Rozdział ósmy

– Ale gdzie on poszedł? – pytała Rebecca, rozdając wysokie szklanice wypełnione równo bladozielonkawym płynem i kostkami lodu.

Roland upił ostrożnie łyk i skrzywił się; mrożona herbata ziołowa. Cudownie. Zamierzał w drodze powrotnej kupić kilka puszek jakiegoś napoju gazowanego i teraz płacił za swoje zapominalstwo.

– Czy przeniósł się do innego hotelu? – Rebecca rozsiadła się na podłodze, opierając się plecami o kanapę i nie spuszczając oczu z Evana, który usadowił się na parapecie.

– Mało prawdopodobne – odpowiedział Evan i pociągnął długi łyk napoju. Uczynił to z ogromnym zadowoleniem, jak zauważył Roland. – Zapewne zamieszkał w prywatnym domu.

Dziewczyna wytrzeszczyła oczy.

– Ale kto by chciał go przyjąć?

Evan westchnął.

– Byłabyś zaskoczona, Pani, jak wielu ludzi darzyłoby go miłością. Potrafi być nadzwyczaj miły.

– Pozwól mi zamieszkać w twoim pokoju gościnnym, a też ci coś skapnie, kiedy moja strona zawładnie światem? – domyślił się Roland.

Evan pokiwał głową.

– Coś w tym rodzaju. – Odwrócił się i wyjrzał przez okno, szepcząc cicho w noc: „Jeszcze raz wziął Go diabeł na bardzo wysoką górę, pokazał Mu wszystkie królestwa świata oraz ich przepych i rzekł do Niego: Dam Ci to wszystko, jeśli upadniesz i oddasz mi pokłon”. Westchnął i odwrócił się w stronę pokoju, oczy miał zasmucone. – On oczywiście niczego nie da, lecz śmiertelnicy zdają się nigdy tego nie zauważać. A co ja mogę mu przeciwstawić?

– Swą olśniewającą osobowość – zasugerował Roland. Evan uniósł brwi i spojrzał na Rolanda, który jedynie wzruszył ramionami.- Nie znoszę widoku Adepta Światłości, który użala się nad sobą – wyjaśnił. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie posunął się za daleko, czy nie ocenił niewłaściwie nastroju Evana. Nie sądził, żeby się mylił – widział tę minę w lustrze wystarczająco często, by ją poznać.

Evan zmarszczył czoło, otworzył usta, żeby coś powiedzieć, a potem jakby zmienił zdanie i nagle się uśmiechnął.

Roland rozluźnił muskuły, których nie napiął świadomie.

Rebecca przechyliła głowę na bok i przygryzła kosmyk włosów, niezupełnie pewna, czy zrozumiała to, co zaszło między tymi dwoma mężczyznami.

– Wierzę w ciebie, Evanie – oświadczyła, wyciągając rękę, by poklepać go delikatnie po kolanie.

Nakrył jej dłoń swoją dłonią.

– Dodaje mi to sił i radości, o Pani.

Roland popatrzył na ich splecione dłonie, które spoczywały na wypłowiałych dżinsach Evana, i sięgnął po gitarę. Musiał dać wyraz muzyce, jaką słyszał.

Wtedy zadzwonił telefon.

– Kurwa jego mać, cholera!

Rebecca podskoczyła i spojrzała na Rolanda, mrugając ze zdumienia. Osobiście nie lubiła dźwięku dzwonka, który rozbijał spokój na kawałki. Nie zdawała sobie sprawy, że inni byli takiego samego zdania.

Telefon ponownie zadzwonił.

– To pewno Daru – rzekła Rebecca, wyciągając aparat spod kanapy. – Zawsze dzwoni w poniedziałek wieczorem. W poniedziałkowe popołudnia podłączam telefon po powrocie z pracy. Halo? – Dziewczyna odsunęła słuchawkę od ust. – To Daru.

Roland ukrył twarz w dłoniach, gdy melodia umknęła mu na kuszącą odległość.

– Oczywiście, że to ona – mruknął. – A któż by inny?

– Nie może przyjść dziś wieczorem.

– Co takiego? – Podniósł głowę. – Daj mi słuchawkę. – Niemal wyrwał ją Rebecce i warknął: – Jak to nie możesz dziś przyjść? My tu próbujemy uratować świat, a nie zbieramy się na jakiegoś pieprzonego brydża!

– Doskonale. – Głos Daru działał na słowa jak zaostrzona stal. – Proszę cię bardzo. Ty idź ratować świat. Ja próbuję uratować ludzi, którzy na nim żyją!

