Rozdział drugi

Gdy czarny nóż nie tkwił w ciele skrzata, sprawiał wrażenie mniejszego, lecz nie mniej groźnego. Trójkątne ostrze, długości nie więcej niż trzech cali, kończyło się paskudnym szpicem, krawędzie były ostre jak brzytwa. Rękojeść owinięto czarną skórą, lśniącą teraz od krwi.

– Ja w to nie wierzę – mruknął Roland. – To się nie dzieje.

Rebecca oderwała wzrok od noża, przechylając głowę na bok.

– Ale przecież Widziałeś – rzekła.

– Jasne, wiem, że widziałem, ale to jeszcze nic nie znaczy. Widziałem mnóstwo rzeczy, w które nie wierzyłem.

– Na przykład co?

– No cóż, na przykład… na przykład… – Wzniósł ręce w powietrze i wycofał się z wnęki sypialnej. – Takie różne rzeczy. Precz mi z drogi, kocie!

Tom oddalił się od nóg Rolanda, wyraźnie dając do zrozumienia, że nawet ktoś taki jak Roland powinien wiedzieć, że koty mają pierwszeństwo. Wskoczył na łóżko i okrążył nóż, jego zjeżone futro sprawiało, że wyglądał na dwukrotnie większego niż w rzeczywistości. Fuknął i odtrącił dłoń Rebeki, kiedy zbliżyła się do noża.

– Nie miałam zamiaru go dotykać – zaprotestowała.

Owinąwszy łapki ogonem, kot usadowił się na brzegu plamy krwi i patrzył uważnie na sztylet.

Rebecca obserwowała zwierzaka przez chwilę, lecz kot ani się nie poruszył, ani nie mrugnął powieką, więc poszła do drugiego pokoju, żeby sprawdzić, co robi Roland.

Roland sprzątał. Z podartymi zasłonami, rozsypanymi roślinami i rozrzuconymi poduszkami umiał sobie poradzić. Zamordowane wytwory wyobraźni Rebeki sprawiały mu trochę więcej trudności. Gdyby sztylet i krew znikły wraz z ciałem, mógłby bez większego wysiłku wmówić sobie, że nic się nie wydarzyło. Jednakże nie znikły – więc nie mógł. Nie miał też pojęcia, co, jeśli w ogóle cokolwiek, powinien w tej sprawie uczynić.

Zgarnął ziemię do pustego pojemnika po margarynie, ponownie zasadził pelargonię – jedną z dwóch domowych roślin, które potrafił rozpoznać, i miał nadzieję, że Rebecca nie hodowała tej drugiej – i odstawił na szeroką półkę pod oknem. Otrzepał kanapowe poduszki i położył je na właściwe miejsce. Sięgnął po gruby arkusz tektury, który leżał pognieciony w kącie.

Zmięty. Jak ten człowieczek wśród poduszek.

Musi kiedyś o tym pomyśleć. Później.

Arkusz miał dwie dziurki, z czego wynikało, że powinien znajdować się na ścianie naprzeciwko drzwi. Roland z trudem zawiesił go na haczykach – karton o rozmiarach dwie stopy na trzy był ciężki – i wygładził wierzchnią kartkę.

Piątek, głosił napis, poniżej była data. Następnie, kolacja: zupa jarzynowa z wołowiną i krakersy, oraz: zrób pranie – zimna woda, jeden kubek detergentu, susz w cieple z płatkiem zmiękczającym. Słowa były wypisane drukowanymi literami i obudziły w Rolandzie niejasne wspomnienie planów zajęć ze szkoły podstawowej. Spojrzał na następną kartkę.

Sobota, głosił napis, a potem data. Nie zapomnij jeść. Noś buty.

– Rebecco – zapytał, czytając polecenia na niedzielę i poniedziałek – kładź się do łóżka przed dziesiątą, zabieraj czyste uniformy do pracy – co to jest?

– Moje plany. Daru i ja piszemy je w poniedziałki po zrobieniu zakupów. – Wyczołgała się spod maleńkiego stołu kuchennego, ściskając w dłoni plastykową solniczkę. – Robię, co mi każą. Pamiętają za mnie o różnych sprawach, żebym mogła myśleć o czym innym. Tylko, że zapomniałam zdjąć listę z piątku. Ty to możesz zrobić, jeśli chcesz.

Zrób pranie. Nie zapomnij jeść. Noś buty.

Roland nie wiedział, dlaczego te spisy tak mu przeszkadzają, ale tak było. Sprawiały wrażenie okropnie krępujących, co było śmieszne, bo jego matka zostawiała często jeszcze bardziej ścisłe wskazania dla jego ojca.

