Rozdział siódmy

Budzik ledwo zaczął dzwonić, gdy Rebecca wyciągnęła rękę i go wyłączyła. W pełni świadoma, że ociąganie się oznacza spóźnienie się do pracy – a do pracy nigdy nie wolno się spóźniać – westchnęła i spuściła nogi z łóżka. Odwróciła się i przesunęła delikatnie palcem po miękkiej skórze wzdłuż kręgosłupa Evana.

Mężczyzna poruszył się, lecz nie przebudził.

Rebecca spojrzała na zegarek i znów westchnęła. Cztery po piątej, nie ma czasu na przytulanie się. Daru powiedziała, że musi znaleźć się pod prysznicem, zanim będzie pięć po piątej. W czasie gdy Rebecca patrzyła na zegar, czwórka drgnęła i zamieniła się w piątkę.

Prysznic zmył ostatnie resztki snu. Dziewczyna śpiewała cicho pod nosem, myjąc włosy, wycierając je do sucha ręcznikiem, a następnie sięgając do apteczki po małe, różowe opakowanie pigułek. Poniedziałkowa poranna pigułka wpadła do muszli klozetowej.

Rebecca położyła jedną dłoń poniżej pępka, a drugą nacisnęła plastykową spłuczkę.

– Żadnych dzieci – zamruczała cicho do wtóru spuszczanej wody. I wyczuła dłonią zgodę swego ciała.

Kiedy wróciła do alkowy, Evan obserwował ją przez półprzymknięte powieki.

– Na wiatr i deszcz, Pani – szepnął. – To ledwie środek nocy, a tyś już wstała.

Rebecca zachichotała. W taki sposób mówił, kiedy się kochali. Podobało jej się to. Brzmiało jak bajka. Nie zawsze rozumiała, ale podobało jej się to.

– Idę do pracy – wyjaśniła, wkładając ubranie. – Pierwsza porcja słodkich bułeczek musi być gotowa przed siódmą.

– Moje życie bez ciebie ziać będzie pustką.

Nawet traktująca wszystko dosłownie Rebecca rozpoznała w tych słowach nieskrywane pochlebstwo.

– Głuptasek. – Uśmiechnęła się od ucha do ucha, przesunęła paznokciem po odsłoniętej podeszwie jego stopy i roześmiała się, gdy schował ją szybko. Nałożywszy sandały na własne stopy, zebrała świeże uniformy i poszła do drugiego pomieszczenia. Czerwona torba wciąż leżała pod kuchennym stołem i nadal spoczywał w niej czarny sztylet. Dziewczyna ostrożnie włożyła rękę do środka, chwyciła zwinięty ręcznik i wyjęła go z torby. Krawędzie broni były wyczuwalne nawet przez warstwy tkaniny frotte.

I co teraz? Jej wzrok zatrzymał się na półeczce nad telewizorem. Tam będzie bezpieczny, nikt bowiem nie będzie mógł go dotknąć przez przypadek; musiałby zrobić to celowo. Dumna z siebie, że pomyślała o tym, odsunęła pluszowego smoka na bok i położyła ręcznik na półce. Następnie zapakowała swoje uniformy, zdjęła klucze z haczyka przy drzwiach i poszła pożegnać się z Evanem.

Obudził się na tyle, by wpleść palce w jej wilgotne włosy i przyciągnąć jej twarz blisko swojej.

– Bądź ostrożna, Pani – szepnął – bo Ciemność czeka.

– Będę uważała – przyrzekła, przyciskając wargi do jego ust, pocałowała go jeszcze raz na drogę i wyszła. Rankiem ma inny smak, pomyślała, bardziej jak morele, a mniej jak jabłka.

Na zewnątrz powietrze było czyste i nieruchome. Blask tego wczesnego poranka był przesycony delikatnością. Rebecca zatrzymała się pod kasztanowcem, spojrzała w górę i zaczęła wspominać.

– Och, Alexandrze. – Oparła się ciężko o drzewo i łzy stanęły jej w oczach. Właśnie uświadomiła sobie, że nigdy już nie ujrzy swego przyjaciela.


Piąta trzydzieści, zawołały dzwony katedry odległej o kilka przecznic. Piąta trzydzieści. Rebecca wyprostowała się.

– Wiem – pociągnęła nosem – już idę.

Było za dziesięć szósta, gdy lekko zdyszana zbiegła po schodach na dół do kuchni stołówki. Machając ręką do starszej kobiety, która już była zajęta pakowaniem ciastek z dżemem, weszła do szatni, przebrała się i poszła poszukać Leny.

Zgodnie z oczekiwaniami kierowniczka była u siebie w gabinecie. Rebecca zaczęła swój poranny obrządek.

– Dzień dobry, Leno.

– Dobry, kotku. – Lena podniosła głowę znad kubka kawy i uśmiechnęła się.

– Czy zechciałabyś spiąć mi włosy?

– A czy kiedyś nie chciałam? Podejdź tu.

Rebecca przysiadła na rogu biurka, podając Lenie szczotkę i gumkę do włosów. Położywszy papierosa na brzegu wyszczerbionego spodeczka, który służył za popielniczkę, starsza kobieta pokręciła głową nad stanem włosów Rebeki.

– Zapomniałaś się dziś uczesać.

– Przepraszam.

– Drobiazg. Miło spędziłaś weekend?

Rebecca powędrowała wspomnieniami od Alexandra do Evana.

– Niezupełnie – przyznała. – Ale pod koniec zrobiło się całkiem przyjemnie.

– Chcesz mi o tym opowiedzieć? Schyl głowę, kotku.

Rebecca posłusznie spuściła głowę.

– Cóż – powiedziała wreszcie – mały człowieczek, który żył na drzewie przed domem, w którym mieszkam, został zabity, a potem Rolanda i mnie napadł trawnik, potem duch Iwana poszedł po pomoc, a potem przybył Evantarin ze Światłości i zamieszkał u mnie.

