Rozdział dwunasty

– Rolandzie? To ty?

– Tak, to ja, wujku Tony. – Roland wszedł po czterech schodkach wiodących na półpiętro i zajrzał do kuchni. – Co robisz dziś w domu? Warsztat zamknięty?

– Nie. Twoją ciotkę znów wczoraj w nocy rozbolały plecy i muszę zawieźć ją do lekarza o jedenastej. Znalazłeś sobie nową dziewczynę? Zauważyłem, że ostatnio kilka razy nie nocowałeś w domu.

Zielone oczy, włosy czarne jak heban i smukłe, muskularne ciało spowite w atłas.

– Nie. To tylko ta praca, o której ci wspominałem.

Tony zmarszczył czoło i zamknął książkę, stukając w okładkę opuszkami palców.

– Chyba się nie zamieszałeś w jakieś nielegalne interesy?

– To nic nielegalnego, wujku. – Roland poczuł, jak kąciki warg podjeżdżają mu do góry, jakby chciał się uśmiechnąć. Nie mógł się powstrzymać, żeby nie dodać: – Można bez wahania powiedzieć, że jestem po stronie Światłości.

– Po stronie światłości – parsknął Tony. Przyjrzał się bratankowi zmrużonymi oczami. – Niemniej wygląda na to, że dobrze ci to robi. Spoważniałeś trochę.

Roland westchnął. Nie zauważył tego. Z maleńkiego lustra w łazience spoglądała na niego ta sama twarz co zawsze – gdyby pominąć świeże draśnięcie spowodowane zwracaniem większej uwagi na profil w trakcie golenia. Dość miał już słuchania, jak bardzo wydoroślał, bo nie uważał się wcześniej za szczególnie dziecinną osobę.

– Lepiej już pójdę. Wpadłem tylko, żeby się przebrać.

– Zaczekaj chwilę. – Tony odchylił krzesło do tyłu i wziął ze stołu kopertę. – To przyszło do ciebie wczoraj. Wygląda, że od twojej śpiewającej przyjaciółki. – Podał mu list.

– Na to wygląda – przyznał Roland, spojrzał na stempel z Tulsa w Oklahomie i schował wąską kopertę do tylnej kieszeni dżinsów. – Przekaż cioci Sylvii, że życzę jej powrotu do zdrowia.

– Wrócisz dziś do domu na noc?

– Nie wiem.

– W każdym razie spróbuj się trochę przespać. Strasznie kiepsko wyglądasz.

Roland zatrzymał się na schodach i rzekł do wujka:

– Sądziłem, że twoim zdaniem ta praca mi służy.

– To, co kryje się we wnętrzu człowieka, nie ma nic wspólnego z tym, ile śpi.

Banał godny Evana, pomyślał Roland, i powiedział:

– Mówisz, jakbyś rozmawiał z jednym z moich przyjaciół. – Pomachał ręką i podszedł do drzwi.

– Zdaje się, że znalazłeś sobie mądrzejszych przyjaciół! – zawołał do niego Tony.

Roland roześmiał się i wciąż się uśmiechał, kiedy wsiadł do metra i wrócił do śródmieścia.

– Daru musi być nadal w mieście. – Roland odwiesił słuchawkę i pokręcił głową. – Tym razem rozmawiałem z automatyczną sekretarką, a nie z żywą osobą, ale wiadomość była ta sama. Oddzwoni po powrocie. Jest siedemnaście po dziewiątej. Zaczynam podejrzewać, że ta kobieta wyłącznie pracuje.

– Jej praca jest ważna – zauważył Evan. – Daru bez przerwy walczy z Ciemnością, dzisiaj musiało jej się powieść lepiej niż nam.

Tego dnia niczego nie dowiedzieli się o miejscu, gdzie Adept Mroku zamierzał otworzyć bramę. Przez cały ten długi i nużący dzień absolutnie nic nie zdziałali.

– Może moglibyśmy chronić osobę, która ma zostać poświęcona. – Roland wziął ananasową bułeczkę, którą Rebecca przyniosła z pracy, aleją odłożył. Wcale nie czuł głodu, jego umysł ciągle pracował. Poświęcenie. Ofiara. Trup.

– Jak? – oparł Evan, gładząc rękami włosy, które nie chciały leżeć na bokach. – Ma do wyboru pełne miasto ludzi. Jego jedynym kryterium jest niewinność. – Obaj mężczyźni spojrzeli na Rebeccę, która krzątała się po maleńkiej kuchni, szykując herbatę. – Ona jest jedyną osobą, którą potrafię na pewno obronić – dodał ciszej.

– Więc możemy tylko czekać?

– Czekać, aż on zacznie i mieć nadzieję, że zdołam go powstrzymać, zanim skończy. Tak.

– Czy będziesz mógł ocalić… – Roland umilkł na widok cierpienia w oczach Evana.

– Zrobię wszystko, co w mojej mocy, ale… – Teraz Evan cichł powoli.