– Co by się stało, gdybyś nie postępowała zgodnie z nimi?

– Powiedzieli, że wróciłabym do zbiorowego domu. – Rebecca pociągnęła się za dolną wargę. – A ja nie chcę wracać.

– Dlaczego? – spytał delikatnie. – Czy byli dla ciebie niedobrzy?

– Nie. – Rebecca westchnęła, zdaniem Rolanda bardziej ze zmęczenia niż z jakiegoś innego powodu i przez ułamek sekundy na jej twarzy malowało się uczucie, którego nie potrafił odszyfrować. – Po prostu nigdy nie zostawiali mnie samej. – Odstawiła solniczkę na stół. – Co teraz zrobimy, Rolandzie?

– No cóż… hm… – Wykonał nieokreślony ruch w stronę bałaganu. – Sądzę, że złożymy o tym doniesienie.

Rebecca wydawała się zaniepokojona.

– O czym?

– Że ktoś włamał się do twojego mieszkania…

– Ach, o tym. – Uśmiechnęła się pobłażliwie i pokręciła głową. – To tylko ktoś próbował dostać się do Alexandra, bo wiedział, że on jeszcze nie umarł. Tom się tym zajął.

– Rebecco, Tom jest kotem.

– Tak. – Odczekała chwilę i kiedy przekonała się, że Roland nie ma nic innego do zaproponowania, powtórzyła: – Co teraz zrobimy, Rolandzie?

Zaczerpnął głęboko powietrza i powoli je wypuścił. Nie miał zielonego pojęcia.

– Daru uwierzyłaby mi, gdybyś ty też jej o tym powiedział.

Przez chwilę zastanawiał się nad oznajmieniem Daru, że nic nie widział. Jeżeli ta kobieta pracowała z Rebecca od dłuższego czasu, będzie wiedziała, że dziewczyna opowiada fantastyczne historie, będąc przekonana o ich prawdziwości – chociaż, biorąc pod uwagę to, co się stało dziś wieczorem, być może świat przyjmował zbyt wąską definicję prawdy. Daru podziękuje mu za udzielenie wsparcia Rebecce w chwili paniki i na tym zakończy się jego udział w tych groźnych i osobliwych wydarzeniach.

Spojrzał Rebecce w oczy i zauważył, że oprócz wszystkich dziwnych i magicznych rzeczy, w jakie wierzyła, wierzyła również w niego.

– Zadzwoń do Daru – powiedział, poddając się nastrojowi chwili i z zaskoczeniem stwierdzając, że sprawiło mu to przyjemność. – Potwierdzę wszystko, co jej powiesz. – Nie przypominał sobie, żeby do tej pory ktoś w niego wierzył.

Rebecca pokiwała głową, wyciągnęła stary telefon spod sofy i podłączyła go do gniazdka.

– Nie lubię tego hałasu, kiedy dzwoni – wyjaśniła na widok podniesionych brwi Rolanda.

– Wyciągam wtyczkę i wtedy przestaje.

Na słuchawce dostrzegł pasek białej taśmy klejącej, na której napisano numer widoczny z drugiego końca pokoju. Przypuszczał, że to numer Daru, i rzeczywiście – wydawało się, że Rebecca go wybiera. Zahaczył stopą o krzesło, przyciągnął je do siebie, usiadł i dotknął zatrzasków na pokrowcu gitary. Zawsze lepiej mu się myślało, kiedy grał. Jego palce nieświadomie rozpoczęły Red River Valley, pierwszy utwór, jakiego nauczył się grać. „Z tej doliny, powiadają, przybywasz…” Przyglądał się Rebecce przy telefonie i zastanawiał się, dlaczego są to jedyne słowa, jakie zapamiętał.

Rebecca zmarszczyła czoło, zaczerpnęła głęboko powietrza i zaczęła mówić wysokim, spiętym głosem.

– Nazywam się Rebecca Partridge i jest sobota wieczór, i on się nazywał Alexander, i okłamał mnie, ale potem umarł. Wciąż mamy nóż, ale nie wiemy, co zrobić, więc proszę, powiedz nam. – Przerwała, zwilżyła wargi i dodała: – Dziękuję. – Odłożyła słuchawkę.

– Automatyczna sekretarka? – domyślił się Roland.

– Aha. – Dziewczyna odłączyła telefon i wepchnęła go pod kanapę.

– A co, jeśli Daru zadzwoni?

– Nie będzie jej przez cały weekend. Tak powiedziała sekretarka. Co teraz zrobimy, Rolandzie?