Roland ledwo zdążył odsunąć słuchawkę od ucha, gdy Daru rzuciła swoją z taką siłą, że wyraźnie dało się to słyszeć w całym pokoju. Nawet Tom podniósł głowę znad swego posiłku.

– Ona, hmm, nie może przyjść dziś wieczorem – powiedział, odkładając słuchawkę.

– Przecież ci już o tym mówiłam.

– Tak. – Wsunął aparat z powrotem pod kanapę. – Wiem.

– Co zrobimy bez Daru? – spytała Evana z niepokojem Rebecca. Wszystkie plany były ułożone na cztery osoby.

– Roland będzie musiał pójść z nami.

– Na spotkanie z małym ludkiem?

– Tak.

– Nie. – Roland podniósł ręce, gdy padło na niego spojrzenie szarych oczu Evana i brązowych Rebeki. Oni oboje patrzą z tą samą nieubłaganą siłą, przyszło mu na myśl. Kiedy zwrócą na ciebie uwagę, możesz się poczuć nieco przytłoczony. Przed przybyciem Evana nigdy nie rozumiał, jak prostota Rebeki może być siłą. Teraz zastanawiał się, jak mógł tego nie dostrzegać. – Nie mam zamiaru spędzić wieczoru na rozmowach ze stworzeniami w krzakach i kanałach ściekowych. Zostanę przy pierwotnym planie i posłucham, o czym mówi się na ulicy.

– Nie podoba mi się, że zostaniesz sam na ulicy – powiedział Evan, przemieniając się niepokojąco w Evantarina, Adepta Światłości.

– Daru jest sama – przypomniał Roland.

– Więc po co narażać na niebezpieczeństwo was oboje.

– Czy Daru grozi niebezpieczeństwo? – zaniepokoił się Roland.

– Osamotnieni łatwiej padamy łupem Ciemności.

– Znów banały z ciasteczek z wróżbą – parsknął Roland.

Evan zmrużył oczy.

– Niemniej jednak to prawda.

– Posłuchaj, jeśli zostanę sam, szanse Daru wzrosną o połowę, bo Mrok może zaatakować mnie.

Obaj podnieśli się i stanęli pochyleni do przodu z wysuniętymi podbródkami i obnażonymi zębami.

– A jeśli rzeczywiście tak się stanie?

– Będziesz mógł bić się z nim o moje ciało.

– To nie jest śmieszne, Rolandzie!

– To nie miało być śmieszne.

– Nie powinniście się sprzeczać. – Rebecca stanęła pomiędzy nimi. – Przestańcie natychmiast. – Spojrzała gniewnie najpierw na jednego, a potem na drugiego. Miną dawała do zrozumienia, co się stanie, jeśli nie przestaną.

Evan przemówił pierwszy.

– Przepraszam – rzekł cicho. – Nie chcę, żeby stała ci się krzywda.

Roland zrobił głęboki oddech.

– Ja też nie chcę, żeby mi się coś stało. Jednak przebywałem z wami przez cały dzień. Muszę mieć trochę czasu dla siebie. – Głosem błagał Evana o zrozumienie.

Niespodziewanie zrozumiała go Rebecca.

– Troska o kogoś czasami produkuje tyle drobnych kawałeczków, że nie można sobie z nimi poradzić. Prawda?

Troska? Czy to było właśnie to? Czy jest w tym coś więcej niż tylko pociąg seksualny? Z troską może potrafiłby sobie poradzić. Zdobył się na uśmiech, kiwnięcie głową i niepewne: Tak.

Evan westchnął, lecz powiedział tylko:

– Uważaj na siebie.

Beton i asfalt oddawały gorąco dnia, utrzymując wysoką temperaturę nawet o zmroku. Setki głów falowały w tłumie pieszych, którzy podążali od jednej plamy jaskrawego światła do drugiej: wiele różnych stacji ryczało z odbiorników radiowych samochodów jadących w górę i w dół ulicy. Zapach potu i perfum mieszał się z odorem spalin, tworząc charakterystyczną woń letniej nocy w mieście.

Na ulicach panowała jakaś inna atmosfera. Kiedy Roland wtopił się w falujący tłum, który przemieszczał się na południe Yonge, wyczuwał tę inność przez skórę. Inni też ją czuli, bo śmiech miał odcień desperacji i masy ludzi przewalały się tam i z powrotem z jakąś nerwową zaciekłością.

