nie, skarcił siebie i przestał grać tę melodię, to odrobinę za blisko.

– Ciemno tu dzisiaj.

Posterunkowy Patton wyjrzała przez otwarte okno samochodu patrolowego i zmarszczyła brwi.

– Tu zawsze jest ciemno – rzekła zgryźliwie. – Za dużo tych cholernych drzew.

Rzeczywiście, łatwo było zapomnieć, że jadą przez serce dużego miasta. Rosedale Valley Road biegła dnem jednego z licznych w Toronto jarów. Po obu stronach olbrzymie drzewa pogrążały w cieniu chodnik, obejmowały rzadkie latarnie i ogólnie rzecz biorąc, jednoznacznie dawały człowiekowi do zrozumienia, że przynajmniej tutaj jest intruzem.

– Reflektory – mruknęła Patton. – Tego właśnie nam potrzeba, silnych reflektorów.

– Za dużo się martwisz.

– A ty za mało. – Odwróciła się do swego towarzysza. Była to znajoma litania, obowiązkowo wypowiadana raz w ciągu służby. Może rzeczywiście za dużo się martwiła, jednak dla policjanta lepsze to niż nie martwić się wcale. – Nie zapomnij zwolnić tuż przed mostem.

Posterunkowy Jack Brooks skrył uśmiech pod grubym wąsem.

– Myślisz, że wrócą?

Młoda kobieta wzruszyła ramionami.

– Nie mam pojęcia. Z tymi włóczęgami nigdy nic nie wiadomo. Wiem tylko, że jest stanowczo za sucho na palenie ognisk.

– Zgadzam się całkowicie, Mary Margaret.

Na dźwięk swych imion przewróciła oczami. Ten sukinsyn upierał się przy używaniu ich obu i nie chciał zwracać się do niej Marge, jak wszyscy inni.

– A dlaczego się zgadzasz? – spytała. – Nie zgadzasz się z żadnym moim słowem. Cholera! – Przytrzymała się tablicy rozdzielczej, gdy Brooks skręcił raptownie, chcąc uniknąć zderzenia z lśniącym, białym kształtem, który wyłonił się spomiędzy drzew. Zjawa była jednak za blisko, a oni jechali zbyt szybko.

Samochód szarpnął, gdy obiekt został uderzony zderzakiem, i podskoczył dwa razy, gdy po nim przejechał.

Brooks z trudem zatrzymał pojazd, jego przekleństwa towarzyszyły piskowi opon na asfalcie. Oboje chwycili hełmy oraz pałki i szybko wyskoczyli na drogę. Przejechany obiekt był widoczny w odległości około piętnastu stóp. Noc czyniła zeń blady, zgnieciony placek. Policjanci zatrzymali się na moment, przekonani, że nie ma mowy, aby jeszcze żył.

– Czyjś duży, biały pies? – zasugerował Brooks.

– Być może. – Kobieta zaczerpnęła głęboko tchu. Zawsze łatwiej radziła sobie z martwymi ludźmi niż zwierzętami. – Chodźmy.

Brooks doszedł do niego pierwszy, przykląkł i znieruchomiał. Z dala od samochodu jego oczy szybko przyzwyczaiły się do braku światła, więc wyraźnie widział, co przejechali. Stworzenie nie mogło mieć więcej niż trzy stopy wysokości w kłębie, jego smukłe nogi zakończone były malutkimi, rozszczepionymi kopytkami. Głowę miało delikatną niczym kwiat, z czoła wyrastał spiralny, kryształowy róg. Onyksowe, błyszczące z bólu oko łypnęło na Brooksa i wtedy policjant uświadomił sobie, że zwierzę jeszcze żyje, choć ten blask zaczął przygasać.

– Jack, co to… Maryjo, Matko Boża… – To niemożliwe. To nie może być prawda. Kobieta również przyklękła, prawą ręką uczyniła znak krzyża, a lewą wyciągnęła, by łagodnie pogłaskać długą, białą grzywę. Miękkie, ciepłe pasma przesuwały się między jej drżącymi palcami, równie rzeczywiste i równie niematerialne jak podmuch letniego wiatru.

Jednorożec wydał westchnienie, ostatni, długi oddech, który przyniósł ze sobą zapach łąk w poświacie księżyca, zadrżał i skonał.

Jezdnia opustoszała.