Bardzo dobre pytanie, pomyślał Roland, brzdąkając w skali minorowej. Ponieważ nie ma zwłok, raczej nie mogą zawiadomić policji o zgonie. Jeśli się nad tym zastanowić, to nawet gdyby były, zgłoszenie tej śmierci mogłoby nie być najlepszym pomysłem. Dziwił się, z jakim spokojem to przyjmuje – „to obejmowało wywrócenie jego światopoglądu do góry nogami – i doszedł do wniosku, że poważny atak histerii czeka tylko na odpowiedni moment.

– Myślę, że poczekamy, aż Daru zadzwoni.

– Ja chcę zrobić coś już teraz – sprzeciwiła się Rebecca. – Alexander był moim przyjacielem i ktoś go zabił.

…i ktoś go zabił…

W umyśle Rolanda nareszcie zaświtało: mały człowieczek nie umarł po prostu, ale został zabity, zamordowany, wykończony, zlikwidowany ze szczególnym rozmysłem. Roland z wysiłkiem opanował swoje procesy myślowe.

– Myślę, że powinniśmy dowiedzieć się, kto to zrobił. – Ale jak?

Jakby idąc tym samym torem rozumowania, Rebecca wstała i oznajmiła:

– Pójdziemy do pani Ruth. Ona będzie wiedziała. Ona wie wszystko.

– Dlaczego więc od razu się do niej nie wybrałaś? – spytał Roland, odkładając gitarę.

– Bo ona nie poszłaby ze mną, a Alexander wtedy jeszcze nie był nieżywy.

– Cóż… – Roland wstał i wyprostował zdrętwiałe plecy. – Skoro pani Ruth wie wszystko, proszę bardzo, chodźmy do pani Ruth. Zabierzmy lepiej nóż. To nasza jedyna poszlaka. – Nawet zabawa w prywatnego detektywa była lepsza od siedzenia z tą plamą na łóżku, która mogła stanowić oskarżenie. Jeśli pani Ruth zna odpowiedź, całym sercem był za nią. Jak do tej pory, noc nastręczała wyłącznie pytania. Spojrzał na zegarek. Nie było jeszcze dziesiątej.

Rebecca przyniosła z maleńkiej łazienki ręcznik w kwiatki i zdołała owinąć nim nóż, nie dotykając go.

– Zabierasz gitarę? – spytała, wrzucając zawiniątko do czerwonej torby.

– Gdzie ja idę, tam i ona. Czy twój kot może wyjść na zewnątrz?

– To nie jest mój kot – oświadczyła Rebecca, wyjmując z szafki i stawiając na stole miseczkę z czerwonymi orzeszkami pistacjowymi. – Jest swoim własnym panem.

Tom lekceważył ich oboje i patrzył na drzwi. Kiedy zostały uchylone, wymknął się na zewnątrz i oddalił we własnych sprawach.

– Żegnajcie, złe wieści – mruknął za nim Roland i odsunął się na bok, żeby Rebecca mogła zamknąć mieszkanie.

Pod wieloma względami spacer do Bloor Street i pani Ruth okazał się dla Rolanda rewelacją. Nawet nie przypuszczał, że w pobliżu hałaśliwego serca miasta są ciche dzielnice mieszkaniowe, przez które prowadziła go Rebecca. Co więcej, dziewczyna rozmawiała ze stworzeniami, których istnienia nigdy nie podejrzewał – i basta. Drzewa i krzewy po drodze były domem nie tylko wiewiórek, a czerwone i złote ślepia wyzierające zza kratek ścieków nie były ślepiami szczurów i karaluchów.

Wymknął się z rąk czemuś, co przypominało nieco człowieka i siedziało na zwisającej nad chodnikiem najniższej gałęzi dzikiej jabłonki.

– Skąd one się biorą? – zastanawiał się, obserwując fruwające wokół latarni ulicznej stworzenia, które nie były ćmami.

– Mały ludek? Zawsze tu był.

– Och, doprawdy? Dlaczego więc nigdy przedtem ich nie widziałem?

Rebecca umilkła na chwilę.

– A czy kiedykolwiek się przyglądałeś? – spytała.

– Przyglądałem? – Machnął ręką w stronę cieni. – Dlaczego miałbym się przyglądać rzeczom, w które nie wierzę?

– Dlatego właśnie ich nie widziałeś.

– Ale teraz je widzę.

Uśmiechnęła się.

– Teraz się przyglądasz.