Lepiej, że nie wiecie, powiedział w duchu. Naprawdę lepiej, że nie wiecie. Problem polegał na tym, że on sam wiedział. Wiedział, że gdzieś w mieście jest Ciemność i że gdyby zaatakowała go dzisiejszej nocy, stanie przed nią samotnie. Przyglądał się ludzkim twarzom, które wchodziły w jego pole widzenia i znikały niczym kalejdoskop różnych oczu, ust i nosów, policzków i podbródków, uśmiechów i grymasów – brązowe, czarne, białe i żółte twarze.

Szlak by to trafił! Wbił wzrok w ziemię, czując ściskanie w żołądku. Nie poznałbym go, gdybym go zobaczył.

Rebecca była z Evanem. Daru zaszyła się bezpiecznie w swym biurze. Został zupełnie sam.

– Musiałem, kurwa, zwariować – mruknął. Dwie nastolatki wlepiły w niego wzrok i ominęły go szerokim łukiem.

Zastanawiał się nad zatrzymaniem się i pograniem chwilę przy Gerrard, lecz zapach dochodzący z pizzerii w połączeniu ze zdenerwowaniem przyprawiał go o konwulsyjne ściskanie w gardle. Nadal szedł na południe. Przy Edward siedział jakiś staruszek i fatalnie grał na akordeonie, na Dundas, od północnej strony Eaton Centrę, czteroosobowy zespół wyposażony we wzmacniacze podnosił poziom hałasu na rogu o jakieś sto decybeli. Słowa wykrzykiwanych przez nich piosenek łączyły seks z cierpieniem. Roland usiłował ich nie słuchać, przeciskając się przez zgromadzony tłum. W drodze do swego stałego, stosunkowo bezpiecznego miejsca na Queen mijał ćpunów i pijaków, uciekinierów i prostytutki.

Zobaczył, jak po drugiej stronie ulicy dwoje dzieciaków, nie więcej niż piętnastoletnich, kupowało mały pakiet od starszego mężczyzny w czarnej, skórzanej kurtce. Robili to jawnie, świadomi, że nikomu nie będzie się chciało wtrącać. Roland zacisnął zęby i szedł dalej. A ja jestem jednym z tych dobrych facetów. Zacisnął pięść, aż plastikowy uchwyt futerału wbił mu się w dłoń. I dziwiliśmy się, kto zaprosił Ciemność. Każdy, kurwa, z nas. Gniew, nawet gniew na siebie, dodawał mu sił, więc trzymał się go uparcie.

Na narożniku Rolanda stał jakiś mężczyzna. Tłuste strąki długich, brudnych włosów spadały mu na plecy, bose stopy wystawały spod poplamionych dżinsów, a ciemnoczerwony, świeżo wymalowany krzyż połyskiwał wilgotnie na wybrudzonym podkoszulku.

– Koniec – krzyknął zaskakująco głębokim i donośnym głosem – jest bliski!

– Tylko tego mi jeszcze brakowało – jęknął Roland. – Naprawdę tego nie potrzebuję. Nie dzisiejszego wieczoru. – Patrząc przed siebie i udając, że nie widzi obłąkanego, przekroczył kałużę wymiocin – jej smród zagłuszyły setki innych woni – i ruszył w stronę innego miejsca, które często odwiedzał.

Na dużym placu przy gmachu Simpsonsa od strony Bay Street stali przygnębiony z wyglądu kwiaciarz i sprzedawca hot dogów. Nieprzerwany strumień turystów płynął w kierunku zarówno starego, jak i nowego ratusza miejskiego. Roland ostrożnie postawił futerał na chodniku, wyjął Cierpliwość i zostawił pudło otwarte. Sprawdził, czy instrument jest nastrojony, popatrzył na przechodzącą młodą kobietę, której piersi poruszały się ociężale pod luźnym, wydekoltowanym podkoszulkiem, nagle wpadł w melancholię i zaczął cicho grać.

Grał i śpiewał automatycznie, koncentrując się na przepływających obok niego i przez niego ulotnych strzępach rozmów.

– …zacznie się dopiero za dwadzieścia dziesiąta, sprawdziłem w gazecie.

– On oczywiście twierdzi, że tylko omawiali interesy przy lunchu…

– Posłuchaj, Marge, umówmy się tak. Pozwolisz mi zachować brodę, a ty możesz przekłuć sobie uszy.

– …i to w dodatku do tego samobójstwa pokojówki dziś rano.

Dwaj mężczyźni spacerowali wolno i Roland nadstawiał ucha, by posłyszeć, o czym mówią.

– To nie było samobójstwo. Tylko jakiś ćpun, który wreszcie się przejechał.