– Evantarin zamieszkał u ciebie? Kim jest ten Evantarin? – Lena ścisnęła gumką świeżo poskromione włosy Rebeki z niepotrzebną siłą. Niepokoiło ją to, że dziewczyna spędza weekendy bez nadzoru, i zastanawiała się, dlaczego opieka społeczna nie zamknie jej gdzieś w bezpiecznym zakładzie.

– Powiedział, żeby mówić do niego Evan, i jest chyba jakimś aniołem. On się świeci i przybył walczyć z Ciemnością. – Dziewczyna dotknęła swego spętanego gumką końskiego ogona, jak zwykle żywiąc nadzieję, że jej włosy mogą oddychać, kiedy są tak ciasną związane. – Czy już jestem gotowa?

– Jesteś gotowa – oznajmiła Lena, odczuwszy ulgę, że gość Rebeki okazał się kolejnym wytworem nieokiełznanej wyobraźni. – I lepiej bierz się do roboty. Bułeczki same się nie upieką.

– Bo gdyby tak było, straciłabym pracę – odparła poważnie Rebecca. Była bardzo zadowolona, kiedy wiedziała, co należało powiedzieć. Zabrała szczotkę i wyszła do kuchni.

– Czemu tak szczerzysz zęby? – spytała ostatnia z przybyłych pracowniczek, która wsunęła głowę do gabinetu w chwili, gdy Rebecca wyszła z niego w podskokach.

Lena zaciągnęła się głęboko papierosem.

– Rebeccę odwiedził anioł. – Smużka dymu uciekała jej przez nos. – Nazywa się Evantarin i przybył walczyć z Ciemnością.

– Tak? – Spojrzenie drugiej kobiety padło na gazetę, którą trzymała w ręku, i nagłówek: „Mężczyzna zastrzelił sąsiada; twierdzi, że ten skurwysyński yuppie zasługiwał na to, żeby go zabić”. Cóż, życzę mu szczęścia, bo będzie mu potrzebne.

– A ty coś się zerwał tak wcześnie?

Roland odwrócił się od biblioteczki i wzruszył ramionami.

– Nie mogłem spać, wujku, więc pomyślałem sobie, że coś sprawdzę. Nie masz nic przeciwko temu?

– Miałbym mieć coś przeciwko? Skądże znowu. – Zerknął na książkę w ręku siostrzeńca. – Encyklopedia, co? Czyżbyś szukał w niej czegoś dotyczącego dochodowego zajęcia?

– Niezupełnie. – Roland zamknął książkę i odstawił ją na półkę. – Podczas tego weekendu nazwano mnie bardem i chciałem tylko się dowiedzieć, co to znaczy. Ta książka wiele mi nie pomogła.

– A czego się spodziewałeś? – spytał Tony, zapinając ostatnie guziki roboczej bluzy. – Dostaliśmy ten komplet w sklepie spożywczym, tanio, w cenie był duży upust. Klapnij sobie, napij się ze mną kawy, a ja przed wyjściem do warsztatu opowiem ci wszystko, co wiem o bardach.

Roland poszedł do kuchni i obserwował, jak wuj napełnia dwa kubki kawą z ekspresu na stole.

– A skąd ty wiesz o bardach? – spytał, wyławiając śmietankę z lodówki.

– Z książek – odparł Tony, podając mu kubek i gestem zachęcając do siadania. – Ja czytałem właściwe książki. To właśnie wasz problem, dzisiejsza młodzieży. Nie czytacie odpowiednich książek. Potrzeba wam więcej historii, a mniej tych łóżkowych bzdur z Hollywood. No więc tak na początek, bard był kimś więcej niż tylko muzykiem. – Popatrzył na śmietankę rozpływającą się w kawie i dodał dwie czubate łyżeczki cukru. – O czym to ja mówiłem? Ach, tak… bard używał muzyki w ten sam sposób, co czarodziej swych zaklęć – chciał wywrzeć wpływ na rzeczywistość…

Roland słuchał zauroczony, po wydarzeniach weekendu zapomniał o niedowierzaniu.

– …oczywiście nie każdy muzyk był bardem. Wymagało to specjalnego talentu i lat nauki. Siedem lat studiów, siedem lat ćwiczenia i siedem lat grania, o ile dobrze pamiętam. – Tony parsknął. – Dwadzieścia jeden lat. A ja uważałem, że pięcioletni okres terminowania u elektryka ciągnął się w nieskończoność. W każdym razie – wstał i wstawił swój pusty kubek do zlewu – ty masz… ile to już lat? Dwadzieścia osiem? Zacząłeś te bzdury około czternastego roku życia; do licha, ledwo masz za sobą swoje drugie siedem lat.

Niech ci woda sodowa nie uderzy do głowy… słowa pani Ruth, które przyszły mu na myśl, wreszcie nabrały sensu.

– Gdybym nawet w to wierzył – a nie wypowiadam się ani na tak, ani na nie – to jeśli ty jesteś bardem, to od dawnych czasów wszystko zeszło na psy. Johnny Cash, to był dopiero bard. Ty lepiej byś zrobił, gdybyś się obejrzał za jakąś pracą.

Roland drgnął, bo zawędrował myślami bardzo daleko.

– Chyba już ją mam.

– To dobrze. – Tony zatrzymał się w drzwiach. – Spróbuj dla odmiany wytrzymać w niej do końca.

Kiedy drzwi się zamknęły, Roland spojrzał na swe stwardniałe od strun gitary palce i zaczął się zastanawiać, czyj głos bez przerwy mamrotał mu ponuro w głowie, że koniec się zbliża.

– To niepodobne do Michelle, żeby się spóźniała.

– Wcześniej czy później, każdy się spóźnia – zauważyła filozoficznie jej towarzyszka.