– Musi być coś, co moglibyśmy zrobić! – Roland uderzył z całych sił pięścią w kanapę. Harfa pod oknem zabrzęczała cicho niczym echo jego emocji.

Rebecca postawiła imbryk na stole.

– Moglibyśmy spytać o to panią Ruth. Ona wie wszystko.

Wcale w to nie wątpię, pomyślał Roland, przypominając sobie bezdomną kobietę pochylającą się nad nim, kiedy ocknął się w zaułku. Podniósł ręce.

– Gotów jestem spróbować. Lepsze to od siedzenia i czekania.

– Doskonale – zgodził się Evan, z wyraźnym wysiłkiem powstrzymując ręce od drżenia. – Pójdziesz porozmawiać z panią Ruth, która jest co najmniej mądrą kobietą, a ja zostanę tu w razie, gdyby Mrok ruszył do ataku, nim otrzymasz odpowiedź. Bo tu, w tym zaciszu, mogę najlepiej bronić mojej Pani. Nie dostanie jej, choćby nie udało mi się dokonać niczego więcej. – Zostaniesz ze mną, Pani?

Rebecca przeniosła wzrok z Rolanda na Evana i zmarszczyła czoło. Obawiała się, że pani Ruth może nie zechcieć rozmawiać z Rolandem, jeśli przyjdzie sam. Staruszka potrafiła być bardzo nieuprzejma. Jednak Evan chciał, żeby została, potrzebował jej, choć nie bardzo rozumiała, dlaczego.

– Jeśli Roland pamięta drogę – postanowiła wreszcie.

– Pamiętam, dziecino. – Podniósł Cierpliwość, oznajmił harfie, że wróci – odpowiedziała żałosnym ćwierknięciem, lecz wydawała się godzić z jego odejściem – i podszedł do drzwi.

– Zaczekaj! – Rebecca chwyciła słodką bułeczkę, przebiegła przez pokój i wcisnęła mu ją do rąk. – Czasami pani Ruth jest milsza, kiedy jej się coś przynosi.

– Dzięki, dziecino. – Mrugnął do niej, skinął głową Evanowi i wyszedł. Nie było potrzeby, żeby któreś z nich zalecało mu ostrożność.

Roland pojechał tramwajem do Spadiny, a potem autobusem na północ wzdłuż Spadiny do Bloor. Trzy roześmiane i rozgadane młode kobiety, które wsiadły do autobusu, rozpromieniły pojazd swą obecnością, pulchne niemowlę w nosidełku uśmiechnęło się błogo do niego. Zobaczył, jak nastolatek z zielonym irokezem ustępuje miejsca objuczonej zakupami starszej kobiecie o orientalnej urodzie, i doszedł do wniosku, że świat mimo wszystko jest wart ocalenia. Kiedy nucił cicho do taktu kołysania autobusu, nawet świadomość, że dzisiejszej nocy Ciemność może zgładzić następną osobę, nie mogła zepsuć mu humoru. Ostatnio dość przebywał w Mroku. Miał zamiar cieszyć się odrobiną Światłości.

Z powodu korków na drodze cieszył się nią trochę dłużej, niż zamierzał. Równie dobrze mógł pójść pieszo. Teraz już wiadomo, dlaczego bohaterowie nie korzystają ze środków komunikacji miejskiej, pomyślał, przyłączając się do tłumu kłębiącego się przy tylnych drzwiach. Dzień był upalny, czuć to było w autobusie; jedna z pasażerek miała przy sobie pakunek ze świeżymi rybami. Następnym razem pójdę pieszo. W porównaniu z tym spaliny na Bloor Street pachniały niczym wiatr za miastem.

Na straży przy krzakach bzu stał tylko jeden wózek i Rolanda ogarnęły złe przeczucia. Przyklęknął i wsunął głowę do liściastego tunelu. W środku pachniało zbyt przyjemnie, aby pani Ruth była w domu.

Nie było jej tam.

Jednakże pośrodku placyku, gdzie bezdomna kobieta zwykle siadywała, sterczał wbity w ziemię obdarty z kory patyk, na którym powiewał szary proporzec. Roland schylił się i zdjął go.

– Rachunek z Dominionu? – zdziwił się i odwrócił karteczkę.

Po drugiej stronie ledwo widać było wypisane bladym ołówkiem na wiotkim i wybrudzonym papierze słowa: „Kto wzniósł bariery?”

Rzeczywiście, kto? – pomyślał Roland i zmarszczył czoło. Ciekaw był, czy pani Ruth zawsze zostawiała tajemnicze wiadomości, kiedy wychodziła, czy miała to być konkretna odpowiedź na pytanie, które chciał jej zadać.

Co teraz mamy robić?

Kto wzniósł bariery?

Doszedł do wniosku, że nie była to najlepsza odpowiedź.