– Chłopiec hotelowy wstrzykuje sobie prawie cały gram heroiny i to ma być wypadek? Podejrzewam, że w King George coś się dzieje.

– Tak? A kto to wie, co tym ćpunom odbija?

Rzeczywiście, kto? – zamyślił się Roland, kończąc piosenkę. Czy widzieli dziś po południu tego chłopca hotelowego? Może z nim rozmawiali? Czy mogli go ocalić? Odpędził te myśli i starał się pogrążyć swe uczucia w sarkazmie. Przynajmniej zostawia po sobie ślad. Nie podziałało. Sarkazm był zbyt kruchą podporą, by unieść ciężar, jaki teraz dźwigał. Zawsze przybywamy o jednego trupa za późno.

– Co tu robisz?

Roland się odwrócił i jego gitara zetknęła się brzuchem najgrubszego policjanta, jakiego widział na oczy. Facet wyglądał jak żywcem wzięty z kiepskiej komedii z Burtem Reynoldsem, jego małe, świńskie oczka błyszczały wśród fałd tłuszczu.

– Zadałem ci pytanie, chłopcze.

Nawet mówił, jakby wyszedł z kiepskiej komedii z Burtem Reynoldsem, lecz Rolandowi nie było do śmiechu. Dać takim pałkę policyjną i prawo do jej używania, a skorzystają z tego.

– Czy coś się stało?- Roland odezwał się tonem spokojnym, obojętnym, nie prowokującym. Jeśli Mrok przysłał tego człowieka, nie musiał się dużo wysilać.

– Czy gdyby nic się nie stało, marnowałbym czas na rozmowy z tobą? Tarasujesz chodnik. Idź stąd. – Za tymi słowami kryły się inne. No dalej, ty nic niewarty hippisie, zmywaj się. Jesteś gówno warty i obaj o tym wiemy.

Kilka lat temu Roland może by zaprotestował. Piesi wymijali go swobodnie i nikt się nie uskarżał.

Kilka lat temu Roland skończył na przesiedzeniu nocy w więzieniu z trzema połamanymi żebrami. Przykucnął, schował Cierpliwość i zatrzasnął wieko futerału.

Gliniarz stał i obserwował go, póki zakręt Bay Street nie przesłonił jego sylwetki.

W huku metra, od którego wibrowało całe zachodnie zbocze Don Valley, Evan i Rebecca przeczołgali się przez otwór wycięty w siatce i wdrapali na górę pod masywną, betonową podporę wiaduktu Bloor.

– Spójrz na rośliny! – Rebecca przekrzykiwała hałas torów kolejowych.

Bujna zieleń pokrywała ziemię pomimo prawie nieustającego hałasu i drgań oraz spalin wzbijających się znad Bayview Avenue. Nawet ostatnio panujący skwar zdawał się nie mieć wpływu na roślinność.

– Opiekuje się nią troll. To jego zadanie. – Metro przejechało i ostatnie słowa dziewczyny zabrzmiały w ciszy. Zachichotała i dodała ciszej: – Opiekuje się również mostem.

Evan spojrzał na stalowe podpory mostu i spuścił wzrok. Troll był ich ostatnią nadzieją na uzyskanie informacji. Nikt z szarego ludku, którego spotkali i ostrzegli, nie potrafił czymkolwiek im się odwdzięczyć. Wielu po prostu zlekceważyło ostrzeżenia. Większość szarego ludku w tym mieście była młoda i nie troszczyła się nadmiernie o to, co ich bezpośrednio nie dotyczyło. Starszych, bardziej tradycyjnych istot było niewiele i z każdym dniem ich liczba malała.

Ich uwagę przyciągnęło drzewo stojące w miejscu, gdzie nie powinno być żadnego drzewa. Evan oczyścił umysł i troll skłonił głowę z wdziękiem.

Dzięki swemu sposobowi bycia troll sprawiał wrażenie wysokiego – choć nie był w rzeczywistości bardzo duży – oraz potężnego – choć nie był bardzo masywny.

Rebecca uśmiechnęła się i podeszła do niego.

– Lanie – położyła dłoń na ramieniu trolla i mech, jakim był porośnięty, ugiął się pod jej dotykiem – to jest Evantarin, mój przyjaciel.

Troll milczał, podczas gdy górą przejechał z hukiem kolejny pociąg metra. Pozbawione białek oczy trolla patrzyły na Adepta. Stwór pokiwał głową.

– Ciemność przybyła – zaczął Evan, jednakże troll uniósł sękatą rękę. – Jeśli wiesz o tym, dlaczego nie ukryłeś się w bezpiecznym miejscu? – spytał Evan. – Trolle są w wystarczającym stopniu istotami Światłości, by zabicie ciebie dodało sił Mrokowi.