– Wcale nie, ja… – Jak mógł nie widzieć po niezaprzeczalnym fakcie śmierci skrzata? Jak mógł nie wierzyć? – Ja… Do diabła, co tu się dzieje? – Wskazał na większy od przeciętnego przydomowy trawnik, który falował jak porośnięte murawą wodne łóżko.

Rebecca zatrzymała się i przyjrzała mu się, przechylając głowę na bok i mrużąc lekko oczy w słabym świetle.

– Nie wiem – odpowiedziała wreszcie – czy powinniśmy się dowiedzieć.

– Nie! – Chwycił ją za ramię i pociągnął szybko za sobą. – Nie sądzę, żebyśmy powinni. Myślę, że lepiej nie mieć z tym nic wspólnego. – Trzymał ją, póki od tego miejsca nie dzieliły ich dwie przecznice oraz zakręt. Dopiero wtedy ją wypuścił. Rebecca miała dziwną minę i Roland żywił nadzieję, że nie gniewa się na niego.

– Pensa za twe myśli? – rzekł łagodnie.

– Zgoda.

Czekał.

– Zaproponowałeś mi pensa – zauważyła.

– Tak się tylko… och, nieważne. – Wyciągnął garść drobniaków z kieszeni spodni, znalazł wśród nich pensa i położył na jej dłoni. Wydawało się to łatwiejsze od wyjaśniania.

– Myślałam tylko o tym, że nie widzieliśmy żadnego skrzata od czasu tego poruszającego się trawnika.

Roland znów złapał ją za ramię.

– Czy to źle?

– Nie wiem.

– W porządku. – Przyśpieszył kroku. – Jak daleko jeszcze do tej pani Ruth?

– Niedaleko. Jesteśmy prawie na Spadinie. Widzisz?

Wyciągnęła rękę i Roland rzeczywiście ujrzał ruchliwą przecznicę u wylotu cichej uliczki, którą szli. Kiedy stanęli wśród blasku i hałasu miasta, odniósł wrażenie, że znaleźli się w innym świecie.

Przynajmniej rozumiem tutejsze niebezpieczeństwa. Wyprowadził Rebeccę na jezdnię, a potem nieomal musiał wyciągać ją spod kół pędzącej ciężarówki.

– Rebecca? O, do licha! – Dziewczyna miała wytrzeszczone oczy. Tak szybko szarpała głową w przód i w tył, że obawiał się, by nie zwichnęła sobie karku. Jakiś samochód zboczył z drogi, żeby ich wyminąć. Rebecca stanęła jak wryta, ściskając kurczowo ramię Rolanda.

– Jezu! – Miał uczucie, że jego ręka tkwi w imadle. – Rebecco, puść! – Nie mógł jej odczepić. Gdy przejechał autobus, dziewczyna zawyła – uderzyła w przenikliwy, wysoki lament, od którego włosy jeżyły mu się na głowie. – Rebecco! Nie pozwolę, żeby ci się coś stało, ale musimy przejść przez ulicę. – Zaczął ją ciągnąć; jeśli nie może się od niej uwolnić, to przynajmniej zrobi jakiś użytek z tego kurczowego uścisku.

Spadina musiała być szeroka na cztery pieprzone pasma, pomyślał, kiedy wreszcie dotarli do przeciwległego krawężnika. Ramię zaczynało mu drętwieć poniżej opaski uciskowej, jaką tworzyła jej dłoń.

Dziewczyna nie uspokoiła się, dopóki nie odprowadził jej nieco w głąb ciemnej bocznej uliczki. Oparła się bezwładnie o drzewo i puściła jego ramię. Jej oczy nie miały już tego obłąkańczego wyrazu.

– Co robisz, kiedy jesteś sama? – spytał, patrząc, jak białe ślady zostawione przez jej palce czerwienieją. Jeśli dostawała takiego szału przy przechodzeniu przez jezdnię, jak ta Daru mogła pozwolić jej chodzić swobodnie?

– Idę do świateł…

Roland jak przez mgłę przypomniał sobie światła przecznicy na południe od miejsca, w którym przechodzili.

– …i przechodzę na zielonym świetle. Nigdy nie próbuję przebiegać na żółtym. Potem wracam do tej ulicy chodnikiem. – Spojrzała na niego z powagą, wciąż nieco zdyszana. – Nie wolno przechodzić, kiedy nie ma zielonego światła.

Nagle zdał sobie sprawę, że panika dziewczyny częściowo była spowodowana pędzącymi samochodami, a częściowo tym, co jej zdaniem było łamaniem przepisów. To zaniepokoiło go w ten sam sposób co spisy w jej mieszkaniu. Rebecca wiodła bardzo skrępowany żywot, choć musiał przyznać, że prawdopodobnie bezpieczny, jeśli zawsze przechodziła przez ulicę na zielonym świetle. W każdym razie bezpieczniejszy od jego własnego.