– Tak, ale Michelle zbzikowała na punkcie jednego z gości. Poświęcała dodatkowy czas na sprzątanie jego pokoju, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. Można by pomyśleć, że przyjdzie przed czasem, gotowa do akcji.

– Daj spokój. Słodka, mała, niewinna Michelle?

– Cóż, mnie nie obchodzi, czy słodka, mała, niewinna Michelle będzie wskakiwać do każdego łóżka, które ścieli. – Klucz utknął w zamku i trzeba było nim solidnie pokręcić, zanim dał się wyjąć. – Byle tylko zjawiała się w pracy na czas. Nie mam ochoty oprócz swoich obowiązków odwalać jeszcze jej części roboty. To dziwne, już otwarte. – Gdy kobieta otworzyła drzwi, po omacku poszukała włącznika i zapaliła światło. – Zapach tu jak w toalecie. Coś jest rozlane po całej podłodze.

– Och nie! Spójrz tylko na ten bałagan.

Wokół przewróconego wózka leżały rozsypane szczotki, środki czyszczące, szampony i mydła.

I wtedy kobiety spojrzały w górę.

Nad wózkiem zwisała Michelle z wywieszonym czarnym językiem. Na szyi miała zaciśnięty mocno sznur od zasłon i wielkie zadrapania na szyi w miejscu, gdzie usiłowała się od niego uwolnić.

Założywszy ręce pod głowę, Adept Mroku przysłuchiwał się odległym krzykom.

– Równie dobrze mogę nie wstawać z łóżka – rozmyślał na głos. Śniadanie prawdopodobnie się opóźni.

– Mistrzu?

Adept oderwał spojrzenie od sufitu i opuścił je na przykucnięty cień, który na tle niebieskiej pościeli sprawiał wrażenie plamy.

– Zejdź z łóżka – polecił ozięble. – Ile razy mam ci powtarzać…

– Nigdy więcej, mistrzu. – Cień zszedł z posłania i przeniósł się na stolik. – Mistrzu, Adept Światłości… widziałem, słyszałem.

Mężczyzna zmarszczył brwi na wspomnienie bólu, jaki zadała mu Światłość. Spodziewał się zwycięstwa, przez co cierpienie było jeszcze dotkliwsze.

– Co widziałeś? – spytał chłodno. – Co słyszałeś?

Cień zadrżał, usłyszawszy ton głosu swego pana, lecz wiedział, że lepiej się nie wahać.

– Jest ich troje, mistrzu. Mężczyzna i dwie kobiety. Pomagają i wiedzą, że pomagają Światłości. Ścigają cię, mistrzu.

– Głupcy. – Adept przeciągnął się, a następnie ugniótł palcami lewej dłoni muskuły prawego ramienia. Na doskonałym ciele widniała biała, pomarszczona blizna, a sama rana, choć zagoiła się w czasie, jaki upłynął od starcia, nadal pulsowała boleśnie. Cztery noce i pięć dni do chwili, gdy będzie mógł otworzyć bramę, a świat niespodziewanie przestał go bawić. Nie po raz pierwszy żałował, że nie przebył bariery bliżej nocy Letniego Przesilenia, granice należało jednak przekraczać przy nadarzającej się okazji, a tej nocy nie można było przesunąć. Cały zadygotał na wspomnienie o przebyciu bariery. – Jakim sposobem tak urosłeś w siłę, mój błyszczący bracie? – zapytał na głos, kiedy jego oddech wrócił do normy, a pot perlący się na skórze wysechł. – Po wszystkim, co przeszedłeś, powinieneś był wpaść w moje ręce. – Światłość, podobnie jak Mrok, mogła czerpać moc z różnych źródeł, a znalazła tu przyjaciół. – Przynieś mi ich esencje! – zażądał nagle.

– Tak, mistrzu. – Cień spłaszczył się na wypolerowanym dębowym blacie na grubość papierka. – Ale złapałem tylko dwoje, mężczyznę i jedną z kobiet. Ta druga była… była zbyt…

– Zawiodłeś mnie. – Adept Mroku zareagował na wymówki cienia lekceważącym gestem.

– Ale, mistrzu, ona… – Protestująca zjawa zaczęła wyć, kilkakrotnie zmieniając kształt. Pod koniec leżała i pulsowała słabo, pozbawiona jakiejkolwiek postaci.

– Powiedziałem, że zawiodłeś mnie.

– Tak, mistrzu. – Cień ledwo miał siłę się odezwać.

– Daj mi tych dwoje, których złapałeś. – Pokazał zęby, gdy zjawa przypełzła do jego wyciągniętej dłoni. – Teraz zobaczymy, mój piękny nieprzyjacielu, co się da zrobić w sprawie pozbawienia cię siły w taki sposób, abyś nie trafił na mój trop.

Daru przemierzała labirynt zatłoczonych zakamarków biurowych, z których składał się wydział opieki społecznej. W jednej ręce trzymała wydruk komputerowy, a w drugiej kubek kawy, na którym spoczywał w niepewnej równowadze obwarzanek. Ominęła nadąsanego nastolatka nie spojrzawszy nawet na niego, pozdrowiła koleżankę zdawkowym mamrotem i spojrzała krzywym okiem na trzymaną w dłoni listę nazwisk i liczb. To chyba niemożliwe, żeby sytuacja aż tak się pogorszyła w ciągu weekendu. A może możliwe?

Skręciła do własnego, maleńkiego kąta przestrzeni biurowej, zgarnęła z krzesła stertę teczek z aktami osobowymi i zaczęła szukać miejsca, gdzie by je położyć – bez większej zresztą na to nadziei. Westchnęła i położyła je na podłodze obok pozostałych, chwyciła spadający obwarzanek, o którym tymczasem zapomniała, i rozlała kawę na spóźnione sprawozdanie.