Troll uśmiechnął się.

– Nic mi nie grozi – rzekł głosem, który płynął równie powoli i pewnie jak rzeka wędrująca ku morzu. – Ta mała Ciemność nie odważy się mnie zniszczyć. Wie, że jestem za silny. Nie będzie marnować sił potrzebnych jej na rozprawienie się z wami. Jeśli pękną bariery i przyjdzie wielka Ciemność, ja nie opuszczę swego ogrodu.

– Próbujemy powstrzymać tę Ciemność, Lanie – oznajmiła z zapałem Rebecca, zadowolona, że troll miał ochotę na rozmowę. Czasem, kiedy przychodziła z wizytą, godzinami siedzieli w milczeniu. – Evan twierdzi, że trolle są mądre. Czy wiesz o czymś, co mogłoby nam pomóc?

– Wiem, jak pomagać roślinom we wzroście. Znam się na mostach. – Troll schylił się i wyprostował malutką sadzonkę, którą zgiął wiatr. – Od wielu lat nie myślałem o innych sprawach.

– Być może nadszedł już czas – rzekł cicho Evan.

Troll spojrzał w górę na wiadukt, na dwa olbrzymie łuki i te mniejsze na obu końcach i znów popatrzył na Evana.

Pod wpływem uważnego spojrzenia trolla Evan podniósł dumnie podbródek i odrzucił włosy z twarzy.

Troll ostrzegawczo uniósł rękę.

– Nie musisz pokazywać mi się w aureoli blasku, Adepcie. Ja stąpałem wśród Światłości. Pani – Evan drgnął, słysząc z ust trolla imię, jakie nadał Rebecce – w bluszczu utknął mały ptaszek. Wypadł z gniazda, a ja jestem zbyt ciężki, by wspiąć się na górę i włożyć go do niego z powrotem.

– Czy chciałbyś, żebym ja to zrobiła, Lanie? – Rebecca leciutko podskoczyła.

– Gdybyś zechciała.

– Zaraz wrócę, Evanie. – Wdrapała się na zbocze i zniknęła z drugiej strony filaru, najwyraźniej wiedząc, o jakim bluszczu mówił troll.

Ogłuszeni hałasem, odczekali chwilę, aż przejedzie pociąg. Troll powiedział:

– Jeśli zwyciężysz, zabierz ją ze sobą.

– Co takiego?

– W innych czasach mogłaby zapuścić korzenie, jej niewinność nie miałaby znaczenia, ale ta epoka bez przerwy ją wykorzenia. To dla niej okrutne, a ja pragnąłbym dla niej spokoju. Zrób to, a będę miał wobec ciebie dług.

Kompletnie zaskoczony, Evan odwrócił się i odszedł kilka kroków. W przeszłości mężczyźni i kobiety przekraczali bariery, ale nikt nie czynił tego ostatnio. Adept wyobraził sobie Rebeccę w świecie, z którego przybył, i dziewczyna idealnie do niego pasowała. Być może dlatego tak mnie pociąga, że przypomina mi o ojczyźnie. Wzdrygnął się na myśl o tym, jak on sam czułby się uwięziony w tym świecie. Był zdumiony, że do tej pory jej niewinność pozostała nieskalana.

– Wybór musi należeć do niej – odparł cicho. – Jednakże jeśli zwyciężymy, poproszę ją, żeby poszła ze mną.

– Jeśli przegrasz, Adepcie, to już nie będzie stanowiło problemu.

Największa na świecie księgarnia była otwarta do późna i przyciągała nieprzerwany strumień klientów, choć był to drobiazg w porównaniu z tłumem, który wciąż kłębił się przecznicę dalej na Yonge. Roland przycisnął Cierpliwość do piersi i przez chwilę muskał palcami struny, kojąc nadwerężone nerwy. Gdyby tylko na to pozwolił, nieufność wobec policji łatwo mogła się przerodzić w irracjonalny strach. Nie miał jednak zamiaru na to pozwalać.

Na nieszczęście podejrzenie, iż Ciemność czai się tuż poza zasięgiem wzroku i gra na jego poczuciu zagrożenia, pogarszało sytuację.

– Powiedziałem, wchodź do samochodu!