Z twarzą zalaną łzami Brooks dotknął miejsca, gdzie leżał jednorożec.

– Przykro mi – szepnął. – Tak mi przykro.

– Jack!

Słysząc przestraszony głos swej towarzyszki, podniósł gwałtownie głowę. Kobieta stała wyprostowana, ściskając przed sobą pałkę. Kostki obu jej dłoni były białe. Uwagę policjanta przyciągnął szelest w zaroślach.

Nieprzenikniona czerń i smród, od którego się zakrztusił.

Podniósł się powoli z klęczek, walcząc z lękiem, który mógł go sparaliżować. Była to prastara trwoga przed ciemnością i nieznanymi istotami, które w niej zamieszkują. Uciekaj, usłyszał krzyk w głowie. Uciekaj! Jednakże szkolenie policyjne zwyciężyło. Oboje ostrożnie wycofali się do samochodu, w którym usiedli z bijącymi sercami i wilgotnymi od potu dłońmi, choć nic za nimi nie podążyło.

– To coś… – Słowa rozsypały się w niezliczone okruchy. Patton spróbowała odezwać się raz jeszcze: – To coś – odrobinę lepiej – wypchnęło go na jezdnię.

– Aha. – Mężczyzna nie miał dość zaufania do swego głosu, by powiedzieć więcej.

Siedzieli jeszcze przez chwilę, dopóki światła nadjeżdżającego samochodu nie sprowadziły ich na ziemię.

W ostrym blasku reflektorów mijającego ich pojazdu, który zwolnił znacznie widząc wóz patrolowy, posterunkowy Patton spojrzała z niepokojem na Brooksa. Miał zmęczoną i pobladłą twarz, lecz nic mu nie było. Podziękowała wszystkim świętym, że to nie ona prowadziła.

– Niczego nie widzieliśmy – powiedziała wreszcie.

– Nie – westchnął, dźwięk ten był słabym echem ostatniego tchnienia jednorożca. – Niczego nie widzieliśmy.

Włączył silnik i ruszyli w dalszą drogę. Pojedynczy biały włos oderwał się od zderzaka i zniknął w mroku.

Roland, który zawsze czujnie spał, ocknął się przy pierwszym pukaniu. Potrząsnął głową, by przegonić resztki snu – sen, w którym pani Ruth tańczyła nago w blasku księżyca, był wizją na pograniczu koszmaru – i spróbował spuścić nogi z kanapy.

Ciepły i kosmaty ciężar nie pozwolił mu na to.

W słabym świetle – bo w żadnym mieszkaniu w mieście nie jest zupełnie ciemno – Roland dostrzegł delikatny błysk złotych oczu. Wymierzył kopniaka.

– Auu! Do licha, kocie…

Drugie pukanie zostało zagłuszone odgłosami krótkiej bójki, jaka się wywiązała.

– Rolandzie, co się stało?

Zmrużył oczy od nagłego blasku. Przy włączniku stała Rebecca w puszystym, niebieskim szlafroku. Jej obfite kędziory były jeszcze bardziej potargane niż zazwyczaj. Roland wskazał Toma, który z wyszukaną obojętnością mył sobie jedną łopatkę.

– Ten kot mnie ugryzł!

– Dlaczego?

– No, cóż… – Roland miał dość przyzwoitości, by zrobić zawstydzoną minę. – Kopnąłem go.

– Dlaczego?

– Bo spał mi na nogach.

Trzecie pukanie zwróciło uwagę Rebeki.

– Ktoś stoi za drzwiami – oświadczyła z radosnym uśmiechem. – To musi być Światłość.

– Aha, może i tak. – Bose stopy Rolanda bezgłośnie stąpały po gładkich deskach podłogi. – Ale równie dobrze może to być Mrok.

Rebecca zrobiła zamyśloną minę.

– Nie sądzę, żeby Mrok pukał.

Czwarte pukanie zabrzmiało trochę niecierpliwie.

– Dobra, dobra, już idziemy. – Łańcuch zamka uderzył o ścianę. – Stań za mną, dziecino.

– Dlaczego?

– Dla ochrony.

– Przed Światłością?

Roland westchnął i odciągnął zasuwę.