– Pani Sastri?

– Co jest?

Młoda kobieta cofnęła się o krok na widok miny Daru.

– Pan Graham właśnie poszedł do domu, bo rozchorował się na grypę – zwymiotował w windzie; twierdził, że czuł się świetnie do piątego piętra, a potem łubudu – a pani Freedman i pan Wu zadzwonili, że też nie przyjdą. – Podała naręcze akt, które przyniosła. – Kierownik powiedział, że ma pani się tym zająć. – Gdyby cofnęła się jeszcze o krok, wyszłaby z gabinetu, więc ograniczyła się do odsunięcia. Uśmiechnęła się nerwowo. – Proszę do mnie nie strzelać, pani Sastri, ja jestem tylko pianistką. Daru wzięła papiery, mamrocząc coś pod nosem, i położyła je na biurku z przesadną troskliwością.

– Czy to wszystko? – warknęła.

– Hm, nie. Polecono mi przypomnieć, że za dwadzieścia minut ma się pani zjawić w sądzie. Ale o tym zapewne pani wiedziała – dodała kobieta, wychodząc w znacznie szybszym tempie, niż przyszła.

Daru osunęła się na krzesło i zasłoniła twarz dłońmi. W ciągu mniej niż trzydziestu sekund potroił się przydział jej obowiązków.

– Tylko skończę to, co trzeba zrobić, i wezmę wolne na resztę tygodnia. – Drwiła z siebie i swej beztroskiej obietnicy złożonej zeszłego wieczora. Powinna była wiedzieć, że to nie będzie takie łatwe.

– Pani Sastri, policja na pierwszej linii. Podobno znaleźli jakiegoś włóczęgę, który miał na kartce w kieszeni pani nazwisko i ten numer.

Nigdy nie jest tak łatwo.

– Sądziłem, że wrócisz wcześniej.

– Tak, wszystko się zmówiło, żeby mi przeszkodzić. – Roland wyminął Adepta i wszedł do mieszkania Rebeki. Tom wsunął się tuż za nim. Roland oparł Cierpliwość o ścianę, starając się opanować, choć energia niemal go rozsadzała. – Po pierwsze, metro za nic nie chciało przyjechać. – Nie mogąc chwili usiedzieć w jednym miejscu, zaczął krążyć po pokoju, wymachując rękami. – Sześć – nie jeden, nie dwa, ale sześć – pociągów pojechało w przeciwnym kierunku. Na peronie zrobił się tłok. Jakiś idiota zrzucił niedopałek papierosa na futerał mojej gitary. O mało co nie zostałem puszczony z dymem, a potem jeszcze obsztorcowali mnie za to, że strąciłem tego cholernego peta na posadzkę. W porządku. – Rozłożył ręce i zrobił głęboki oddech. – To mogę wytrzymać. W końcu przyjeżdża metro, jesteśmy ściśnięci w środku jak sardynki, i nagle pomiędzy stacjami gaśnie światło i zatrzymujemy się nie wiadomo gdzie. Dzieciaki podnoszą wrzask, a jakaś śmierdząca, gruba baba za mną łapie mnie za tyłek. Próbuję wywinąć się jej z rąk, depczę kogoś i nieomal wybucha bójka. Śmiejesz się? Evan odrzucił włosy i opanował się.

– Nie miałbym odwagi. – Jego grymas nie przypominał uśmiechu.

Roland popatrzył wściekle, przeszedł jeszcze dwa razy przez pokój i wymierzył kopniaka kotu. Jego cios chybił celu z dużym zapasem, lecz Tom zaprychał i skoczył pod kanapę. Roland poczuł irracjonalną poprawę humoru.

– Kot nie był winien twoich kłopotów – zauważył łagodnie Evan.

– Skąd ty możesz wiedzieć – warknął Roland. – Czekał na mnie za rogiem.

– Wysłałem go, żeby czekał na ciebie.

– Och.

– Wydaje mi się, że jesteś mu winien przeprosiny.

– Jeszcze czego. – Roland zatrzymał się i posłał mu niechętne spojrzenie. – Nie będę przepraszał kota. Evan tylko spojrzał na niego. Roland spuścił oczy.

– No, dobra – mruknął i odwrócił głowę mniej więcej w kierunku Toma. – Przepraszam, że cię kopnąłem.

Usadowiony bezpiecznie pod kanapą kot parsknął.

Tylko obecność Evana powstrzymała Rolanda od odpowiedzenia mu również parsknięciem. Wyprostował palce zwinięte w pięści i dokonał świadomego wysiłku, by się uspokoić. Miał rzeczywiście trudny poranek. To mu jeszcze nie daje prawa do zatruwania dnia wszystkim innym. Czuł na sobie ciężar uważnego spojrzenia Evana. Pozwolił, aby go przeniknęło i ukoiło nadszarpnięte nerwy.


– Chyba pośmieję się z tego później – westchnął.

Evan wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Powiedziałem później. – Uśmiech nie znikł i Roland stwierdził, że reaguje tym samym. Nic nie mógł na to poradzić; nagromadzone w ciągu poranka drobne przykrości nie mogły się oprzeć sile Evantarina, Adepta Światłości. Po zastanowieniu doszedł do wniosku, że mają cholernie dużo szczęścia, że tak jest, biorąc pod uwagę, co miało ich czekać w przyszłości.

W ciszy, jaka rozciągała się pomiędzy nimi, Evan popatrzył na niego z zadumą. Roland poczuł, że się oblewa rumieńcem, niespodziewanie bardzo silnie uświadomił sobie, że Evan ubrany jest jedynie w dżinsy. Złota, gładka skóra na klatce piersiowej i brzuchu Adepta opinała muskuły bez grama tłuszczu. Dłoń Rolanda powoli wyciągnęła się w jej stronę.