Roland otworzył usta, żeby wyjaśnić, że kurtka mu się o coś zahaczyła i nie mógł jej odczepić, gdy został uderzony pałką. Próbował się uchylić i upadł na gliniarza, przewracając go na ziemię. Plecy, żebra, nogi, głowa; stracił rachubę ciosów…

Stawianie oporu podczas aresztowania, powiedzieli mu w sądzie. Napaść na funkcjonariusza policji. Kolega tego gliniarza, który oprócz przyglądania się nic nie robił, znów stał bezczynnie. Ze względu na młody wiek Roland dostał wyrok w zawieszeniu. Ledwo skończył piętnaście lat.

– Masz jakiś powód, żeby blokować chodnik?

Struny gitary werżnęły się Rolandowi w palce, kiedy zacisnął dłonie i odwrócił się. Strużka potu nie spowodowana upałem spływała mu po boku. Było ich dwóch i stali wystarczająco blisko, by mógł poczuć zapach mydła i płynu po goleniu.

Wyższy, rudowłosy gliniarz wyciągnął książkę raportów. Potrafił poznać strach na pierwszy rzut oka, a w jego zawodzie strach oznaczał winę.

Daru westchnęła i odsunęła akta leżące na biurku. Zrobiła całą robotę papierkową, jaką mogła, lecz wciąż czekał na nią wielki plik dokumentów dotyczących terminów spotkań w sądzie i wizyt osobistych. Tydzień już miała zajęty, nie zapobiegało to jednak pojawianiu się nowych problemów i nowych ludzi, którzy potrzebowali pomocy, i nowych bitew, jakie trzeba było stoczyć.

Wyłączyła lampę na biurku i nagle zdała sobie sprawę, że palą się tylko światła awaryjne.

– Za dwadzieścia jedenasta? – rzekła do swego zegarka, jakby to była jego wina. Jej głos zabrzmiał echem wśród ciszy, a kiedy ucichł, uświadomiła sobie, że słyszy tylko bicie swego serca. – Zdaje się, że znów jestem ostatnią osobą na piętrze. – Wstała, wzięła torebkę i wyszła ze swego kącika, kierując się w stronę wind. Szła ostrożnie ciasnymi, zagraconymi korytarzykami, które w słabym świetle wydawały się jeszcze ciaśniejsze i bardziej zagracone. Panowała tak niezmącona cisza, że Daru zastanawiała się, czy nie jest ostatnią osobą w całym budynku.

Nacisnęła przycisk windy i czekała. Czasami w nocy wyłączano windy, co zmuszało ją do długiej wędrówki z siódmego piętra po kiepsko oświetlonych schodach. Nienawidziła ich; pole widzenia było ograniczone do połowy schodów w górę i połowy w dół, najdrobniejszy odgłos odbijał się bez końca od betonowych ścian, tworząc nieprawdziwe zagrożenia i maskując rzeczywiste. Drgnęła na dźwięk dzwonka oznajmiającego przybycie windy. Kiedy weszła do środka, skarciła samą siebie za to, że przestraszył ją odgłos, który słyszy setki razy dziennie.

Podziemny garaż był bardzo jasno, niemal jaskrawo oświetlony i we wszystkich kątach czaiły się podkreślone ostre cienie. Daru przymrużyła oczy i lekceważąc znak nakazujący pieszym nie schodzić z dróg dla nich przeznaczonych, przeszła na ukos przez pusty parking do sektora, w którym zostawiła swój samochód. Wyszła zza rogu, zatrzymała się i zaklęła. Światła były pogaszone.

Obejrzała się do tyłu. Przez otwarte drzwi windy smuga chłodniejszej żółci zlewała się z białym blaskiem lamp fluorescencyjnych. Powinnam wrócić na górę i zawiadomić strażnika. Tymczasem drzwi się zamknęły i Daru usłyszała szum windy jadącej do góry. Za jej plecami była ciemność.

Jej podniszczone kombi niczym cień w mroku stało nie dalej niż dziewięć metrów. Zanim winda wróci, Daru może być już w samochodzie i w drodze do domu. Zrobiła krok, a potem jeszcze jeden. Zdumiało ją, jak szybko znalazła się w obszarze całkowitej ciemności. Przecież powinno docierać tu światło z pozostałej części parkingu.

Natrafiła na samochód goleniami.

– Cholera!

Słowo zapadło w ciemność.

Dotykając jedną ręką samochodu, a drugą przetrząsając po omacku torebkę w poszukiwaniu kluczyków, Daru podeszła do drzwi kierowcy i zaczęła szukać klamki. Otwierałam ten głupi samochód tysiąc razy… o, już jest. Przyciskając kciuk do krawędzi zamka, wyjęła kluczyk i włożyła go energicznie. Klucz utknął w zamku, a kiedy gwałtownie szarpnęła, żeby go wyciągnąć, wyleciał jej z rąk i spadł na ziemię.