Wepchnął papier do kieszeni, wyczołgał się spod bzów i wstał, nie zważając na spojrzenia ciekawskich przechodniów. Pojazdy wlokły się po Bloor nieprzerwanym strumieniem, nie dając powodów do przypuszczeń, że od czasu, gdy wysiadł z autobusu, korek na Spadinie znikł w cudowny sposób. Zerknął na zegarek i westchnął. Dziesiąta trzydzieści trzy. Dlaczego ci wszyscy ludzie nie byli w domu ze swymi rodzinami?

Szybko rozejrzę się po sąsiedztwie. Nie mogła odejść daleko, bo zostawiła połowę swego doczesnego majątku.

Daru zachowywała pozory do chwili, gdy zamknęły się za nią drzwi windy, oparła się wtedy ciężko o pokrytą graffiti ścianę. Nie przypominała sobie, kiedy ostatni raz tak rozpaczliwie tęskniła za gorącym prysznicem. Odrzuciwszy warkocz przez ramię, spojrzała na zegarek. Siedemnaście po jedenastej. To wszystko wyjaśnia. Nie powinna była pozwolić, żeby pani Singh namówiła ją na trzecią kawę.

Podczas gdy winda ze zmęczonym pomrukiem przemierzała pozostałe dziewięć pięter, Daru obliczała, ile czasu zajmie jej dostanie się z korytarza między Jane i Finch, gdzie się znajdowała obecnie, do mieszkania Rebeki w śródmieściu. Przynajmniej tam późna godzina będzie działała na jej korzyść; o tej porze w czwartek aleja powinna być pusta. Pewnie jednak przyjadę za późno, żeby w czymkolwiek pomóc. Czasami odnosiła wrażenie, że na tym polegało jej życie – na chodzeniu za Ciemnością, zbieraniu resztek i próbach ich składania.

Mimo to nie żałowała, że postanowiła nie przerywać pracy, zamiast poświęcić cały czas Evanowi. Ludzie polegali na niej. Nie bezimienne masy ludzkości, ale pojedynczy ludzie. Potrzebowali jej i nie chciała zawieść ich zaufania. Małe bitwy często decydują o losach wojny, jak zawsze powiadał jej wuj Devadas.

Winda zatrzymała się ze zgrzytem na parterze. Drzwi rozsunęły się i zamknęły, chowając napis: „Tony kocha Shelley, Annę, Rajetę i Grace”.

Obrotny chłopiec z tego Tony’ego, – pomyślała Daru, idąc przez kiepsko oświetlony hall. Połowa żarówek była znów potłuczona i Daru zapamiętała sobie, żeby następnego dnia zadzwonić do dozorcy budynku. Oderwała taśmę izolacyjną od zamka, przywracając mu normalne funkcjonowanie. Drzwi zamknęły się za nią z satysfakcjonującym trzaskiem. Wszyscy „narzeczeni”, którzy nie zdążyli się zjawić, mogli teraz nocować na śmietniku.

Zostawiła samochód pod jedyną świecącą latarnią na parkingu dla gości, jak zawsze biorąc pod uwagę, że może go już nie ujrzeć. Podziemny parking był umiarkowanie bezpieczniejszy – jeśli drzwi w ogóle działały – lecz Daru ostatnio trzymała się z dala od garaży w piwnicach.


Po naciśnięciu na gaz kilka razy, by stary samochód zrozumiał, że to nie żarty, obróciła kluczyk w stacyjce… i nic.

– Nie bądź śmieszny – rzekła, próbując jeszcze raz z takim samym skutkiem. – Akumulator nie mógł jeszcze się wyczerpać. – Podniosła maskę i wysiadła, by zobaczyć, co się stało. Zrobiła tak dlatego, że nie cierpiała bezczynności, a nie dlatego, że wiedziała, czego szukać.

Akumulator się nie wyczerpał – po prostu go nie było.

Ojciec Daru, który kurczowo trzymał się tradycji hinduskiego stylu życia tak mocno, jak to było możliwe, zawsze obawiał się, że jego córka zarazi się manierami i moralnością ludzi, z którymi pracuje. Manier i moralności nie nabyła, lecz w ciągu lat zgromadziła bogate słownictwo, które by mu się nie spodobało. Skorzystała z niego teraz, zaczynając od angielskiego i przechodząc do francuskiego, hindu, portugalskiego, koreańskiego i do trzech słów, jakie znała po wietnamsku; słowa te były biologiczną niemożliwością w odniesieniu do samochodu, ale znacznie poprawiły jej humor.

Znów spojrzała na samochód. Dwadzieścia siedem po jedenastej. Komunikacja miejska kursowała do północy. Przerzuciła torebkę przez ramię i poszła na przystanek autobusowy. Zanim do niego dotarła, autobus minął ją z hukiem.

Przypomniała sobie kilka wyrażeń, których zapomniała przy samochodzie, jak również powtórzyła pod nosem ulubioną wiązankę. W złym nastroju czekała na następny autobus, który miał przyjechać według rozkładu za dwadzieścia minut.