Och, nie! Tylko jeszcze nie to. Nie dzisiejszego ranka. Przywołując resztki wcześniejszego rozdrażnienia, Roland wysiłkiem woli opuścił rękę, zwilżył wargi i spytał krótko:

– Jadłeś już śniadanie?

W czasie, jaki Evanowi zajęła odpowiedź, Roland zdał sobie sprawę, że gdyby Adept nalegał, nie potrafiłby się oprzeć i załamałaby się jego orientacja seksualna. Nie był pewien swych odczuć, gdy Evan odwrócił się do stołu i z dumą wskazał na toster.

– Zrobiłem grzanki.

Zabrzmiało to tak podobnie do słów Rebeki, że Roland pozwolił sobie na odprężenie.

– Dobra, włóż coś na siebie i napijemy się kawy przed wyjściem.

– To miło. – Evan skinął głową i wszedł do wnęki sypialnej.

Roland śledził poczynania Evana dzięki cichej muzyce srebrnych bransolet. Zastanawiał się, czy Adept zdejmuje je do spania. Dlaczego się nad tym zastanawiasz… Przestań! zganił siebie. Zaczynasz mieć wyjątkowo brudne myśli.

Z ubranym Evanem znacznie łatwiej sobie radził. Zebrali rysunki i opuścili mieszkanie. Tom wyślizgnął się w chwili, gdy mieli zamknąć drzwi.

– Więc gdzie zaczniemy? – spytał Roland, kiedy we troje szli korytarzem.

– Na górze – powiedział Evan. – Ciemność zarzuca Światłości łatwość odgadnięcia jej posunięć, lecz postępowanie jej samej jest przewidywalne dokładnie w takim samym stopniu. Poza tym, czy nie chciałbyś mieszkać w najlepszych warunkach, gdybyś tylko mógł?

– Ty nie chcesz – zauważył Roland, niemal potykając się o Toma, który nagle wyskoczył naprzód i zbiegł po schodach.

– Nie słyszałeś, że za przyjaźń można kupić lepsze łóżko niż za pieniądze?

– Brzmi to jak cytat z ciastka z wróżbą.

– Zastanawiałeś się kiedyś, skąd pochodzą ciasteczka z wróżbą?

– Daj spokój.

– Mówię serio, to nasz drugi produkt pod względem wielkości eksportu.

– Wiem, że będę tego żałował… – Wyszli na słońce i Roland zmrużył oczy, spoglądając na swego towarzysza. – A jaki jest pierwszy?

– Jasne piwo.

Roland przewrócił oczami.

– Rozumiesz? Jasne piwo. Jasność… – Evan westchnął. – Popracuję jeszcze nad tym.

– Czy jest pani pewna, że go pani nie widziała?

Kobieta w recepcji hotelu King George potrząsnęła głową. – Nie, ja…

– Pomyśl dobrze, Sheilo – wtrącił się Evan, mówiąc głosem, który miał zachęcać do zwierzeń. – To ważniejsze, niż ci się wydaje.

Roland zdziwił się, skąd Evan znał jej imię, ale dostrzegł mosiężną plakietkę przypiętą do bluzy kobiety. Punkt przewagi dla rzeczywistości, pomyślał.

Recepcjonistka znów przyjrzała się rysunkowi, ściągając zębami bladą szminkę z dolnej wargi.

– Nie, jestem pewna, że zapamiętałabym go, gdybym go widziała.

– Do licha – zaklął Roland pod nosem. – Już siódmy raz. – Dokładnie rzecz biorąc, nie zaczęli od samej góry – mianowicie od King George – istniało bowiem wiele gorszych hoteli pomiędzy nim i mieszkaniem Rebeki. Na początku Roland przypuszczał, że mogą mieć trochę kłopotów z namówieniem pracowników hotelu do współpracy, zważywszy, iż nie mieli żadnego oficjalnego powodu do wypytywania, lecz obecność Evana zdawała się skłaniać każdego – od kierownika do sprzątaczki – do udzielania im pomocy. I w każdym dotychczas odwiedzonym hotelu znajdował się ktoś – mężczyzna, kobieta, młody, stary, bez znaczenia – kto podsuwał Adeptowi numer prywatnego telefonu i poufnym szeptem informował, że może później przypomni sobie więcej.

– Ale widzisz – dokończyła Sheila, oddając Evanowi kartkę papieru i uśmiechając się nieśmiało – przez ostatnie dwa tygodnie byłam na urlopie. Pozwólcie, że spytam kogoś innego.

– Dziękuję.

Na widok wdzięczności Evana oczy jej zwilgotniały i Roland musiał ugryźć się w język, żeby nie powiedzieć czegoś zgryźliwego, kiedy kobieta weszła do biura. Żywił szczerą nadzieję, że on sam nie wygląda tak sentymentalnie, kiedy Evan się do niego uśmiecha. Poważne podejrzenia, że tak było, nie poprawiły mu nastroju.

Chłopiec hotelowy niezauważenie oddalił się od marmurowego kontuaru i udał się w stronę windy. Pan Afotyk z przyjemnością dowie się, że ktoś go szuka. Pewno będzie wystarczająco wdzięczny, aby dać mu kolejną porcję. A następna porcja, chłopcu hotelowemu zabłysły blade oczy, starczy mu na kilka kolejnych dni odlotu.

– Jack. – Policjantka Patton trąciła łokciem swego kolegę. – Tych dwóch przy recepcji.

– To oni – rzekł mężczyzna. – Opis zgadza się co do joty.

Ruszyli w ich stronę.

– Evan.

Evan podniósł wzrok. Dotychczas śledził wzory na marmurze, głaszcząc opuszkami palców chłodny kamień.