– Czy jesteś już gotowa do dalszej drogi?

Rebecca pokiwała głową.

– Jesteśmy już naprawdę blisko – rzekła, prostując się. – Tylko jeszcze tam prosto, a potem skręcimy i dojdziemy do Bloor.

– Nie moglibyśmy zostać tam, gdzie jest jasno? – Spadiną doszliby do Bloor równie łatwo.

Dwa jeepy i BMW z rykiem przejechały ulicą. Rebecca skrzywiła się, bardzo wyraźnie okazując niezadowolenie.

– W porządku – Roland poklepał ją po ramieniu – pójdziemy twoją drogą.

Jej uśmiech wart był ryzyka. Mężczyzna spojrzał w głąb ulicy, gdzie olbrzymie kasztanowce zdawały się przesłaniać latarnie uliczne. Niemalże.

Podczas ich wędrówki odgłosy ulicy cichły, cisza natomiast narastała. Roland zaczynał rozumieć, dlaczego wyrażenie „jest zbyt cicho” stało się banałem w starych filmach grozy. Nawet dźwięk, jaki wydawał ocierający się o jego dżinsy futerał gitary, był dziwnie przytłumiony. Rozświetlone okna domów, które mijali, wydawały się bardziej oddalone niż w rzeczywistości. Nie dostrzegli nikogo z małego ludku, chociaż teraz Roland uważnie się przyglądał. Czuł wsiąkający w podkoszulek pot, który nie był spowodowany upałem.

Rebecca przywarła do jego boku z miną bardziej czujną niż wystraszoną.

– Nie martwię się, dziecino – powiedział mężczyzna tonem, który w jego zamierzeniu miał dodawać otuchy – to tylko…

I wtedy zaatakował ich trawnik, który mijali.

Tylko że to nie był już trawnik. Humanoidalny stwór odtrącił Rolanda ciężkim łapskiem i rzucił się na Rebeccę.

Dziewczyna nie cofnęła się, ściskała mocno pod pachą czerwoną torbę, w której znajdował się sztylet.

Stwór dotknął dziewczyny, odskoczył gwałtownie i rozsypał się w bezkształtną masę, niegroźną stertę ziemi w kształcie człowieka.

Roland otarł ziemię z oczu i wstał. Padając na chodnik, starł sobie skórę z łokcia, lecz poza tym i kilkoma siniakami nie odniósł żadnych obrażeń.

– Co to było, do diabła? – zapytał głosem, który przeszedł w nerwowy krzyk.

– Paskudna myśl – oświadczyła poważnie Rebecca. Obejrzała go, skinęła głową, przyklękła i zaczęła przerzucać garściami ziemię z chodnika na właściwe miejsce.

– Czy możesz to powtórzyć? – Wyczuł w swoim głosie nutę paniki i zdławił niepokój. W końcu nikt nie został ranny przez trawnik, który rzucił się do ataku. – Chyba nie chcę mieć z tym nic wspólnego – wymamrotał, choć domyślał się, że jest już stanowczo za późno – że było już za późno, gdy pozwolił, żeby Rebecca pociągnęła go za sobą.

– Paskudna myśl – powtórzyła Rebecca, nieprzerwanie zbierając obiema dłońmi ziemię.

– Jasne. – Sprawdził futerał na gitarę, wdzięczny teraz za to, że za dodatkowe pieniądze sprawił sobie solidny przedmiot. – Jakie miała zamiary?

Rebecca zmarszczyła brwi.

– Nie wiem, ale pani Ruth będzie wiedziała.

– W takim razie chodźmy do niej, zgoda? – W jego głosie wciąż pobrzmiewało napięcie. Nie mógł się nadziwić, że ktoś, kto nie potrafił przejść przez jezdnię, nie tracąc przy tym głowy, może bez najmniejszego wysiłku przejść do porządku dziennego nad czymś takim.

– Chwileczkę. – Rebecca zgarnęła resztkę ziemi na kupkę i ostrożnie umieściła ją na zniszczonym trawniku. Należało dbać o te niewielkie przestrzenie, jakie zostały dla zieleni w mieście. Marszcząc czoło, poprawiła grudkę darni. Tylko bardzo paskudna myśl mogła wyrwać trawę z korzeniami. – Może powinniśmy o tym powiedzieć człowiekowi, który tu mieszka. Żeby mógł znów posadzić rośliny.

– Lepiej nie.