– Nie wiemy, czy to…

W otwartych drzwiach stał młody mężczyzna około dwudziestki. Jego oczy były mieszaniną szarości oraz błękitu i na ich widok Roland spuścił wzrok, szukając oparcia w brązowych cętkach dywanika na korytarzu. Kiedy świat przestał mu wirować przed oczami i wydawało się, że opanował bicie serca, zrobił głęboki oddech i zaczął podnosić wzrok ku górze, po drodze notując wszystko spojrzeniem: czarne, wysokie buty; obcisłe, wytarte dżinsy; czerwona chusta zawiązana tuż nad kolanem; trzy grubo nabijane ćwiekami paski otaczające smukłą talię i biodra; jedno przedramię obwieszone prawie od nadgarstka do łokcia masą srebrnych bransolet wszelkich rozmiarów; lśniącobiały podkoszulek z oddartymi rękawami i niewielkim, okrągłym znaczkiem – uśmiechniętą buzią narysowaną białymi kreskami na czarnym tle.

Roland zatrzymał się chwilę przy długiej, złocistej szyi i szybko podniósł oczy, żeby nie stchórzyć. Podbródek młodzieńca był zarysowany delikatnie i jego oblicze można było uznać za ładne. Z jednego ucha zwisało duże srebrne kółko, bujne włosy ciemniały stopniowo od bieli na końcówkach do złotego blondu przy skórze. Roland nie przypuszczał, aby były farbowane.

Młodzieniec uśmiechnął się i na widok słodkiej zmysłowości tego uśmiechu Roland zapomniał o wszystkim, co ujrzał.

– Jezu Chryste.

Uśmiech młodzieńca przeszedł w równie fascynujący grymas kpiny.

– No, niezupełnie. – Jego głos pieścił wyrazy niczym aksamit. – Czy mogę wejść?

– Tak, jasne. – Odwracając z trudem oczy, Roland odsunął się. Kręciło mu się w głowie. Czuł również coś innego, lecz nie zamierzał się do tego przyznawać. Stłamsił to uczucie z paniczną siłą. Nie ma mowy. Jestem za stary na drastyczną zmianę stylu życia. Nie obchodzi mnie, jak jest urodziwy. Kiedy się odwrócił, młodzieniec pochylał się nad dłonią Rebeki.

Powinno to wyglądać śmiesznie – heavymetalowa fantazja erotyczna klęcząca przed ubraną we włochaty, niebieski szlafrok rozczochraną, młodą kobietą o bezmyślnym spojrzeniu – a jednak tak nie było. Wyglądało właściwie. Nic, co przydarzyło się Rolandowi od chwili, gdy ego matka umarła cztery lata temu, nie wyglądało tak właściwie. Widział w tym pieśń, słyszał muzykę, wyczuwał moc.

– Światłość przybyła na twe wezwanie. Pani, nazywam się Evantarin.

Srebrne bransolety zadźwięczały, gdy uniósł jej dłoń do swych warg.

Rebecca przez chwilę miała zdziwioną minę, dopóki nie odgadła, co on robi. Wtedy uśmiechnęła się od ucha do ucha.


– Cześć, Evantarin. Ja nazywam się Rebecca.

– Być może – rzekł młodzieniec i do słyszanej muzyki Roland dodał iskierkę w tych oczach koloru burzy.

– Będę cię jednak tytułował Panią, a ty będziesz mówić do mnie Evan. Evantarin to imię dla tych, którzy mnie dobrze nie znają.

– Zgoda. – Skinęła głową, zadowolona z tego wyjaśnienia, choć dla Rolanda nie miało najmniejszego sensu. Kiedy próbował je zrozumieć, umknął mu wątek pieśni.

– Nie. – Zabrzmiało to prawie jak jęk. To była najdoskonalsza pieśń…

– Nie martw się. – Evan wyciągnął rękę i dotknął ramienia Rolanda. – Będzie jeszcze wiele pieśni. Odnajdziesz również i tę, obiecuję.

Roland otworzył oczy ze zdumienia.

– Cóż innego mogło spowodować takie cierpienie? – Evan odpowiedział na nie zadane pytanie. – Jesteś bardem albo nim zostaniesz. – Rozłożył ręce gestem, który jasno wyrażał zrozumienie. – Taki ból mogła wywołać jedynie utrata pieśni. – Wtem drgnął i szybko spuścił oczy barwy sztormu. – Zaskoczyłeś mnie, futrzaczku.