– Wydaje mi się, że mamy kłopoty. – Zbyt wielu policjantów przez zbyt wiele lat spędzonych na ulicy, podchodziło do Rolanda, aby muzyk nie potrafił się zorientować, kiedy przedstawiciele prawa zmierzają wyraźnie ku niemu. Mężczyzna i kobieta, którzy się zbliżali, nie sprawiali wrażenia rozgniewanych, niemniej nie wyglądali również na zadowolonych.

– Czy możemy z panami zamienić kilka słów? – Nie było to zupełnie pytanie. Nie było to także polecenie.

Evan wdzięcznie skinął głową.

– Oczywiście.

Czując się zaszczycona, policjantka odprowadziła ich do cichego kąta. Mieli zaledwie ośmiogodzinną przerwę w służbie, zaczynali właśnie podwójną służbę z powodu tego cholernego wirusa grypowego, a Patton nie miała chęci słuchać pobłażliwych uwag jakiegoś długowłosego rozrabiaki bez względu na to, jak był ładny. Fakt, że zauważyła jego urodę oraz to, że pod wpływem spojrzenia tych szarych, burzliwych oczu serce zaczęło jej tańczyć, rozzłościł ją jeszcze bardziej.

– W Ramadzie powiedziano nam, że pokazujecie pewien rysunek. Zobaczmy go.

Roland pomyślał o reakcji, jaką prawdopodobnie by wywołał, pytając o nakaz, więc postanowił się nie odzywać i patrzył w milczeniu, jak Evan podaje rysunek.

Posterunkowy Brooks otworzył teczkę z aktami osobowymi, jaką miał ze sobą, i dwoje policjantów porównało rysunek złożony na podstawie zeznań świadków z tym nowym.

– Zgodny w dziewięćdziesięciu procentach – szepnął.

– Skąd go macie? – spytała Patton, wymachując rysunkiem.

– Narysowałem go – odpowiedział potulnie Evan.

– Ty mi nie podskakuj, gnojku – warknęła policjantka. – Ten mężczyzna jest podejrzany o morderstwo i jeśli ukrywasz jakieś informacje, trafisz za kratki tak szybko, że ci się włosy zakręcą w loczki.

Roland nie był pewny, czy Evan jest zdolny do kłamstwa, lecz sądził, że nie jest to najlepsza pora, żeby się o tym dowiedzieć.

– Dostaliśmy je z tego samego źródła co wy – oznajmił szybko. Ku jego uldze Evan milczał.

Brwi posterunkowego Brooksa uniosły się. – Ta starsza pani… – zaczął i przerwał, gdy Patton posłała mu nieprzychylne spojrzenie.

Starsza pani?, powtórzył w duchu Roland. Starsza…

– Pani Ruth. – Wyraz twarzy obu policjantów powiedział mu, że dobrze się domyśla. Spadek napięcia był niemal wyczuwalny, więc założył, że nie mają pojęcia, iż był to jedynie domysł. Policjanci nadal nie byli uszczęśliwieni, lecz nie dotykali już kajdanek.

– Nie wiem, dlaczego się do was zgłosiła – powiedziała Patton. – Bez względu na to, czy wydaje się wam, że jesteście jakąś strażą obywatelską – policjantka zgniotła w dłoni kartkę z portretem Adepta Mroku na małą kulkę – trzymajcie się z dala od tego. Słyszycie mnie?

– Słyszymy – rzekł cicho Evan.

Kobieta skinęła głową w stronę wyjścia.

– A teraz, precz stąd!

Poszli precz.

Po wyjściu z klimatyzowanego westybulu zderzyli się ze ścianą upału, który sprawił, że w ciągu kilku sekund byli zlani potem. Spaliny tysięcy samochodów, nie mając ujścia, wypełniały powietrze szarożółtawą mgłą o gorzkiej woni. Choć dwie przecznice dalej, na Yonge Street, barwne, letnie tłumy płynęły falami w jedną i drugą stronę, tu na chodnikach panowała błogosławiona pustka.

– Nie mogę uwierzyć, że się nam udało – dziwił się Roland, kiedy zeszli po trzech niskich schodkach i oddalili się od hotelu.

Evan wzruszył ramionami i wsunął dłonie za skórzany, nabijany ćwiekami pas.

– Stanowiliśmy dla nich kłopot wiążący się z robotą papierkową, której woleliby uniknąć, więc to właśnie podkreśliłem. Światłość nie odniosłaby korzyści, gdybyśmy następnych kilka godzin spędzili w komisariacie na składaniu zeznań, w które żadne z nich nie uwierzyłoby.

Roland pokręcił głową; gdyby to zawsze było takie łatwe.

– Pozwól, że zgadnę. Nie prosisz gliniarzy o pomoc, bo żaden z nich nie ma daru Widzenia?

– Właśnie. A ci, którzy go posiadają, zostają bardzo szybko oślepieni albo zostają zmiażdżeni przez tryby mechanizmu społecznego, bo system interesuje sprawiedliwość, a nie prawda.

Głęboko filozoficzna sentencja jak na kogoś, kto dopiero co nauczył się opiekać grzanki, pomyślał Roland, opierając się ostrożnie o skrzynkę na gazety, tak żeby nie dotknąć gołą skórą rozgrzanego metalu.

– Co teraz?

– Poczekamy. Policja odjedzie, Ciemność bowiem bez trudu zdoła ujść ich uwagi, a wtedy my… – Evan umilkł, kiedy jego spojrzenie padło na gazetę.

– Wejdziemy i porozmawiamy z innymi pracownikami?

– Nie. To niepotrzebne.

Roland odwrócił się i mrużąc oczy, popatrzył na gazetę, chcąc sprawdzić, co było przyczyną tej nuty w głosie Evana. „Wzmożone wysiłki policji w pościgu za podejrzanym o morderstwo” – brzmiał największy nagłówek. To już wiemy. Zastanawiał się, jakim sposobem pani Ruth mogła opisać policji Adepta Mroku, gdy przeczytał drobniejszy tekst, prawie niewidoczny w odblasku słońca na skrzynce. Samobójstwo pokojówki w hotelu King George. Zapomniał o poprzednim pytaniu.