Daru zdusiła cisnące się jej na usta przekleństwo, przyklękła i zaczęła obmacywać betonową posadzkę.

Wtem zamarła z wyciągniętymi rękami i rozsuniętymi palcami, bo uświadomiła sobie, że nie jest sama. Poczuła, że włosy jeżą się jej na głowie, wstrzymała oddech i wytężyła zmysły. Usłyszała cichy, prawie jedwabisty dźwięk. Potem jeszcze raz, bliżej.

Wtedy przypomniała sobie, że Mrok krąży po mieście.

Jej poszukiwania zamieniły się w rozpaczliwą walkę, która zagłuszyła wszelkie następne odgłosy. Nie musiała ich słyszeć. Wiedziała, że on tam jest. Czubek jej palca natknął się na metal. Chwyciła klucze, zdzierając sobie skórę na kostkach, i szybko wstała.

Potem nie mogła znaleźć klamki…

Potem nie mogła znaleźć zamka…

Potem ten przeklęty klucz nie chciał wejść…

Potem coś dotknęło jej pleców.

Kobieta wrzasnęła i odwróciła się gwałtownie, zasłaniając się ręką.

– Proszę uważać, panienko. Pomyślałem, że przyda się tu trochę światła. – Strażnik uniósł latarkę i poświecił na drzwi samochodu.

Daru zaczerpnęła głęboko tchu i siłą woli opanowała drżenie. Starszy mężczyzna uśmiechnął się serdecznie. Nie był zaskoczony ani urażony jej reakcją.

– Tu jest rzeczywiście dość upiornie, kiedy zgasną światła – dodał, rozglądając się.

Kobieta popatrzyła tam gdzie on, zauważając, że ciemność stała się bardziej szara niż czarna. Widziała swój samochód. Niewyraźnie, ale widziała. Zwilżywszy wargi, wyszeptała „Dzięki” – otworzyła drzwi i wsiadła do samochodu. Kiedy odjeżdżała, przez ułamek sekundy wydawało jej się, że w świetle reflektorów widzi cień w miejscu, w którym nie powinno być cieni.

Nie mając powodów do zatrzymania Rolanda – nie było nakazu, podejrzany nie był notowany, nie miał na sumieniu nawet nie zapłaconego mandatu – policja nie miała innego wyjścia, jak go wypuścić. Przeżył przykre dwadzieścia minut, podczas których jąkał się przy swoim nazwisku i zapominał własnego adresu. Za każdym razem, gdy otwierał usta, policjanci nabierali coraz większego przekonania, że musi być winny. Kazali mu odłożyć gitarę, nie miał więc w rękach nawet dodającego otuchy ciężaru Cierpliwości. Wreszcie machnęli na niego ręką i odesłali z surowym „Będziemy mieć na ciebie oko”.

Przecznicę dalej przyszło mu do głowy, że jeden z gliniarzy, a może nawet obaj byli młodsi od niego. Miał uczucie, że gdyby zdał sobie z tego sprawę wcześniej, byłoby jeszcze gorzej. Wstrząśnięty i wyprowadzony z równowagi, ruszył w stronę Yonge Street i anonimowego tłumu. W tym momencie Ciemność wydawała się lepsza od kolejnego zetknięcia z torontońską policją.

Czteroosobowy zespół wciąż ryczał swoją wersję rocka od północnej strony Centrę, lecz miał coraz mniej słuchaczy. Roland zobaczył kolejną grupę nastolatków, którzy odeszli i wtopili się w nieustający strumień ludzi idących na południe. Nikt nie szedł na północ.

Zdumiony tym, poszedł za tłumem.

Na otwartej przestrzeni, tuż przed dużymi, środkowymi drzwiami, panował ścisk. Niektórzy ludzie kołysali się, inni kiwali głowami do taktu, wszyscy stali w milczeniu i słuchali męskiego głosu i gitary akustycznej.

Roland przepychał się do przodu – używając futerału jako taranu, gdzie było to konieczne – aż znalazł się w odległości jednego rzędu od śpiewaka. Nie rozumiał, co ludzie w nim widzą. Ciemnowłosy mężczyzna mniej więcej w jego wieku brzdąkał na lśniącej, nowej, czarnej gitarze marki Ovation. Głos miał dość przyjemny, lecz nienadzwyczajny. Z pewnością nie dorównywał jakością instrumentowi. Gdy Roland zaspokoił już ciekawość, wsłuchał się dobrze w piosenkę.