Wydawało się, że mrok nocy zgęstniał.

Zaledwie tydzień temu Daru zrzuciłaby winę na swą wyobraźnię. Teraz wiedziała, że to nie złudzenie. Musnął ją ciepły podmuch wiatru. Wyczuła w nim znajomy, słodkawy zapach. Rozejrzała się wokół i zauważyła czerwone światełko na krawędzi cienia rzucanego przez blok mieszkalny. Panowała tam zbyt głęboka ciemność, by przeniknąć ją wzrokiem, lecz kiedy się wpatrywała, światło przesunęło się o dwie stopy w prawo, nasiliło się na chwilę, i znów przesunęło o dwie stopy.

Było ich trzech.

Mogła stać nieruchomo i sądzić, że jej nie dostrzegli. Byłoby to jednak głupie mniemanie, bo na ich widok ciarki ją przechodziły po plecach.

Mogła spróbować ucieczki do samochodu, mogła zamknąć drzwi i łudzić się nadzieją, że światło na parkingu ich odstraszy. Byłaby to daremną nadzieja.

Gdyby nie naprawiła zamka w hallu, mogłaby wrócić do pani Singh i poprosić o pomoc. Nie żałowała tego jednak, bo skoro ona nie mogła wejść, nie mogli wejść także ci trzej, którzy ją obserwowali.

Pozostanie na przystanku oznaczałoby jedynie, że łatwo zagrodzą jej drogę ucieczki.

Wyprostowała się i poszła chodnikiem w stronę odległych świateł dużego skrzyżowania. Przypuszczała, że gdzieś w głębi czuła strach, lecz gniew był jedynym uczuciem, jakie do niej docierało. Gniew, że coś takiego może się w ogóle wydarzyć. Gniew, że nie potrafi zatrzymać się i walczyć.

– Hej, śliczna mamuśko!

Głos odezwał się za jej lewym ramieniem. Jak zdołali podejść tak blisko? Nie marnowała czasu na zastanawianie się. Zaczęła biec.

Światło latarni zdawało się nie sięgać do samej ziemi i Daru biegła w swoistej strefie ciemności. Stukanie obcasów o płyty chodnika niemal zagłuszało odgłos pościgu. Oszczędzała siły na bieg; w tej okolicy nikt nie zareaguje na krzyk.

Niespodziewanie, prawie tuż przed nią, wyrósł młody mężczyzna, który rozłożył obie ręce i błysnął bielą zębów w ponurym uśmiechu.

– Zabawmy się – zamruczał.

Znajdując się zbyt blisko, by go wyminąć, zepchnęła go na bok uderzeniem ramienia i wtedy zobaczyła dwóch innych mężczyzn, którzy wyłaniali się z mroku.

– Następni? – wysapała i odważyła się na szybkie spojrzenie za siebie. Wydawało się, że pierwsi trzej ją doganiają. Daru wiedziała, że powinna trzymać się głównej ulicy, lecz wiedziała, iż to niemożliwe. Wciągając wielkie hausty wilgotnego powietrza, przyspieszyła i wbiegła w ciemny zaułek między dwoma budynkami. Może zgubi ich w labiryncie wieżowców.

Usłyszała za plecami nieprzyjemny śmiech.

– Dlaczego uciekasz, kochanie? Wiesz, że ci się to spodoba.

Skręcała to w jedną, to w drugą stronę, lecz nie mogła zgubić bandytów, których było coraz więcej. Słyszała echo, które odbijało się od bloków, i wiedziała, że wcześniej czy później, zmęczona i zdezorientowana, skręci w niewłaściwą uliczkę, a wtedy…

Sapiąc ciężko, oparła się o betonową ścianę i próbowała złapać oddech; wytężała słuch, by z odgłosów pościgu rozpoznać kierunek, z którego nadchodziło bezpośrednie zagrożenie. Stamtąd – z zaułka z prawej strony. I…

Och, dobry Boże, z lewej też!

Wyprostowała się i przygotowała na to, by najpierw rozłożyć na łopatki kilku z nich.

– Te, lalka.

Rozpaczliwie powstrzymała się od krzyku i odwróciła się gwałtownie. Za jej plecami pulchna bezdomna kobieta wskazywała na swój wypakowany wózek.

– Właź.

– Co?

– Właź do środka. Do wózka.

– Pani Ruth?

– Może chcesz paść ofiarą zbiorowego gwałtu?

Daru weszła jakoś do wózka. Jakimś cudem. Szmaty i różności, które wypychały jego druciane boki, stanowiły jedynie kamuflaż – środek był pusty. Daru podciągnęła kolana pod brodę i objęła nogi rękami; zerknęła na patrzącą spode łba bezdomną kobietę.

– Dlaczego… – zaczęła.

– Cicho, dzidzia – rzekła spokojnym tonem pani Ruth i narzuciła Daru na głowę kilka szmat.