Tom powąchał podsunięte palce, a potem szturchnął łebkiem dłoń Evana i zaczął głucho mruczeć.

– Pójdę zrobić herbaty – oznajmiła Rebecca, obejmując swą deklaracją również Toma. – Siadajcie wszyscy.

Ja w to nie wierzę, pomyślał Roland kilka chwil później. Jest dziesięć po trzeciej nad ranem, a ja siedzę i piję ziołową herbatę z Adeptem Światłości. Siedzący po drugiej stronie kanapy Adept syknął, gdy depczący po nim Tom wbił przez dżinsy pazurki w jego ciało. Ja nawet nie lubię ziołowej herbaty. Za każdym razem, gdy spoglądał na Evana, słyszał urywane fragmenty muzyki. Przychodziły i odchodziły wedle swej woli. Nie miał nad nimi władzy.

Chrząknął i Rebecca, która siedziała po turecku na podłodze, spojrzała na niego wyczekująco.

– Pierwsza rzecz, jaką musimy ustalić – dobry Boże, mówię jak wuj Tony u szczytu swej pompatyczności – to to, kim właściwie jesteś. – Mina Rebeki sprawiła, że na chwilę przerwał. Wziął głęboki oddech i ciągnął dalej. Trzeba było to powiedzieć, nawet jeśli Rebecca sądziła, że postradał zmysły. – Chcę powiedzieć, że założyliśmy, iż jesteś istotą Światła, lecz równie dobrze możesz być podstępem Mroku.

– Och, Rolandzie. – Rebecca zmarszczyła czoło. – Czy ty nie Widzisz?

Roland otworzył usta, żeby coś powiedzieć w swojej obronie, lecz wtedy wtrącił się Evan.

– On nie Widzi tak dobrze jak ty, Pani, a Mrok potrafi przybrać wielce powabną postać. Nasz nieprzyjaciel jest potężny i użyje wszelkich możliwych sposobów, by osiągnąć cel. – Rebecca pokiwała głową z powagą, a Evan odwrócił się, by spojrzeć Rolandowi w oczy. – Lecz jeśli nie Widzisz, z całą pewnością Słyszysz.

I znów buchnęła pieśń, na chwilę kompletna.

– Jasne, w porządku – mruknął Roland opryskliwym tonem, który miał odwrócić uwagę pozostałych od łez, jakie stanęły mu w oczach – ale musiałem zapytać. Chciałem powiedzieć, że wyglądasz jak… – Zabrakło mu słów.

Evan sprawiał wrażenie zaniepokojonego. Spojrzał na siebie, a potem na Rolanda.

– Czyżbym wyglądał niewłaściwie? Kiedy przekraczałem barierę, pozwoliłem, by moc ukształtowała mnie według swego własnego uznania. – Odrzucił włosy z twarzy i zmarszczył brwi. – Mnie się podoba, ale może…

– Nie, nie! – przerwał Roland, tłumiąc bezsensowny odruch, by wyciągnąć rękę i zetrzeć z jego oblicza ten smutek. – Wyglądasz wspaniale.

– Naprawdę tak sądzisz? – Evan spuścił głowę, lekko zażenowany. – Wiem, że to niemądre, ale zawsze byłem próżny. Jeśli moja powierzchowność…

– Nic jej nie można zarzucić. Prawdę mówiąc, sądzę… – Sądzę, że wpakowałem się po uszy. To znaczy, on jest… A ja… Psiakrew. – Po minie Evana Roland zgadywał, że Adept doskonale zdawał sobie sprawę, jakie myśli biegają mu po głowie. Poczuł, że pali go twarz.

– Rolandzie, wszyscy dobrzy ludzie pragną się zbliżyć do Jasności. Kiedy Światło przyobleka powłokę cielesną – Evan wzruszył ramionami i ów wdzięczny ruch zaangażował całe ciało – ta żądza również staje się cielesna. – Uśmiechnął się kpiąco i uniósł jedwabistą brew. – Mnie to nie przeszkadza.

Jego ton wahał się pomiędzy akceptacją a zaproszeniem.

Roland zmusił się, aby usłyszeć w nim to pierwsze.

Rebecca postukała palcem w czubek wysokiego buta Evana.

– Mnie się podobasz. – Jego uśmiech złagodniał.

– A mnie ty się podobasz, Pani.