– On jest tutaj – rzekł Evan surowo i zimno. – Idziemy. Tu musi być jeszcze inne wejście, którego nie widzi policja przy recepcji.


– To duży hotel, Evanie. Skąd będziesz wiedział, na którym piętrze się zatrzymał? W którym pokoju?

– Skoro już wiem, że on tu jest – Adept obnażył zęby – będę umiał znaleźć jego pokój.

Odszukali boczne drzwi, odrobinę tylko mniejsze od ozdobnych, mosiężno-szklanych, olbrzymich drzwi wiodących do westybulu, i wślizgnęli się do środka, niepostrzeżenie docierając do schodów ewakuacyjnych.

– W hallu na dole wzniósł bariery ochronne – wyjaśniał Evan podczas wspinaczki – ale wątpię, czy zadał sobie trud uczynienia tego na własnym piętrze. Z pewnością zostawił ślady.

W trakcie zaglądania przez każde drzwi Roland widział w wyobraźni lepkie, podobne do smoły smugi Ciemności wdeptane w miękkie, kremowe dywany, lecz kiedy Evan wciągnął go na szóste piętro i rzekł „To tutaj” – niczego nie ujrzał. Zarówno dywan, jak i łososiowe ściany były czyste. Gdy jednak Evan odwrócił się i machnął mu dłonią przed oczami, Roland o mało nie zwrócił lunchu.

Adept szedł korytarzem zdecydowanie, a Roland podążał za nim, nie odrywając oczu od jego pleców. To, co widział kątem oczu, było wystarczająco okropne. Kiedy Evan się zatrzymał, Roland podniósł wzrok. Na drzwiach widniał mosiężny numer 666.

– Cóż, przynajmniej Ciemność ma wyczucie historii – mruknął pod nosem, zastanawiając się, czy owa liczba była zbiegiem okoliczności, żartem czy ostrzeżeniem. Gdyby oglądał w kinie, już krzyczałby: „Nie! Nie otwieraj tych drzwi!” Zza drewna i farby promieniowało – z braku lepszego słowa – zło.

Zdenerwowany, lecz nie zalękniony Roland przełknął ślinę i zwilżył wargi. Cała sytuacja wydawała się zbyt nierealna, by mogła być przerażająca.

Evan przytknął dłoń do drewna tuż nad zamkiem i drzwi otworzyły się bezszelestnie. W apartamencie zalegał mrok. Zwisał czarnymi pajęczynami z sufitu i zbierał się w lepkich kałużach na posadzce. Ściany pokryte były wielkimi płatami pleśni i Rolandowi wydawało się, że w niektórych dostrzega twarze. Słyszał szum klimatyzacji, lecz pokój nadal cuchnął stojącą wodą i czymś jeszcze gorszym.

– Nie ma go – stwierdził Evan, rozglądając powoli po apartamencie.

Roland szybko podniósł rękę, żeby zasłonić sobie oczy, gdy Evan rozjarzył się i Światłość wypaliła wszelkie ślady Mroku w pokoju. Bez względu na to, jak bardzo pragnął zakończenia tego wszystkiego, ulga z powodu przełożenia Armageddonu sprawiła, że nogi się pod nim ugięły. Wtedy usłyszał, jak winda się otworzyła i znajomy głos zabrzmiał w korytarzu.

– Na miłość boską, Jack, nie potrzebujemy wsparcia, żeby przesłuchać podejrzanego. Poza tym, jeśli spróbuje jakichś sztuczek, zastrzelę go z przyjemnością.

Teraz wpadł w przerażenie. Policję potrafił zrozumieć.

Złapał Evana za podkoszulek i przyciągnął do siebie, informując o sytuacji kilkoma specjalnie dobranymi słowami. Evan zlekceważył go, a Roland pomyślał o kilku innych znakomitych słowach, które miał ochotę powiedzieć, nawet jeśli nie miał czasu.

Evan sprawiał wrażenie spłoszonego, a głosy zbliżały się coraz bardziej. Z tego, co Roland pamiętał, szeroki korytarz prowadził prosto z pokoju do windy. Nie ma możliwości, żeby się wyślizgnąć niepostrzeżenie. Rozpaczliwie rozejrzał się po apartamencie. Sypialnia czy łazienka? Nie, będą jak w pułapce. Za meblami? Wszystkie wystarczająco duże sprzęty stały tuż pod ścianami.

Może powinni spróbować wykręcić się bezczelnością.

– Drzwi są otwarte.

W ciszy, jaka zapanowała, odgłos odpinanych kabur brzmiał nienaturalnie głośno i w sposób nie pozostawiający żadnych wątpliwości.

Może lepiej nie.

Roland wepchnął nie stawiającego oporu Evana do jedynej kryjówki, do jakiej zdążyli dotrzeć – do szafy na ubrania w pobliżu drzwi. Zamknął oczy i przez kilka sekund modlił się.

Może to i nie pomogło, lecz na pewno nie zaszkodziło.

Kiedy się uspokoiło, policjanci stali na środku pomieszczenia plecami do szafy.

– Wydaje mi się, że uciekł – powiedział cicho posterunkowy Brooks, przechylając głowę, by wychwycić najlżejszy hałas.

Roland starał się nakłonić swe serce, by przestało bić tak głośno. Wiedział, że lada chwila, lada moment te plecy w niebieskich mundurach odwrócą się i wszystko się skończy. Zostaną uznani za współuczestników morderstwa i Ciemność będzie mogła działać bez przeszkód. Nieśmiały głos w jego głowie krzyknął „Jak ci nie wstyd!” – że bardziej obchodziło go to pierwsze, lecz Roland go zignorował. Dał Evanowi sójkę w bok, ale znów nie było żadnej reakcji.