Odgłos szybkich kroków mijających ją z lewej strony.

Odgłos szybkich kroków mijających ją z prawej strony.

Wózek ruszył z miejsca, protestując przeraźliwie.

– Gdzie – powiedziała Daru.

Pani Ruth poklepała stanowczo stertę szmat na wierzchu.

– Cicho, lalka – powtórzyła.

Rebecca ziewnęła i zasłoniła twarz ramieniem, usiłując ułożyć się wygodnie na kanapie.

– Pani. – Głos Evana zdawał się dochodzić z bardzo daleka. – Dlaczego nie pójdziesz do łóżka?

– Bo zamierzam ci pomóc – wyjaśniła Rebecca, znów ziewając. Podniosła się do pozycji siedzącej i odwróciła do Evana, który stał przy oknie. – Będziemy razem bić się z Ciemnością.

Uśmiechnął się i podszedł, by odgarnąć jej z twarzy splątane kosmyki włosów – Kiedy Ciemność… – zaczął, lecz Rebecca zacisnęła mocno palce na jego nadgarstku, przerywając mu w pół zdania.

– Spójrz! – Wolną ręką wskazała białą mgłę, która sączyła się przez otwarte okno.

Evan zmarszczył czoło, lecz powstrzymał się od użycia mocy. Cokolwiek to było, nie należało do istot Mroku.

Mgła przybrała postać wysokiego mężczyzny o długich, kędzierzawych włosach i dużych dłoniach robotnika.

– Iwan? – Rebecca wybałuszyła oczy. – Co ty tu robisz?

Evan także go poznał. To był ten duch, który go sprowadził ze Światłości.

– Iwanie? Dlaczego nie chcesz ze mną rozmawiać?

– Nie sądzę, żeby mógł, Pani. Odszedł daleko od miejsca, do którego jest przywiązany, i nie ma siły mówić.

– Ale dlaczego? Nigdy nie opuszcza miasteczka uniwersyteckiego. Nigdy. Nie przypuszczałam, że w ogóle może.

– Pani, czy w pobliżu miejsca, gdzie mieszka ów duch, jest jakaś duża, otwarta przestrzeń? – Wiedział, że tak jest, zanim Rebecca odpowiedziała, bo Iwan rozpłynął się zupełnie i kolumna mgły zaczęła wirować.

– Aha. Jest takie duże, okrągłe pole w samym środku. Czy to tam, Evanie? Czy Mrok jest tam?

– Tak, Pani, tak sądzę. – Nachylił się i ucałował ją szybko, oczy mu rozgorzały bitewnym blaskiem. Przybędzie, zanim rozpocznie się składanie ofiary, zanim szala się przechyli. Tym razem Mrok nie ucieknie!

– Evanie, ja też chcę iść!

– Przykro mi, Pani, lecz z powodu mojego sposobu podróżowania nie mogłabyś dotrzymać mi kroku.

– Mogłabym – zaprotestowała Rebecca, zeskakując z kanapy. – Mam buty do biegania! – Zapłakała w nagle opustoszałym mieszkaniu.

Małe ciało, utrzymywane nad trawą przez smugi Ciemności, unosiło się w powietrzu. Za ciałem stał mężczyzna, który z uśmiechem wznosił lewą rękę nad głowę. W tej ręce trzymał zakrzywione ostrze czarnego sztyletu.

Evan nie marnował czasu na subtelności. Zgromadził swą moc i strzelił potężnym promieniem czystej Światłości prosto w pierś mężczyzny.

Wstrząs odrzucił go do tyłu i przewrócił na ziemię. Evan na chwilę oślepł od nagłego wybuchu energii, jaki nastąpił po jego ciosie.

Adept Mroku wybuchnął śmiechem.

– Piękny głupcze – zadrwił.

Evan uświadomił sobie, że głos dobiega z odległości jakichś dwudziestu stóp na lewo od…

– Złudzenie! – krzyknął przejmująco i spróbował skupić wzrok.

– Nie. Zwierciadło. Pokazało ci to, co chciałeś ujrzeć, i odbiło energię z powrotem do ciebie. Zużyłem na nie większość swej mocy i byłbym teraz dla ciebie łatwym łupem, gdybyś mógł cokolwiek mi zrobić. Bardzo łatwo odgadnąć zamiary Światłości. Postąpiłeś dokładnie tak, jak się spodziewałem, choć miałem nadzieję, że użyjesz całej mocy i sam się unicestwisz. Oszczędziłbyś mi kłopotu ze zniszczeniem ciebie, kiedy już skończę swoje zadanie.

Evan podniósł się na nogi i zrobił dwa chwiejne kroki w kierunku głosu. Ledwo widział niewyraźną sylwetkę wśród gwiazd, które wciąż mu tańczyły przed oczami.

Miejskie zegary wybiły północ.

– Za późno – szydził Adept Mroku.

W tym momencie Evan odzyskał wzrok.