– Nie? – Wstała, wycierając dłonie o dżinsy.

– Nie. Nie uwierzyłby. Pomyślałby, że my to zrobiliśmy.

– Ja bym nigdy nie zrobiła czegoś takiego.

Nawet w ciemności Roland dostrzegł jej urażoną minę.

– Wiem, dziecino. – Poklepał ją niezdarnie po ramieniu. – Może byśmy już poszli? Robi się późno, a nie chcemy zaskoczyć pani Ruth w łóżku.

– Nie zaskoczymy. – Rebecca westchnęła i znów zaczęła: – Naprawdę by mi nie uwierzył?

– Nie. – Roland potarł się po klatce piersiowej. Podejrzewał, że pojawiają się na niej następne sińce, poza tymi, jakie zostawiła mu na ramieniu ręka Rebeki. Zmuszony był dojść do wniosku, że wiara w coś nie miała nic wspólnego z realnością tego czegoś.

Okazało się, że Rebecca miała wystarczający powód, aby być przekonaną, iż nie zaskoczą pani Ruth w łóżku. Pani Ruth nie miała łóżka. Mieszkała pod krzakami bzu przy świątyni Trójcy Świętej Kościoła Zjednoczeńców.

Co teraz? – zastanawiał się Roland, gdy Rebecca zachęciła go gestem do wejścia do liściastego tunelu. Wzruszył ramionami i na czworakach przeczołgał się obok dwóch wyładowanych po brzegi wózków sklepowych, ciągnąc po trawie gitarę. Cóż, może to nie są Delfy, ale za to w samym centrum.

Światło jednej z zewnętrznych latarni na kościele padało dokładnie na niewielki, trójkątny obszar pomiędzy bzami a budynkiem, czyniąc zeń najlepiej oświetlone miejsce, w jakim znalazł się Roland od chwili opuszczenia mieszkania Rebeki. Była to jedyna zaleta tej okolicy, bo poza tym cuchnęło tam moczem i niemytym ciałem. Roland oddychał płytko przez usta i podszedł tylko na minimalną niezbędną odległość do pani Ruth, która siedziała oparta o wapienny mur kościoła.

Wyrocznia w osobie bezdomnej kobiety. Czemu nie? Miał nadzieję, że zachował dyplomatyczny wyraz twarzy. Nic w tym osobliwszego od innych wydarzeń tej nocy. Prawdę powiedziawszy, jest to zdecydowanie mniej osobliwe od zostania ofiarą napadu trawnika.

Pani Ruth sprawiała wrażenie osoby około pięćdziesiątki, choć Roland wiedział, że mogła być młodsza. Życie na ulicy z reguły odzierało człowieka z młodości w rekordowym czasie. Strąki włosów, które wymykały się spod czerwonej chustki, były półsiwe, półbrązowe, oczy pod różowymi powiekami miały wyblakły orzechowy kolor. Gruba warstwa tłuszczu nie dopuściła do powstania zmarszczek na twarzy. Nie miała prawie wcale brwi. Pomimo upału jej pękate, nieduże ciało kryło się pod niezliczonymi warstwami brudnych ubrań.

– No? No? – Jej akcent przywodził na myśl Europę Wschodnią. – Dlaczego tym razem przeszkadzasz starej kobiecie i sprowadzasz jej obcych do domu?

– To nie obcy, pani Ruth – oznajmiła szczerze Rebecca. – To Roland.

– Roland? – Kobieta zmarszczyła czoło i porzuciła akcent. – Aha, ten bard.

– Muzyk – poprawił Roland.

– Słuchaj, koleś. – Utkwiła w nim wyblakłe, stare oczy i odniósł bardzo dziwne wrażenie, że jest przezroczysty. – Chcesz mojej rady czy nie?

– No tak, chyba…

– Więc przestań zaprzeczać wszystkiemu, co mówię. – Wycelowała w niego brudny palec. – Jak mówię, że jesteś bardem, to jesteś bardem. Jak mówię, że jesteś mięczakiem, to jesteś mięczakiem. – Po czym dodała: – A mam poważne podejrzenia, że jesteś mięczakiem.

– Och nie, pani Ruth, to nieprawda. On Widzi.

Pani Ruth westchnęła, a jej oddech czuć było miętową gumą.

– Znów nie słuchasz, Rebecco. Właśnie powiedziałam, że jest bardem, a wszyscy bardowie są obdarzeni Wzrokiem, więc on też musi go mieć. C.B.D.O, cokolwiek to znaczy. A teraz do rzeczy, po co tu przyszłaś? Nie w tym rzecz, że nie odpowiada mi twoje towarzystwo, ale mam sprawy do załatwienia.