Nie rozumiał słów, jeśli były w niej jakieś słowa, lecz bez trudu podchwycił emocje. Rozpacz. Rozczarowanie. Poczucie beznadziejności. Stwierdził, że kołysze się do rytmu, czując to samo. Po co to wszystko? Nikt inny o to nie dba, więc dlaczego on miałby?

Evan o to dba, skarcił go cichy głos w głowie.

To jego obowiązek, odparł na to, pragnąc, by głos zamilkł i pozwolił mu słuchać muzyki.

A Daru? – spytał głos.

Jej również, zauważył radośnie, po raz pierwszy w życiu wygrywając z tym cichym głosem.

A Rebecca?

Na to nie miał odpowiedzi. Rebecca dbała, ponieważ taka już była. Nie było żadnego innego powodu. Nagle muzyka straciła sens. Roland energicznie pokręcił głową żeby się z niej otrząsnąć.

Śpiewak podniósł wzrok i uśmiechnął się do niego.

Roland zaczął się szybko wycofywać, ignorując krzyki oburzonych ludzi, na których wpadał, i lekceważąc rzucane półgłosem liczne przekleństwa. Zatrzymał się dopiero wtedy, gdy przywarł plecami do słupa i gdy od Mroku dzielił go tłum ludzi. Serce waliło mu tak mocno, iż nie słyszał muzyki, lecz mimo to wiedział, iż nadal rozbrzmiewa.

I wiedział, że musi coś z tym zrobić.

Nie mogę. Znów przyjdzie policja i tym razem nie skończy się tylko na gadaniu.

Dyszał, jakby brał udział w wyścigach.

Nie mogę. Nie mogę sam walczyć z Ciemnością. Tu powinien być Evan!

Wokół niego mężczyźni i kobiety w różnym wieku kołysali się i kiwali głowami. Na ich twarzach malowała się coraz większa posępność.

Nie mogę.

Jednakże otwierał już futerał i wyjął Cierpliwość, zasłaniając się nią niczym tarczą.

Musiał, Mrok bowiem zabierał coś, co kochał, wypaczał to i oszpecał. Nie mógł dłużej na to pozwalać.

Nie było nikogo innego.

Co jednak podziała wystarczająco silnie, by rozproszyć rozpacz oblepiającą tłum jak czarny syrop? Co ma dość mocy, by przekroczyć bariery pomiędzy pokoleniami słuchaczy zauroczonych śpiewem Mroku? Wybrał i odrzucił wybór, wybrał i znów odrzucił. Wtedy zdał sobie sprawę, że ma tylko jedną szansę, ma tylko jedną piosenkę. Zagrał pierwszy akord i pomodlił się, by John Lennon, gdziekolwiek się znajduje, przyszedł mu z pomocą.

Przy czwartej zwrotce ludzie stojący najbliżej niego zaczęli odwracać głowy.

Przy szóstej zrzucili z siebie urok Ciemności i piosenka wywierała coraz większy wpływ.

Roland pozwolił, by przemawiała własnym głosem, skoncentrował się na melodii i słowach, całą resztę wyrzucił ze swego umysłu. Piosenka musiała dotrzeć wszędzie, nie zostawiając miejsca dla Mroku.

Kiedy skończył Imagine i natychmiast przeszedł do het It Be, dostrzegł łzy błyszczące na niejednym policzku. Podejrzewał, że jego własne też są mokre. Czuł, jak potęga śpiewu i muzyki spływa dzięki jego głosowi i palcom w serca ludzi, gdzie będzie rozkwitać. W to warto wierzyć, twierdziła owa potęga. Nadzieja. Zycie. Radość.

Zaczął Can’t Buy Me Love i zauważył, że ludzie przytupują do taktu. Dostrzegł uśmiechy i wiedział, że wygrywa.

Przestał śpiewać dopiero wtedy, kiedy zachrypł, i bez zdziwienia stwierdził, że trwało to nieco ponad dwie godziny. Roześmiany i rozgadany tłum zaczął się rozchodzić. Tu i ówdzie słychać było jeszcze gniewne pomruki, lecz przytłaczające poczucie rozpaczy zostało rozproszone.

Roland rozprostował zdrętwiałe palce i uśmiechnął się. Beatlesi – Ciemność, jeden do zera.

– Sądzę – rozległ się cichy głos – że powinniśmy porozmawiać.

Roland uśmiechnął się szerzej. Po tym z łatwością poradzi sobie z gliniarzami. Odwrócił się i zamarł.

Mrok uśmiechnął się.

Загрузка...