Ujrzał nie więcej niż czteroletnią dziewczynkę o kędzierzawych włosach, która leżała na środku trawnika na rondzie Kings College. Ujrzał, jak czarny nóż dotyka jej gardła. Zobaczył krew na trawie.

Szala się przechyliła.

Evan krzyknął z bólu, osunął się na kolana i skulił. Wyczuł zbliżający się Mrok i wstał z wysiłkiem, by popatrzeć mu w twarz.

– Piękny głupcze – powtórzył Adept Mroku. Moc, jaką teraz posiadał, wyostrzyła jego rysy.

Czarny bicz rozciął skórę na ramieniu, którym Evan zasłonił twarz, potem skórę na boku. Smagał mu nogi kreskami bólu i rozrywał bariery ochronne na strzępy.

– Zwyciężyłem – zamruczał Mrok.

Czarny piorun trafił Evana prosto w pierś i wyrzuciłby go z trawnika, gdyby Adept nie zderzył się z pniem młodego dębu i nie ześlizgnął po nim na ziemię. Leżał bezwładnie i zbierał resztki sił, jakie mu zostały. Był wyczerpany i zbolały. Kiedy już sądził, że zdoła uchwycić się drzewa i nie krzyknąć przy tym, wsparł się na dębie jak na lasce i wstał. Natrafił dłonią na siłę żywego drzewa, która biła z korzeni tkwiących głęboko w ziemi i ku swemu zdumieniu poczuł, że owa siła płynie i go przepełnia. Choć nie było wiatru, zaszeleściły liście nad jego głową i na wszystkich dębach okalających rondo. Drzewa ruszyły do boju po stronie Światłości.

Nie było to wiele w porównaniu ze wsparciem, na jakie mogła liczyć Ciemność teraz, gdy ofiara zmieniła układ sił, lecz Evan przyjął ich pomoc z wdzięcznością. Uniósł głowę i z jego złożonych rąk trysnęło światło.

– Ty chyba rzeczywiście jesteś zbyt głupi, by wiedzieć, kiedy przegrałeś – przemówił Adept Mroku, zbliżając się niespiesznie. – Jeśli się poddasz, jutro jeszcze będziesz istnieć i zobaczysz, jak świat ga… Cholera! – Przez krótką chwilę z twarzą wykrzywioną bólem patrzył na kikut swej ręki, która jednak odrosła. Adept Mroku uniósł ją i wycelował w Evana.

Evan odparował pierwszy cios, potem drugi. Trzeci cios trafił go w głowę, snop światła zamigotał. Czwarty cios zbił go z nóg i smuga światła zgasła.

– Co się dzieje na rondzie Kings College? – spytała posterunkowy Patton swego kolegi.

– Fajerwerki – odpowiedziała dyspozytorka. Przez radio wyraźnie było słychać zmęczenie w jej głosie. Z powodu grypy cała policja pracowała po godzinach. – Dwa doniesienia o fajerwerkach i jedno o jakimś pomyleńcu ze świetlnym mieczem.

Posterunkowy Brooks wyszeptał bezgłośnie: Luke Skywalker? ale Patton wzruszyła ramionami.

– Już jedziemy – westchnęła.

Adept Mroku rozsunął palce i popatrzył przez nie na Evana, który leżał w trawie i dyszał.

– Powinieneś był uciec, kiedy miałeś okazję – oświadczył i zatoczył się do tyłu, gdy coś twardego uderzyło go w żołądek, pozbawiając tchu i przewracając na plecy.

– Nie rób mu więcej krzywdy! – wrzasnęła Rebecca, kiedy stanęła nad Evanem.

– Och, zrobię mu krzywdę – wysapał Adept, siadając i otulając się wściekłością jak peleryną. – Jednak najpierw skrzywdzę ciebie.

Podniósł rękę, by zadać cios, i nagle stwierdził, że spowija go mgła – mgła, która gęstnieje i rzednie, w nie wyjaśniony sposób przesłaniając mu oczy i uniemożliwiając atak. Z pomrukiem uderzył więc w mgłę.

– Nie możesz mnie skrzywdzić – szepnęła mgła i dwoje bladych oczu spojrzało mu prosto w twarz. – Ja już nie żyję.

– Mylisz się – ostrzegł Mrok. – Bardzo się mylisz. Wszakże zgładzenie was teraz byłoby dla was zbyt dobre – Uśmiechnął się. – Żyjcie. Żyjcie ze świadomością poniesionej klęski, gdy jutro brama się otworzy i bariery runą. Po co miałbym zapewniać wam lekką śmierć, gdy przez następną dobę sami będziecie zadawać sobie katusze okrutniejsze od moich. – Zniknął, jego śmiech zmieszał się z dźwiękiem odległych syren.

– Evanie – załkała Rebecca – on już sobie poszedł. Co mam teraz zrobić?

Adept słyszał ją jakby z wielkiej odległości. Nie miał dość sił, by jej odpowiedzieć. Poczucie klęski nie pozwalało mu też spojrzeć jej w twarz.