– Becca! – Bum. Bum. Bum.

Rebecca ścisnęła kubek w garści.

– To Duża Blondyna Z Głębi Korytarza.

– Becca, ja wiem, że u ciebie jest mężczyzna! – Bum. Bum. Bum.

– Nic nowego – mruknął Roland, absurdalnie poirytowany faktem, że Evan wzbudził taką reakcję, a on najwyraźniej się nie liczył.

– Nie odejdę, dopóki nie otworzysz drzwi!

– Czy to znaczy, że odejdzie, kiedy otworzę? – Rebecca sprawiała wrażenie kompletnie zdezorientowanej. – Dlaczego chce, żebym otwierała drzwi, jeśli od razu sobie pójdzie?

– Nieważne, dziecino. – Roland próbował przybrać wściekły wyraz twarzy. – Ja otworzę.

– Nie. – Evan zdjął z kolan znieruchomiałego z zadowolenia Toma. – Pozwól, że ja to zrobię.

– Proszę bardzo. – Roland łaskawie machnął ręką, lecz i tak wstał. Chciał widzieć, co się stanie, gdy Evan otworzy drzwi. Czułby się dużo lepiej, gdyby wiedział, że Adept Światłości u wszystkich wywołuje burzę hormonów.

– Becca! Bo zadzwonię do twojej opiekunki spo… Och. Duża Blondyna Z Głębi Korytarza zamarła z uniesioną dłonią, na której w miejscu kostek były dołeczki. – Och – powtórzyła i spuściła rękę, by przygładzić na biodrach hawajską sukienkę w kolorze brzoskwini.


– Czy coś się stało, proszę pani? – spytał Evan.

– U Rebeki w mieszkaniu – kobieta zwilżyła wargi i zdawała się mieć trudności z oddychaniem – jest mężczyzna.

– Owszem. – Widząc zmianę na twarzy kobiety – półprzymknięte powieki i zaróżowione mocno policzki – Roland zgadywał, że Evan się uśmiechnął. – Czy to komuś przeszkadza?

– Och, nie.

Kobieta zachwiała się i Roland żywił nadzieję, że nie zemdleje z pożądania. Podejrzewał, że nie unieśliby jej nawet we troje.

– Nie przeszkadza… – Kiedy sąsiadka zakołysała się, zauważyła Rolanda za plecami Evana. – Dwaj mężczyźni. Dwaj mężczyźni! Och. Och. Och… – Przez chwilę poruszała bezgłośnie ustami, zanim zdołała cokolwiek powiedzieć. – Jak śmiesz wykorzystywać to biedne, bezbronne dziecko? – Chciała przecisnąć się obok Evana, który stał niewzruszony niczym skała. – Becca! Becca, chodź tu natychmiast.

– Po co? – spytała spokojnie dziewczyna.

– Nie mogą ci zrobić krzywdy, póki ja tu jestem. Pójdziesz do mnie i zadzwonimy na policję!

Popatrzyła wściekle na Evana i Roland nagle zrozumiał, jakie uczucie kryło się za tym nowym wybuchem. Jeden mężczyzna: Rebecca najwyraźniej była niegrzeczna. Dwaj mężczyźni: zapewne narzucali się bezbronnej głuptasce. W końcu, jak Rebecca może mieć dwóch mężczyzn, skoro ona nie ma żadnego?

– Nie mamy czasu na wyjaśnienia. – Evan westchnął.

Tam, gdzie przed chwilą stał Evan, wznosiła się kolumna światła otaczająca postać olśniewającej urody.

– Wracaj do łóżka – powiedziała zjawa.

Duża Blondyna Z Głębi Korytarza przycisnęła jedną dłoń do ust, a drugą do piersi.

– Rano wszystko będzie lepiej. – Postać uniosła dłoń jestem błogosławieństwa i na nadąsanym obliczu wykwitł wyraz spokoju.

Kobieta skinęła głową, uśmiechnęła się półgębkiem wyszła.