– Chyba masz rację – zgodziła się Patton. – Upewnijmy się jednak dobrze. Chodźmy.

Sypialnia. Nie mogę uwierzyć, idą do sypialni! Roland ścisnął mocno ramię Evana, a drugą dłoń przyłożył do drzwi szafy. Niewielka szpara, jaką sobie zostawił, ograniczała mu pole widzenia i choć widział, jak policjanci ruszają w kierunku sypialni, w żaden sposób nie mógł stwierdzić, czy rzeczywiście tam weszli. Z trudem czekał i obserwował, jak na jego zegarku mija piętnaście sekund – najdłuższe piętnaście sekund jego życia – po czym ruszył przed siebie, wyciągając Evana z szafy, z apartamentu i z korytarza. Nie zatrzymali się, dopóki obaj nie byli na klatce schodowej, stosunkowo bezpieczni. Żadnych strzałów. Żadnych krzyków.

Żadnych odgłosów pościgu.

Przypływ ulgi był tak silny, że nogi się prawie pod nim ugięły. Stał z zamkniętymi oczami, opierając się całym ciężarem o poręcz, i czekając, aż przestanie drżeć od szoku adrenalinowego.

– Rolandzie? Nic ci nie jest?

– Czy nic mi… – Otworzył gwałtownie oczy i przycisnął Evana do ściany, wbijając palce w jego ramiona. – Gdzie byłeś, do kurwy nędzy? Potrzebowałem cię, a ty wystawiłeś mnie do wiatru!

– Szukałem naszego nieprzyjaciela – wyjaśnił spokojnie Evan, zauważając gniew Rolanda, lecz nie próbował go uspokoić. – Sądziłem, że znalazłem ślad. Myliłem się. Dlaczego mnie potrzebowałeś?

– Podczas twojej nieobecności pojawili się gliniarze! Podobno twierdziłeś, że Ciemność potrafi się przed nimi ukryć?

Evan zdołał wzruszyć ramionami, mimo tego iż Roland go przytrzymywał.

– Widocznie porzucił osłony, kiedy odszedł. – Popatrzył łagodniej. – Dlaczego mnie potrzebowałeś? – powtórzył cicho.

Głos Rolanda był przenikliwy i odbijał się od ścian klatki schodowej niczym rój rozgniewanych pszczół.

– Chciałem, żebyś nas stamtąd wyprowadził!

– Ale ty to zrobiłeś. – Evan wyciągnął ręce i nakrył nimi dłonie Rolanda. – Dziękuję ci. – Uśmiechnął się.

Roland usiłował szybko cofnąć ręce, lecz go nie posłuchały. Wyczuwał żar skóry Evana przez cienką bawełnę podkoszulka. Ciepło zaczęło rozchodzić się po jego ciele, sprawiając, że zaschło mu w ustach i zaparło dech w piersi. Przesunęło się niżej, rozniecając podobny żar.

– Evanie, ja… – Nie wiedział, co chce powiedzieć. Potrafił tylko bezradnie wpatrywać się w puls na złotej szyi, obawiając się spojrzeć Evanowi w oczy.

– Nigdy nie jest wstydem kochać ani też pragnąć kochać – rzekł cicho Evan, unosząc ręce i uwalniając dłonie Rolanda. – Nie ma również niczego złego w pragnieniu bez zaspokojenia, jeśli nie ma się takich skłonności. – Uniósł brew. – Choć twoje ciało może próbować przekonać cię, że jest inaczej.

Roland poczuł, że uszy mu czerwienieją, bo spojrzawszy na krocze dżinsów, przekonał się, że reakcja ciała była aż nazbyt widoczna. Ciało jest chętne, ale duch wysiada.

– Fakt, że jestem obiektem pożądania, nie rani mych uczuć ani nie jest dla mnie obrazą. – Evan znów się uśmiechnął, lecz dużo delikatniej, bez uprzedniego płomiennego żaru. – Prawdę powiedziawszy, wręcz przeciwnie.

Zwilżywszy wargi, Roland zdołał się uśmiechnąć i powoli opuścił ręce.

– Pragnę jedynie walić twoją głową w ścianę. – Głos mu trochę drżał, ale nie tak bardzo, by to przeszkadzało. – Zrzuciłeś na mnie ciężar ratowania naszej skóry.

Evan odsunął gęstwinę włosów z oczu.

– A ty nie zawiodłeś mojej wiary w ciebie – zauważył. Wiedział, że Roland pragnął udawać, przynajmniej zewnętrznie, że nic się nie stało, i szanował tę potrzebę.

– Cóż – Roland uniósł podbródek i wyprostował się – chodźmy stąd, zanim gliny zechcą przeszukać klatkę schodową. – Evan skinął głową i Roland zaczął schodzić z szóstego piętra. Zastanawiał się, czy Evan wiedział, jak bliski był tym razem odrzucenia dwudziestu ośmiu lat społecznego i seksualnego uwarunkowania. Evan twierdził, że nie ma również niczego złego w pragnieniu bez zaspokojenia. Miał nadzieję, że Adept ma rację; mógł pogodzić się z pragnieniem, ale zaspokajanie może okazać się ponad jego siły. Z drugiej strony mniej niż dobę temu zaprzeczał także tej żądzy. Czy to oznacza, że za dwadzieścia cztery godziny…

Mężczyzna w średnim wieku, ubrany w kombinezon mechanika, wyszedł z drzwi awaryjnych na czwartym piętrze i poczłapał na górę, mijając Rolanda i Evana. Kiedy znajdował się na granicy zasięgu słuchu, najwyraźniej celowo wyszeptał tak, by go usłyszano:

– Cholerni pędzie na schodach.

Jeśli miał coś jeszcze do dodania, jego słowa utonęły w śmiechu Rolanda.

Загрузка...