– Evanie? – Dotknęła rozdartego rękawa jego podkoszulka. Na całym ciele miał rany i rozległe sińce, lecz zamiast krwi każda rana broczyła światłem. – Evanie? Musisz wstać!

– On nie może, Pani.

Na dźwięk tych słów Rebecca szybko się odwróciła i rzuciła w ramiona trolla.

– Och, Lanie, nie wiem, co mam robić! – zawołała.

Lan objął ją tylko i w milczeniu głaskał po plecach.

– On jest ranny. Poważnie ranny.

– Wiem, Pani. Wyczułem jego cierpienie. Dziewczyna pociągnęła nosem i wytarła oczy brzegiem podkoszulka.

– Jedzie policja – stwierdziła.

– Zabiorą go od ciebie.

– Naprawdę?

– On nie jest z tego świata. Pozwól mi, Pani, zabrać go w bezpieczne miejsce, bo mam wobec niego dług.

– Tak. Tak. – Rebecca odsunęła się od trolla i podnosząc głowę, popatrzyła na niego. Łzy wciąż spływały jej po policzkach. – Ty go weź, bo dla mnie jest za ciężki, a ja opowiem policji, co się wydarzyło. Daru mówi, że gdybym miała kłopoty, mam iść na policję. – Kiedy samochód patrolowy zajechał z rykiem i błyskiem świateł, odwróciła się i wyszła mu na spotkanie.

Lan zabrał Evana. Nie mów im o Evanie. Rebecca starała się trzymać tę informację z dala od innych strzępków i kawałeczków, lecz drzwi samochodu zatrzasnęły się z hukiem, ludzie zaczęli krzyczeć i poczuła, że wszystko jej się miesza. Potknęła się o małe, prawie niewidoczne w nocy zwłoki i Ciemność, która je otaczała, omal nie zwaliła jej z nóg. Ofiara. Kilka strzępków i kawałków uciekło jej i dziewczyna krzyknęła.

Posterunkowy Patton wytężyła wzrok, by dostrzec, co się dzieje na ciemnym środku zieleńca.

– Ładnie wyglądają – mruknęła, wskazując głową staromodną latarnię uliczną – ale dają bardzo mało światła.

Posterunkowy Brooks mocniej uchwycił pałkę.

– Ktoś się zbliża. Jakby… – Przerwał. Sądząc po odgłosach, było to cierpiące dzikie zwierzę, lecz poruszający się cień wyglądał jak człowiek. – To dziewczyna – dodał kilka chwil później.

– Nie byle jaka dziewczyna. – Posterunkowy Patton wyszła naprzód i Rebecca wpadła jej w objęcia, zmuszając ją do cofnięcia się o krok, bo inaczej obie przewróciłyby się na ziemię.

– On ją zabił! On ją zabił! – szlochała, ściskając kurczowo policjantkę. – To była tylko mała dziewczynka, a on ją zabił. Teraz jest już za późno, a on uciekł! – Ostatnie słowo przeszło w rozpaczliwy lament.

Przy drugim zdaniu posterunkowy Brooks wezwał posiłki przez radio. Przy trzecim zapalił reflektory i oświetlił całe rondo i park pośrodku. Przy czwartym był w połowie drogi do małego ciała, które leżało na trawie.

Posterunkowy Patton zdjęła uczepione jej ramion palce Rebeki, nieco zdumiona siłą, jaką musiała w to włożyć, i utuliła zalęknioną dziewczynę w objęciach.

– Kto ją zabił? – spytała, przekrzykując syreny dwóch nadjeżdżających samochodów. – Kto?

Uciekając od hałasu i zamieszania, Rebecca przycisnęła głowę do jej piersi i załkała. Chciała do domu.

– Rebecco? Rebecco!

– Roland? – Rebecca podniosła szybko głowę, wyrwała się z objęć policjantki i takim samym rozpaczliwym ruchem wpadła w jego ramiona.

Roland jakimś cudem utrzymał się na nogach.

– Cii, dziecino, cii. Jestem przy tobie. – Przesunął się z nią na bok, tak że stanęli na trawie. Rękami gładził Rebeccę uspokajająco po plecach. Chciał jej zadać milion pytań, lecz szeptał tylko słowa otuchy w kędzierzawe włosy i był opoką, na której mogła się wesprzeć. Wkrótce stanowili jedyną wysepkę spokoju wśród reflektorów, syren oraz mężczyzn i kobiet, którzy nie mieli pojęcia o grozie, na jaką się przypadkiem natknęli.

Nikt nie zauważył, że zieleniec powiększył się o jeden dąb. Nikt też nie zauważył, że kiedy wrzawa ucichła, drzewa już nie było.

– Byłem przy niej z powodu tego, co zdarzyło się zeszłej nocy – zeznawał później Roland na komisariacie. Uwierzcie mi, mówił jego głos, każde słowo pobrzmiewało szczerością. Miał nadzieję, że nie przesadza. Nie był pewny, co może osiągnąć bez Cierpliwości i harfy.