Rolandowi przez chwilę wydawało się, że przez zmrużone mocno oczy dostrzegł sięgające sufitu wielkie białe skrzydła. Jego zmysły drgnęły niespodziewanie, gdy próbował to zrozumieć. Potem Evan cofnął się i zamknął drzwi. Roland obejrzał się na Rebeccę, lecz dziewczyna sprawiała wrażenie zadowolonej z zakończenia kłopotów. Olbrzymie białe skrzydła. Ciepło, jakie wytwarzał Evan swą urodą i obecnością, zaczynało ogrzewać go w odmienny sposób, za co był niezmiernie wdzięczny, bo na myśl o pożądaniu atrakcyjnego, młodego mężczyzny czuł się okropnie nieswojo. Przypuszczał, że pożądanie anioła można uznać za przeżycie mistyczne.

Anioł… Adept Światłości… To miało pewien sens. Zastanawiał się nad spokojem, z jakim się z tym godził. Jego zmysł dziwienia się zapewne wyłączył się na jakiś czas w obawie przed przeciążeniem.

– Na czym to stanęliśmy? – Evan siadł na kanapie i podniósł kubek.

– Powiedziałam, że się podobasz, a ty powiedziałeś, że ja ci się podobam – oznajmiła Rebecca. – Chcesz jeszcze herbaty?

– Tak, proszę.

Dziewczyna wzięła pusty kubek i podeszła do stołu, na którym stał imbryk nakryty ręcznie wydzierganym ocieplaczem.

– Chcesz jeszcze herbaty, Rolandzie?

– Masz kawę?

– Nie, tylko herbatę.

Roland zerknął na resztę zielonkawożółtej cieczy, jaka została na dnie jego kubka.

– Nie, dziękuję. – Ostrożnie unikając zębów i pazurów kota, zepchnął zwierzę w stronę Evana i usiadł na kanapie. Tom spojrzał na niego ze złością i zeskoczył z kanapy. – Sądzę, że nadszedł czas na wyjaśnienia.

– Tak. – Evan przyjął kubek, dziękując skinieniem głowy. – Masz rację, już czas.

– Możesz zacząć od tego, co zrobiłeś pani Wścibskiej.

– Ona nazywa się inaczej – zauważyła Rebecca, napełniając swój kubek i wracając na miejsce na podłodze.


– To tylko przezwisko – rzekł Roland. – Tak się mówi na ciekawskie sąsiadki. – Rebecca powtórzyła imię bezgłośnie, powierzając je pamięci dla późniejszego wykorzystania. Roland odwrócił się do Evana, który zaprezentował kolejne ze swoich niezwykłych wzruszeń ramionami.

– Po prostu ujawniłem więcej Światłości. Na szczęście miała w sobie wystarczająco dużo dobroci, by zareagować.

– Pewno wróci rano i narobi nam kłopotów. Powinieneś był kazać jej zapomnieć o tym, że nas widziała.

– Nie mogłem. Ani Mrok, ani Światłość nie może wpływać na nic, co nie jest już obecne. – Evan pociągnął długi łyk i dodał: – Kiedy powiedziałem, że rano wszystko będzie lepiej, dałem jej szansę, żeby sama sobie znalazła wytłumaczenie. Pewno pomyśli, że wszystko jej się przyśniło.

I pewnie resztę nocy spędzi, śniąc o tobie, dodał w duchu Roland. Mając przed oczami wielkie białe skrzydła, zapytał:

– Czy jesteśmy pośrodku bitwy pomiędzy niebem i piekłem?

– Niebo, piekło; zło, dobro; Jasność, Mrok. Nazwy znaczą bardzo niewiele.

– Czy to oznacza, że tak?

Evan pokiwał głową.

– W zasadzie tak.

– Och, wspaniale, naprawdę wspaniale. – Roland zakrył twarz dłońmi, ignorując cichy głos wewnętrzny, który nie przestawał piać: Ach, co za pieśń! Ach, co za pieśń! Pani Ruth powiedziała mu prawie to samo, lecz w ustach Evana brzmiało to bardziej stanowczo. Oto skutki bycia miłym facetem. Wyświadcz przyjaciółce przysługę i co z tego masz? Miejsca w pierwszym rzędzie na Apokalipsę. Nie słyszał Rebeki, która pytała go, czy dobrze się czuje. Słyszał tylko huk w głowie, wszystkie dziwne wydarzenia tej nocy dotarły wreszcie do niego i zaatakowały jednocześnie. Strach i bezradność, lecz przede wszystkim strach, kręciły się bez końca w kółko, goniąc w panice za własnym ogonem. W tym zamęcie odczuwał dziwną ulgę, że w końcu reaguje w taki sposób, jakiego wymagała sytuacja.