Pewno śpieszy się na szaloną wyprzedaż o północy na miejscowym śmietniku, podejrzewał Roland, gdy Rebecca otworzyła torbę i wysypała na trawę zrolowany ręcznik. Ostrożnie odwinęła oba końce, kręcąc głową ze smutkiem nad krwawymi plamami na tkaninie.

Pani Ruth wciągnęła powietrze przez zażółcone zęby.

– Gdzie to znalazłaś?

– W Alexandrze.

– Który jest?

– Był. To był ten człowieczek na drzewie przed moim blokiem. Ktoś go zabił.

– I myślisz, że ja wiem, kto to zrobił?

– A wie pani? – spytał Roland.

– Tak jakby. To długa historia. – Wyciągnęła rękę, odłamała uschniętą gałąź i poruszyła nią sztylet. – Ta broń jest własnością Adepta Dworu Mroku. – Wykrzywiła usta w grymasie bliskim uśmiechu. – Czy mam zacząć od początku?

– Proszę – powiedziała Rebecca, Roland kiwnął głową.

– Nasz świat jest obszarem neutralnym, rodzajem strefy buforowej pomiędzy Dworami Mroku i Światłości. U zarania dziejów istoty z obu Dworów wędrowały po naszym świecie swobodnie, walcząc, gdy się zetknęły. Kiedy pojawiło się tu życie, wzniesiono bariery, by dać mu szansę rozwoju bez ingerencji. – Pani Ruth parsknęła. – Zarówno Mrok, jak i Światłość, ze swej natury, uwielbiają ingerować. Tylko szary ludek, istoty nie sprzymierzone z żadnym z Dworów, otrzymał pozwolenie na swobodne przekraczanie barier. Na nieszczęście, zarówno Mrok, jak i Światłość nadal pragną dostać się do środka, aby wykorzystać nasz świat do wzmocnienia się. Mrok nadkrusza bariery i przeciska przez nie paskudne fragmenty…

– Paskudna myśl na nas napadła – przerwała jej Rebecca – kiedy szliśmy tutaj.

Pani Ruth postukała w sztylet.

– To je przyciąga. W jaki sposób was zaatakowała?

– Utworzyła ciało z ziemi.

– Z ziemi? – Znów parsknęła. – Głupota.

– Chwileczkę – zaprotestował Roland. – Czy chce pani powiedzieć, że rzeczywiście zostaliśmy zaatakowani przez paskudną myśl spowitą w ziemię?

Pani Ruth wzruszyła ramionami.

– Ty mi powiedz. To ty tam byłeś.

– No cóż, ona to znaczy, ja…

– Słuchaj, koleś, powiedzmy, że napadł na was fragment nieukształtowanej Ciemności, i nie mówmy o tym więcej. Dobra? A teraz – spojrzała na niego ostro – jeśli nie ma innych głupich pytań, będę mówić dalej. Mrok wślizguje się, kiedy i gdzie tylko może, lecz Światłość czeka na zaproszenie. Prawdę mówiąc – twarz starszej kobiety złagodniała – byłbyś zaskoczony, jak wielu ludzi prosi o to, by mały skrawek Światłości wkroczył do ich życia. Równowaga zostaje mniej więcej zachowana. Światłość zyskuje na siłach przez nawracanie, wolny wybór bowiem jest częścią jej natury. Mrok ani trochę nie dba o to, jakim sposobem zdobywa wyznawców, a najłatwiej jest mu posługiwać się strachem. Sztyletem takiego rodzaju – pani Ruth spojrzała ponuro na przedmiot – może władać jedynie Adept Dworu Mroku. Najwyraźniej jeden z nich przedostał się na naszą stronę.

– Czy oni są do tego zdolni? – spytał Roland.

– Słuchaj uważniej, koleś – poradziła mu pani Ruth. – przed chwilą właśnie powiedziałam, że tak. – Potarła się po podbródku, zostawiając brudną smugę na spoconej skórze, i zmarszczyła brwi. – Oczywiście wymaga to wielkiej mocy, a Mrok nie słynie z robienia czegoś bez powodu, więc przypuszczam, że szykuje się coś dużego.

– Coś dużego?

– Coś, co pozwoli mu odzyskać zużytą moc, a nawet więcej. Coś, czego śmierć waszego małego przyjaciela była zaledwie skromniutkim początkiem. Albo, mówiąc bez ogródek, niezła kupa gówna, z którą musisz sobie poradzić.

– Poradzić? – jęknął Roland.