Skinienie głów.

– Sądziłem, że jest bezpieczna w mieszkaniu. – Tak sądził. – Poprosiła, żebym poszedł na Bloor przynieść kilka rzeczy. – Co się zgadzało. – Tamtejszy Dominion jest otwarty przez całą dobę. – Co było prawdą, chociaż tam nie poszedł. – W drodze powrotnej usłyszałem syreny i zobaczyłem światła, więc poszedłem sprawdzić, co się dzieje. – Biorąc pod uwagę to, co mu przychodziło do głowy podczas szalonego biegu, bo rozumiał, czym są naprawdę „fajerwerki”, i wiedział, do czego jest zdolna Ciemność, niemal z ulgą przyjął to, co zastał na miejscu. – Nie mam pojęcia, co ona tam robiła.

– Poszłam za nim. – Rebecca wyszeptała pierwsze sensowne słowa od chwili, gdy Roland pojawił się na rondzie. – Mam buty do biegania i poszłam za nim.

– Za kim? – spytał detektyw z wydziału zabójstw.

Rebecca szturchnęła Rolanda głową i spojrzała na detektywa. W jej oczach widać było brak zrozumienia.

– Poszłaś za swym przyjacielem?

Wyciągnęła rękę do Rolanda. Evan był ranny.

– Tak.

Ponieważ detektywi nie wiedzieli o Evanie, zadawali niewłaściwe pytania. Rebecca mówiła tylko o tym, o co ją pytano; poza tym policjanci, patrząc na jej odpowiedzi przez pryzmat kategorii, do jakiej ją zaszeregowali, nigdy nie dowiedzieli się prawdy o wydarzeniach.

– Czy widziałaś, kto zabił dziewczynkę?

– Tak.

– Czy widziałaś na własne oczy, jak to zrobił?

– Nie.

– Ale widziałaś go?

– Tak.

– Jak wyglądał?

Kiedy opisała podejrzanego, którego już szukali, byli zadowoleni, uwierzyli jej i przestali zadawać pytania.

– Zostanie pani do dyspozycji policji – powiedzieli, kiedy Rebecca starannie podpisała swoje zeznania drukowanymi literami.

Roland zapewnił ich, że tak będzie.

Dopiero kiedy wracali taksówką do mieszkania Rebeki, Roland miał okazję spytać o Evana, ale nawet wtedy ledwo zdołał wykrztusić pytanie z gardła ściśniętego strachem. To niemożliwe, żeby…

– On jest ranny, Rolandzie. – Rebecca pociągnęła nosem. – Zabrał go troll Lan.

– Gdzie go zabrał, dziecino?

– Gdzieś w bezpieczne miejsce.

Roland był ciekaw, jakie miejsce troll uznał za bezpieczne. Gdy taksówka zatrzymała się przed blokiem Rebeki, już wiedział.

– Rolandzie, patrz! – Rebecca wyskoczyła z taksówki.

– Patrzę, dziecino. – Zapłacił taksówkarzowi i wyszedł z samochodu tylko trochę wolniej od niej. Rzeczywiście było na co popatrzeć. Wszędzie wokół przycupnęły niezwykłe i cudowne stworzenia. Stary kasztanowiec uginał się pod ciężarem małego ludku siedzącego na gałęziach.

Wszyscy przyglądali się Rebecce, która minęła potłuczone drzwi i wbiegła na górę po schodach.

Kiedy Roland dotarł do mieszkania, klęczała przy łóżku, gładząc delikatnie nagie ciało Evana.

– Nie pamiętam – lamentowała głosem tak żałosnym, że Rolandowi łzy stanęły w oczach. – Nie pamiętam, co robić.

Dotknął łagodnie jej ramienia, nie rozumiejąc jej, lecz proponując wszelkie wsparcie, na jakie było go stać. Starał się nie odwracać oczu od sińców i na wpół zagojonych ran. Jeśli on może znieść ból, ja będę musiał znieść świadomość jego wytrwałości.

Siedzący na drugiej poduszce Tom spojrzał na nich oboje z miną, która wydawała się Rolandowi pełna wyrzutu. Pozwoliłeś na to, mówiły kocie wąsy.

– Pani?

– Jestem tu, Evanie. – Rebecca przycisnęła twarz do jego ramienia.

Adept westchnął i zdawało się, że jej dotyk go odprężył. Kiedy dziewczyna się odsunęła, otworzył oczy. Burzliwą szarość zastąpiła posępna barwa ołowiu.

– Rolandzie – rzekł. – Poniosłem klęskę.

Roland zlizał łzę, która spłynęła mu do ust.

– Jest jeszcze jutro – powiedział, starając się powstrzymać głos od drżenia.

Evan opuścił powieki. – Może nie być niczego prócz jutra.

Загрузка...