Cichy odgłos pazurków drapiących o winyl wyrwał go z bezruchu. Roland odwrócił się gwałtownie i warknął:

– Dotknij futerału jeszcze raz, kocie, a przerobię cię na rękawice do garnków.

Tom ostatni raz skrobnął plastik, zostawił w spokoju futerał i wyciągnął się na podłodze ze znudzoną miną.

– Rolandzie – dłoń Evana na nagim ramieniu była ciepła i dodawała otuchy – nie musisz się dalej angażować. Jeśli postanowisz się wycofać, zrozumiem to.

Roland wiedział, że on zrozumie, ale Rebecca nie. Zupełnie nie miał pojęcia, kiedy jej zdanie stało się dla niego ważne. Przyglądała mu się teraz, pewna jego odpowiedzi. Nie mógł zawieść pokładanego w nim zaufania. Po prostu nie mógł.

– Hej, to mój świat. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby go bronić. – Akceptacja, poświęcenie i spokój. Czuł się zadowolony. Wciąż cholernie przerażony, ale zadowolony.

– Co musimy zrobić, Evanie? – Rebecca zamieszała stygnącą herbatę palcem wskazującym i włożyła go do ust.

– Po waszym świecie chodzi Adept Mroku, potężniejszy od wszystkich, którzy tu od wieków przybywali. Jednakże to tylko odźwierny. W noc Letniego Przesilenia…

– W następny piątek – dodała Rebecca.

Skąd ona o tym wie? – zastanawiał się Roland. Ja nie wiedziałbym, kiedy jest Letnie Przesilenie, nawet gdyby ugryzło mnie w dupę.

– W następny piątek – powtórzył Evan, skłoniwszy się lekko Rebece – bariery, które bronią tego świata przed ingerencją, osłabną. Tej nocy Ciemność otworzy bramę, pozwalając swym pobratymcom wejść swobodnie. Należy ją powstrzymać.

– Cóż, jeśli mamy tydzień… – zaczął Roland.

Przerwało mu podniesienie ręki i brzęk srebra.

– Tydzień nie wystarczy, żeby w mieście takiej wielkości znaleźć śmiertelnika, a co dopiero kogoś, kto ma do swej dyspozycji moce Ciemności. Już zaczął zakłócać równowagę, zabijając i przepędzając Światłość i Szarość.

– Zabił Alexandra! – Rebecca chwyciła torbę i rzuciła Evanowi na kolana. Evan z niesmakiem wyjął zrolowany ręcznik i ostrożnie odwinął sztylet.

– Tak. – Syknął przez zęby. – To on zabił twego przyjaciela, Pani, a także innych. To narzędzie zła niejednemu odebrało życie.

– Nie dotykaj go! – ostrzegła Rebecca.

Evan uśmiechnął się, a był to dziwny, zaciekły uśmiech.

– Nie mogę go dotknąć. – Przysunął dłoń blisko czarnego metalu, lecz nawet nacisk obu rąk Rebeki nie mógł sprawić, by zbliżyła się doń jeszcze bardziej. – Krew i śmierć broni tego ohydnego przedmiotu przed kimś mojego pokroju i trzeba krwi i śmierci, by usunąć tę barierę. – Odwrócił rękę i na chwilę ścisnął dłoń dziewczyny. – To zbyt wielka cena za zawładnięcie tym sztyletem.

Rebecca pokiwała głową i spytała z poważną miną:

– Co powinniśmy z nim zrobić?

– Zatrzymać go. Pilnować. Nie dotykać.

– To potrafię.

Jego uśmiech był pieszczotą.

– Wiem.

Spojrzenia, jakie wymienili, sprawiły, że Roland poczuł się bardzo nieswojo – nie chciał wiedzieć, co było tego powodem – odkaszlnął więc, a wtedy oboje odwrócili się do niego.

– No to jak mamy zabrać się do szukania tego faceta?

– Nie wiem. – Evan westchnął. – Nie jestem nawet pewien, gdzie spróbuje otworzyć bramę. Gdybym wiedział…

– Mógłbyś się z nim spotkać i odesłać go tam, skąd przybył! – wykrzyknęła uradowana Rebecca, podskakując odrobinę.