– Poradzić… Zignorować… – Pani Ruth wzruszyła ramionami. – To twój wybór. Zawsze możesz pozwolić, żeby świat i każda żyjąca na nim dusza pogrążyła się w wiecznej Ciemności. Niech zapanuje gniew, strach i obojętność. Nie mieszaj się do tego.

Rebecca odwróciła się do niego z rozszerzonymi oczyma i Roland zobaczył małego człowieczka, który wykrwawia się na śmierć na jej łóżku. Zobaczył nagłówki gazet, które przestał czytać, bo wojna, cierpienie i głód nie budziły w nim dreszczu emocji. Westchnął.

– Dlaczego ja?

– A bo ja wiem, koleś. Na mojej liście nie byłbyś pierwszy.

– Co mamy zrobić? – pytała Rebecca, nachylając się z zapałem.

– Zaczniecie od poproszenia o pomoc. Cały ten bałagan do tego stopnia zakłócił równowagę pomiędzy Mrokiem i Światłością, że równy mocą Adept Światłości będzie mógł przekroczyć bariery, jeśli zostanie zaproszony.

Adept Światłości? – powtórzył w duchu Roland. Och, cudownie, kolejne dziwactwo.

– Po co nam pomoc?

Połamany żółty paznokieć popukał w ręcznik tuż obok klingi sztyletu.

– Czy wiesz, jak się z tym obchodzić?

– Nie – przyznał.

– Więc wezwij kogoś, kto wie.

– Wezwij kogoś? Jasne. Jak sądzę, jest w książce?

– Tak – odparła pani Ruth – jest w Książce. – W jej głosie można było bardzo wyraźnie usłyszeć duże litery. – Ale nigdy nie dostaniesz w ręce jej egzemplarza. Skorzystaj z usług szarego ludku. Niech oni zaniosą wiadomość.

– Alexander był jedynym z małego ludku, z którym spędziłam trochę czasu – zaprotestowała Rebecca. Przerwała. – Z wyjątkiem trolla, ale on nigdy nie podróżuje. A wie pani, jak długo trwa, zanim któryś z nich zaufa człowiekowi.

Pani Ruth westchnęła i poklepała Rebeccę po kolanie.

– Nie, nie wiem. Nie słyszałam jeszcze o szarym, który zaufałby komukolwiek poza tobą. Ponieważ nie masz czasu na nawiązanie nowych przyjaźni, proponuję, żebyś przesłała wiadomość przez zmarłego.

Ku zaskoczeniu Rolanda Rebecca pokiwała głową w zamyśleniu i odrzekła:

– To mogłabym zrobić.

Mężczyzna stuknął ją w ramię.

– Przez zmarłego?

– Aha. – Uśmiechnęła się. – Znam pewnego ducha.

– Wspaniale. – Zaczął wycofywać się z krzaków. – Zdaje się, że na tym koniec. – Kłopot w tym, że nie było mu trudno uwierzyć, iż Rebecca naprawdę znała ducha.

– Ja tam bym się nie martwiła o duchy, koleś – zachichotała pani Ruth, trafnie odczytując jego wyraz twarzy. – Jeśli nie zetkniesz się z niczym gorszym, zanim to się skończy, to masz większe szczęście, niż na to zasługujesz.

– Rzeczywiście, cholernie mnie pani pocieszyła – mruknął Roland, nie dbając o to, czy starsza pani go słyszy.

Rebecca zgarnęła sztylet ręcznikiem i wepchnęła z powrotem do torby.

– Lepiej go zatrzymajmy. Kiedy przyjdzie Światłość, możemy go jej oddać.

– Czy nie moglibyśmy… – zaczął Roland.

– Bardzo dobry pomysł – przerwała mu pani Ruth surowym tonem.

Rebecca rozpromieniła się i zaczęła wychodzić za Rolandem.

– Czasami zdarza mi się taki.

Wydostawszy się z zarośli, mężczyzna wyprostował się i wziął głęboki oddech. Nawet spaliny, które wisiały nad Bloor Street niczym koc, były przyjemniejsze. Obawiał się, że charakterystyczna woń pani Ruth będzie mu towarzyszyć przez całą noc.

– Hej, bardzie! – Jej czerwona chustka mocno kontrastowała z ciemnozielonymi liśćmi. – Dwie sprawy!

Odwrócił się.

– Po pierwsze, nie bądź zuchwały. Ledwo skończyłeś czternaście lat. Wciąż jeszcze się uczysz.

Roland czekał i zastanawiał się, czy druga kwestia będzie równie mało sensowna.

– Po drugie, masz może dolca na kubek kawy?

Загрузка...