– Nie, Pani, to nie będzie takie proste. Adept Mroku dorównuje mi siłą, równowaga musi bowiem zostać zachowana.


– Dlaczego więc nie otworzysz własnej bramy? – spytał Roland. – Siły Mroku i Światłości byłyby wtedy nadal wyrównane.

– I stoczyłyby straszliwą wojnę na waszym świecie, który zostałby obrócony w perzynę bez względu na to, kto okazałby się zwycięzcą. – Evan potrząsnął głową i wielobarwne włosy rozsypały mu się na ramionach. – Nie, naszą jedyną szansą jest znalezienie go i pokonanie własnymi siłami. Obawiam się tylko, że on znajdzie nas pierwszy…

– Rebecco!

Tylko Tom mógł spojrzeć na drzwi z takim wigorem.

Stuk. Stuk. Stuk.

– Rebecco, nic ci nie jest? Otwórz! – Stuk. Stuk. Bum. – Wiem, że nie śpisz, słyszałam rozmowy.

– To Daru! – Rebecca zerwała się na nogi i podeszła do drzwi.

Roland spojrzał na zegarek.

– Jest wpół do piątej rano – mruknął.

Rebecca otworzyła drzwi i do pokoju weszła jej opiekunka społeczna w sari, które kontrastowało egzotycznie z twarzą, na której niepokój i irytacja mieszały się w mniej więcej równych proporcjach. Roland poczuł, że mu szczęka opada chyba już po raz setny tego wieczora; nie mógł wyjść z podziwu, jak kobieta może sprawiać wrażenie jednocześnie tak zatroskanej i tak groźnej.

– Co tu się dzieje, Rebecco? – Daru chwyciła młodszą kobietę za ramiona i szybko się jej przyjrzała. – Właśnie wróciłam z przyjęcia w gronie rodziny i usłyszałam na automatycznej sekretarce tę cholerną wiadomość. Zabiłaś kogoś…? Kto to jest?

Roland uświadomił sobie, że Daru nie spogląda na Evana z uwielbieniem i fascynacją, a taką reakcję uważał nieomal za hołd należny Adeptowi. Kobieta była jedynie zaciekawiona i, jak zauważył, zupełnie nie zwracała uwagi na niego samego.

Evan wstał i skłonił się. Biorąc pod uwagę jego powierzchowność, gest ów powinien wyglądać teatralnie i sztucznie, a jednak tak nie było.


– Jestem Evantarin, Adept Światłości.

Daru skłoniła wdzięcznie głowę.

– A ja jestem Daru Sastri z miejskiej opieki społecznej. – Jej oczy przez chwilę zdawały się mówić, że go poznaje, lecz wrażenie to szybko znikło. Daru westchnęła i znów zwróciła się do Rebeki: – Rebecco, przestań podskakiwać, zamknij drzwi i opowiedz mi, co tu się dzieje.

Dziewczyna z wyraźnym wysiłkiem postawiła obie stopy na ziemi, zatrzasnęła drzwi i zamknęła je na łańcuch.

– Zamierzamy ocalić świat przed Mrokiem – oznajmiła z rozpromienioną twarzą.

Daru westchnęła.

– Kotku, mam za sobą długi dzień, więc może zrobisz mi herbaty i zaczniesz wszystko od początku?

– Zgoda. Na początku Alexander został pchnięty nożem.

Rebecca poszła do kuchni, a Daru zbliżyła się do kanapy.

Co było pierwsze, zastanawiał się Roland, kobieta czy sari? Nie widział jeszcze kobiety ubranej w ten strój, która nie poruszałaby się z królewską gracją.

Evan wskazał jej miejsce, które przed chwilą opuścił, i Daru zajęła je z wdziękiem.

– Przyjmujesz to wszystko z wielkim spokojem – powiedział do niej Roland.

Kruczoczarna brew uniosła się.

– Och. – Zaczerwienił się. – Nazywam się Roland. Roland Chapman. Jestem przyjacielem Rebeki.

– No cóż, Rolandzie. – Daru zdjęła sandały i wsunęła pod siebie jedną małą stopę. – Właśnie spędziłam dobę ze swą bardzo liczną rodziną. Chwilowo straciłam zdolność dziwienia się czemukolwiek.

– A to – rzekł poważnie Evan, sadowiąc się na podłodze – może nam ułatwić wyjaśnienie sytuacji.

Загрузка...